Sztajer: To mniey boli… Rzecz o Kresach Wschodnich
Nie wiadomo, ile prawdy jest w legendzie o protoplaście Zamoyskich, Florianie Szarym. Jemu to Zamoyscy zawdzięczają wdzięczny herb Jelita – trzy kopie na czerwonym polu. Owe trzy kopie miały tkwić we wątpiach rannego pod Płowcami Szarego. Jak to w legendzie – przeglądu pola bitwy dokonywał sam król Władysław Łokietek i on to właśnie zwrócił uwagę na heroizm cierpiącego rycerza. "To mniej boli" – odparł wtedy ponoć Florian Szary – "niż zły sąsiad". "To mniey boli" stało się zawołaniem rodu Zamoyskich; jeśli zaś chodzi o sąsiada, to być może chodziło Szaremu o nienajlepsze stosunki z najbliższym sąsiadem – szlachcicem na zagrodzie – niemniej, zwięzłość i głębia tych słów, w połączeniu z dramatycznymi okolicznościami, każą przypominać sobie o nich w sytuacjach zgoła innych, a zarazem – dziwnie podobnych…
Niezwykłą krainą jest Polesie Wołyńskie i pas Wołynia Zachodniego, roztaczający się wzdłuż wąskiego i meandrującego Bugu, tak mało przypominającego tę szeroko rozlaną rzekę, jaką stanie się kilkadziesiąt kilometrów na północ stąd. Skąpo rozlokowane wzdłuż przygranicznej szosy, puściutkie wsie nie zachwycają sielskością, chociaż pola złocą się, a chwasty grają kolorami jak na obrazach Chełmońskiego; ciepłolubny step stoi cichy – nie jest to jednak bynajmniej cisza kresowego popołudnia, nasycona spokojem miodnych lip i sytego czarnoziemu; na próżno oko niesyte barw folkloru szuka chat pamiętających impet odrodzonej Rzeczpospolitej oraz kolorowych chust pomarszczonych mieszkanek pogranicza. A cerkwie..? Prawda – w Uhrusku stoi jedna, nie ocieniają jej jednak rozłożyste lipy, a i brak jej charakterystycznych, pękatych kopuł. Wygląda trochę jak świątynia rzymskokatolicka, z tą jedną wysoką wieżą i zachodnią smukłą powściągliwością. W Zbereżu, Siedliszczu, nieokreślone monumenty z zachlapanymi tablicami granitowymi upamiętniają – kogo? Kogo sławiły bukwy, ledwo widoczne spod warstw słusznie wylanej na te haniebne kolumny farby? Wreszcie chaty – jak bardzo niepodobne do tych pomalowanych na niebiesko, szaro czy brązowo, przyozdobionych drewnianymi kogutami i wycinankami cudeniek z podlaskich Denisek, Rybołów czy Plutycz – wystrzępiony kręgosłup dachu gnie się i zapada w sobie, komin rozpęknięty na dwoje, ślepe okna zabite drewnem, spróchniały ganek tonie w bluszczu albo w tarninie. Częściej jeszcze miejsce po obejściu znaczy tylko stara studnia albo drzewa owocowe – zgarbione, powykręcane jak staruszki czereśnie, jabłonki i grusze.
Wiele można by pisać o fali mordów, pożóg i strachu, która po wielokroć przeszła przez Wołyń w latach 40. XX wieku. I to ona właśnie zrównała z ziemią kolorowe wsie, piękne jak dobry sen, rozbrzmiewające pieśnią polską i ukraińską; naprzód wygnała z dworków i pałaców państwa dziedziców, by potem powrócić na wioski, pomiędzy chłopów; oślepić chaty i pomalować Bug krwią. Zbrodnia na Wołyniu to temat wyjątkowo szkaradny; do tego stopnia nieprzyjemny, że politycy przeróżnych proweniencji, od prawa do lewa, nie chcą go tykać, a nieliczni ocaleńcy, których z każdym rokiem coraz mniej, stracili chyba już nadzieję na symbolicznie przynajmniej oddaną ofiarom sprawiedliwość. Nie istnieje chyba zjawisko powołyńskiej traumy w takim sensie, w jakim Polacy jako naród przeżywają traumę po okupacji niemieckiej czy sowieckiej – bo i gdzie można by było szukać dotkniętych tą traumą: na sennej, apatycznej Warmii, biednych Mazurach, gdzie przesiedleni Wołyniacy w drugim pokoleniu sączą tanie wino pod sklepem, nie czując żadnej więzi ani z ta dziwną ziemią, gdzie białe domy kryte czerwona dachówką przeglądają się w ciemnych jeziorach, ani tym bardziej z dalekimi wioskami na Ukrainie, o egzotycznie brzmiących nazwach, o których tak rzadko i niechętnie wspominali dziadkowie czy rodzice? Na Ziemiach Odzyskanych, gdzie śpiewają czasem w chwilach refleksji "Lwów to zagranica", "niezaznana nigdy miłość"? Środowisko Wołyniaków, choć istnieje, publikuje i usiłuje zabierać głos w debacie publicznej, jest jednak zrzeszeniem wątłym, za którym nie stoi żadna siła, żadna legenda czy narodowy sentyment. Prawda – za sprawą dynamicznie zmieniającej się sytuacji za wschodnia granicą nieco więcej się na ten temat mówi, powstaje film, który już przed premierą zdaje się cieszyć dużym zainteresowaniem – wciąż jest to jednak mało, jak na niebywałe rozmiary i intensywność wołyńskiego ludobójstwa. Co więcej, zdaje się, że owo zainteresowanie wywoływane jest raczej oddolnie; bez wspomożenia od strony władzy może skończyć się jak zbyt wcześnie odpalony fajerwerk, lub – co gorsze jeszcze – zostać użyte jako narzędzie do rozgrywania interesów sił z gruntu nam obcych i złowrogich.
A jednak trauma powołyńska, choć nie przybrała form ekspresji w masach ludzkich, zdaje się tkwić w piaskach Polesia Wołyńskiego i żyznych stepach pod Hrubieszowem, w zalegających ciszą brzezinach nad Bugiem w okolicy Dubienki i w porośniętych dzikimi chaszczami cmentarzach prawosławnych w Łuszkowie, Sobiborze, Gołębiem. Dziwne to uczucie, kiedy gdzie indziej potoczysty Bug zamiera tutaj, sącząc się w wąskim korycie; bużyska są zielone jakąś wyblakłą zielenią, chabry i maki tężeją w dziwnym jakimś milczeniu. Wszystko to razem powinno być sielskie i bliskie jak uśmiech matki nad kołyską – nie jest jednak. Gęsta groza, zawieszona gdzieś pomiędzy zdziczałymi sadami i pomnikami UPA, o które co kilka lat wybucha wojna podjazdowa pomiędzy Polakami a przyjezdnymi Ukraińcami, nie pozwala odnaleźć w tym rajskim zaprawdę kawałku ziemi rzeczywistego Edenu.
Co chwila bowiem kogoś z tego Edenu wyganiano – oto w późnych latach 30. zaczęło się burzenie cerkwi, głupie i zupełnie niepotrzebne, i tak część polskich obywateli wyznania prawosławnego zostało duchowymi sierotami. Bez porównania straszniejszym i bestialsko niegodziwym wygnaniem był pochód sotni UPA przez wołyńskie wioski – dobrze, że nieliczne ocalałe chaty mają ślepe okna; te oczy widziały bowiem takie rzeczy, po których ujrzeniu człowiek posiadający bodaj odrobinę Boga w sercu nigdy już nie zaśnie spokojnym snem. Wygnano wreszcie wszelką świętość: cóż można bowiem powiedzieć wiedząc, że w okolicach Kryłowa, rozespanej wsi na pięknej skarpie nadbużańskiej, podczas mszy polowej odprawianej przez popa, bojownicy o samoistną Ukrainę w akcie zemsty żywcem zmiażdżyli w kieracie gospodarskim "Rysia", żołnierza BCh? I w takiej sytuacji nie dziwi wcale, że cmentarze prawosławne porastają chwastem, i nie ma komu o nich pamiętać, i nie ma w ludziach serca, by o nie zadbać, wyplenić chwast, zapalić świeczkę. Owszem; może i Iwanowie, Dmitrowie i Paraskewy, którzy spoczywają pod tamtymi mogiłami, nie śnili o samoistnej Ukrainie; może nie mieli nic wspólnego z rozszalałym monstrum UPA – czemuż jednak dociekać, jeśli ich krewni bez dociekania palili, wyrywali języki i wyłupywali oczy, krzyżowali na drzwiach od stodoły i wrzucali do studni?
A jednak groza i zbrodnia nie są wszystkim, co można znaleźć u zachodniego brzegu Bugu; nie wydaje się, by cichutkie cmentarze Ukraińców i zagubione w krzewach i łozinach pomniki bez litości zgładzonych Polaków miały już na zawsze stać się niezatartym i jednoznacznym symbolem tej miary, co wieża i drut kolczasty w odniesieniu do piekła obozów koncentracyjnych. Wołyń zaskakuje bowiem czymś jeszcze – nie tylko dawną sielskość przygniotła groza zbrodni dokonanej przed siedemdziesięciu z górą laty, ale tę grozę przykryła już szeroka warstwa niepamięci – krzyk czapli nad Bugiem brzmi czysto, bele siana stoją spokojne; czekają na pracowite ręce i barki, nie na uciekinierów z pobliskiej wsi, zbiegów spod rezuńskiej kosy. Wyszłam kiedyś w zimową noc na szosę uhruską, bojąc się nieco, że każdy podmuch wiatru będzie niósł echo sotni banderowskiej, a prawosławne krzyże na opuszczonym cmentarzu błysną jak kosy postawione na sztorc; że będzie obco i zimno. Tymczasem księżyc w pełni sączył łagodne światło na warstwę miękkiego śniegu; stukot kół pociągu nie niósł żadnych asocjacji poza podróżą i czajem pitym podczas jazdy w stronę Stepów Akermańskich; chmury nad cmentarzem katolickim i prawosławnym, prześlizgując się pod ciepła okrągłością księżyca, rzucały cienie fantastyczne, ale nie złowrogie. Gdzieś, wcześniej, mimochodem, dokonał się był widocznie egzorcyzm niepamięci.
Cóż jednak z tego, skoro wystarczy powędrować wzdłuż Bugu kilkadziesiąt kilometrów na północ, by nie musieć mierzyć się z żadnymi demonami? Ot, udać się z Włodawy na południowe Podlasie: za Liszną pozdrawiają przejezdnych krzyż katolicki ramie przy ramieniu z prawosławnym; w Sławatyczach ulica tylko dzieli kościół i cerkiew; z drogi można zjechać do kościółka Przemienienia Pańskiego w Jabłecznej, ale i do monasteru. Może i nie kochają tam szczególnie nas, katolików, ale jedno jest pewne – czy chodziło się na odpust w sierpniowe święto Przemienienia, czy wczesnym latem na świętego Onufrija, nie było to nigdy przyczynkiem do tego, by swojego sąsiada zabić. Za co zresztą, kiedy przynależność narodowa nie tylko, że nie jest tu kwestią najwyższej wagi, ale nie jest kwestią w ogóle; jest się bowiem tutejszym – i kropka.
Owszem, także i Podlasie wyludnia się i coraz to sennieje – migracja do miast, zwykła sprawa. A jednak Denisiuki, Antoniuki i Dmitruki, którzy się tu jeszcze ostali, mieszkają u siebie – tu, gdzie ojciec, dziadek i pradziadek. Dlatego ich dzieci również nie maja wątpliwości – pieniądze, choćby te zarobione w Warszawie, Poznaniu, a może i nawet w Brukseli czy Londynie, będą na remont tej kolorowej chatki, która od pokoleń mieści tę "tutejszą" rodzinę; a gdy rodzice odumrą, domek wciąż zadbany czeka na lepsze czasy. Im dalej na północ, tym więcej słyszy się i "tutejszego" języka – nie jest to białoruski, ale chachłacki, czyli chłopski – mówi się na to, ze "howorymy po swojomu".
Nad szerokim Bugiem pasą się gdzieniegdzie krowy, słodkie Podlasie gra kolorami babich chustek i złotych kopuł cerkiewnych, karmi kindziukiem i kiszką ziemniaczaną, poi kwasem chlebowym. Jeśli zaś tytoń – to ten tani, z Białorusi, która rozpościera się tuż – tuż, na wyciągnięcie reki, przez pole, przez Bug, chociaż szeroki. Nie to jest jednak przecież istotne, jak wygląda płot, ale jaki sąsiad za tym płotem mieszka.
Blisko stąd do Grodna i Brześcia, blisko do Pińska; żal, że szosy raczej słabe, wsie coraz bardziej puste, pola stoją nieużytkiem – wiadomo, nie jest bogato. Ależ o ile to mniej boli – wystarczy tylko, że nie położyła się między nami złowroga zbrodnia, że mówimy "po swojomu" zamiast przemawiać szczękiem kosy i zgrzytem powroza. Daj Boże, że pomimo całej odmienności, by rzec to delikatnie, politycznej i społecznej, obydwa brzegi Bugu zbliżą się do siebie; że z podbrzeskiego Terespola do Brześcia przestanie być daleko; wystarczy jedno – odrobina współczucia dla sąsiada, na tyle tylko, żeby oszczędzić mu losu Floriana Szarego, który legł z poszarpanymi wnętrznościami, dusząc w sobie jeszcze w godzinie śmierci żal to tego, co mieszka za miedzą.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Historia, Kultura, Publicystyka, Społeczeństwo