Sztajer: Reportaż z Kresów: Horodło
Im dłużej wpatruję się w powietrze, które jest tutaj widoczne, zawiesiste, wysycone światłem, ukośnie sączącym się spomiędzy ogromnych, palczastych liści kasztanowców i potężnych gałęzi krępych lip; nabite tysiącem małych, drżących owadów, jednostajnie brzęczących na tle starodrzewu; poprzecinane snującymi się nitkami i pajęczynami, dryfującymi w powietrzu w niewiadomej, eterycznej podróży – tym dobitniej rozumiem, co sprawia, że ledwo mogę wytrzymać choć jeden dzień na zachód od Wisły, a przekraczając królową polskich rzek w kierunku zachodnim, mam w sobie mniej życia i gorzej się czuję. Otóż i widocznie takiego właśnie powietrza potrzebują do oddychania moje płuca. Ten rodzaj powietrza, posiadający konsystencję – barwę, zapach, dźwięk, a nawet niemalże i smak, wypełnia szczelnie przestrzenie Lubelszczyzny, choć nie aż tak gęsto i intensywnie jak tutaj. Trochę go jest na Podkarpaciu, od biedy w Świętokrzyskiem; buzuje dziko po niebach Podlasia i Suwalszczyzny. Ale nie ma go już ani trochę w Wielkopolsce ani na Pomorzu, za zachodnią granicą zaś – za nic nie uświadczysz. I tylko takie powietrze, którym zachłystuję się łapczywie, którym się żywię – tylko takiego potrzebuję, i postanawiam sobie mocno nie wyjeżdżać tam, gdzie nie ma mojego życiodajnego, kresowego tlenu, jeśli nie pogna mnie tam jakaś konieczność.
Teraz zaś, stojąc na styku Wyżyny Lubelskiej i Wołyńskiej, u stóp okopanego jagiellońskim wałem grodziska, wyznaczającego szlak bezcennych Grodów Czerwińskich, które wydzierali sobie Rusini, Polacy i Litwini, które nieustannie przechodziły z rąk do rąk, jako marchia graniczna, a jednak tak wartościowa, jak diament w królewskiej koronie – teraz moje płuca i serce mają wszystko, co mi potrzeba, i tym zawiesistym, leniwym, spokojnym, nabrzmiałym pszczołami i złamanym światłem powietrzem oddycham do woli.
Horod, z ruska „gród”, ufortyfikowany, przycupnięty nad dzikim Bugiem, wśród czarnozienmnych pól, od południa zbiegający ku ciepłolubnemu, bezkresnemu stepowi, już od czasów dawnej Słowiańszczyzny trwał, bronił się i rozrastał. Przewalali się przezeń Tatarzy, napierały nań fale osadników: polscy, ruscy, litewscy, wreszcie i ludność żydowska, jak w wielkim tyglu mieszały się wpływy, języki; w tym kociołku historia nieraz zamieszała krwawo, bo wschodnie rubieże nie były miejscem spokojnym. Do czasu.
Horodło. Najjaśniejsza Rzeczpospolita, chcąc być jasną podwójnie, a tym łaskawym światłem – wykpić się od zagrożenia litewskiego, szukała z Litwinami aliasu. I była Rzeczpospolita Obojga Narodów silną i osłonioną od Moskwicina, płynące w menuecie historii dłonie Korony i Litwy co i raz spotykały się blisko. I oto w tym grodzie, wspaniałym, mocnym grodzie o wielkim znaczeniu, swoje wzajemne związanie potwierdziła szlachta polska i litewska, ta pierwsza dając swoje herby znakomitym rodzinom litewskim. Ta wzruszająca adopcja miała być gwarancją jedności; miała znaczyć tyle, że nie ma już oto interesów oddzielnych, bo moje staje się twoim, moja wielkość jest twoją wielkością, a moja klęska – twoim nieszczęściem. Nic też dziwnego, że w Horodle staje świątynia unicka, znak innej jeszcze unii, powrotu odłączonych braci pod rzymskiego papieża, z nieuszczuploną jednak pięknością boskiej liturgii i monumentalną powagą surowych starców na ikonostasach. Tak Grody Czerwińskie stają się spokojniejsze, choć nie – senne.
Przez koleje dziejów, razem z rozpędzonymi, spienionymi końmi wojsk Kościuszki, heroicznym wysiłkiem dopiero co rozpętanych polskich dłoni w boju z Bolszewikami, kolumnami niesławnych czerwonoarmistów, wyrwanych ze swoich aułów i kołchozów, by nieść wątpliwy i niechciany dar pobratania, ziemia hrubieszowska dźwięczała od sierpów w lemiesz, jarmarków i targów, bitew i aktów pobratania. Siedzący tu razem Rusini i Polacy w nieodgadniony sposób spędzali lata w sąsiedzkiej zgodzie, grzejąc ten sam zydel i wydając za siebie swoje dzieci, by potem nagle, za sprawą zapałki rzuconej w gęste paliwo niepokojów społecznych, spleść się w krwawej rzezi, którą Ukraińcy urządzili wielosetletniemu współmieszkańcowi – bo samoistinnaja okazała się być faktycznym ucieleśnieniem mitu, a był to mityczny potwór, ryczący o ofiarę, i okazało się, że trzeba Lachiw rezaty. Ostatecznie potwór został nakarmiony, a napełniwszy żołądek, po latach kilkudziesięciu okazał się być rachityczną pokraką, niezdolną do samodzielnego ruchu, wciąż mielącego swoją tożsamość pomiędzy wschodem a zachodem, pooraną niedowładami. Horodło, koniec końców, związane meandrującą, rozlewającą się na łąki wstążką Bugu, zostało się po polskiej stronie, z Kresów stając się faktycznym kresem, bo tuż za wodą – zagranica, i kaleki potworek, sam nie do końca wiedzący, kim jest, z głuchym wspomnieniem krwawej strawy sprzed lat z górą siedemdziesięciu.
A teraz Horodło stoi ciche jak nigdy. Ciche, senne i leniwe, za spokój, jakiego nigdy tu nie było, płacąc cenę powolnego umierania w promieniach wieczornego słońca.
Inne Kresy znam tylko z książek. Oczywiście, pisze się o nich bardzo sentymentalnie i mało co wzrusza tak bardzo, jak opisy tętniących życiem dworów, będących dziś sczerniałymi ruinami, albo wyimki z pamiętników pana Zina, który rozmarza się: „Była wieś nad Bugiem, piękna jak kolorowy, dobry sen …”. Trzeba jednak powiedzieć sobie jasno, że nawet jeśli gdzieniegdzie bywało prowincjonalnie („wypłowiał już tamten obrazek, spokojny, milczący Bełz”), to ta prowincja żyła w nieustannym ruchu, turkocie wozów, hałasie zwierząt gospodarskich, gmatwaninie dróg kupieckich, rozgwarze jarmarków, konkurujących ze sobą dzwonów kościołów i rozśpiewanych procesji cerkiewnych. A zatem – te cichutkie, nieczynne cerkiewki, porośnięte chwastami cmentarze, maki i chabry ciągnące się w bezkres, przeszywająca cisza, które w Horodle, dumnym mieście unii z pięcioma świątyniami, zapada dziś po godzinie dwudziestej pierwszej, a do tego dla oszczędności gasną latarnie – to Kresy współczesne, spokojne jak półsen staruszki, która odmyka ciężką powiekę nie wiedząc, czy to jeszcze odpustowy obrazek znad łóżka z poblakłymi kolorami, czy to już słodka, pan jezusowa twarz patrzy na nią po drugiej stronie rzeki zapomnienia. To specyfika polskich Kresów dzisiejszych, i warto to sobie uświadomić – bo to, co trwa głównie dzięki sentymentowi przeszłości też ma jakąś teraźniejszość.
Około pięćdziesięciu procent ludności stanowią tu potomkowie Polaków zza Buga, uszłych spod kos i siekier Ukraińców. Wierzgających Rusinów umieszczono na drugim brzegu rzeki, polscy osadnicy rozsiedli się po wsiach Wołynia Zachodniego; co bardziej dynamiczni porozjeżdżali się po większych miastach Polski i zagranicy, wnukowie i prawnukowie przetrzebionych Lachów z krwawego Wołynia zalegają dziś na ocienionym wielki drzewami horodelskim rynku, którego strzegą dwa ogromne, pałacowe lwy, wypatrujące białka oczu ku wybujałym koronom. W tym słodkim, kieszonkowym miasteczku, gdzie urząd gminy jest wycyzelowany jak malutki pałacyk, a plebania za kościołem pachnie i skrzypi, stojąc wśród miodnych lip i dymiąc węglem drzewnym, trudno nie natknąć się na zalanych w sztok mieszkańców. O każdej porze dnia przelewają litry alkoholu pod bacznym spojrzeniem kamiennych lwów i świątyń dwóch wyznań, które uplasowały się dumnie na dwóch łagodnych wzgórkach naprzeciw rynku. Widać jednak, że nie wszystko jedno, po której stronie Bugu snują się żywota. W tym śnie, zastałym legendą zapachów i brzmień, bierność i degrengolada wydaje się być tylko leniwym kaprysem. Słowo „patologia”, choć w oczywisty sposób prawdziwe w odniesieniu do tych grupek mężczyzn (do niektórych – aż wstyd przyznać – z pobliskiego, rachitycznego placu zabaw „tato, tato!” wołają maluchy), jakoś dziwnie nie przystaje. Chciałoby się raczej rzec: zapomnienie, wykorzenienie, zaklęcie w tym niestanie, pomiędzy granicznym Bugiem a nitką szosy wiodącej do lepszego, bardziej dookreślonego świata.
Ale jeszcze cerkiew. Jak się rzekło, góruje nad wsią, jakby sama była autonomicznym grodziskiem (zresztą to samo można powiedzieć o wielu domach, zszarzałych i z zawartymi okiennicami, z powodzią chwastów szturmem biorących zapadłe ganki – ale każdy na oddzielnej górce, jakby na gródeczku, jakby to Horodło było zespołem kieszonkowych grodzisk). Drzwi otwarte na oścież, co od razu skłania do wdzięczności miejscowemu proboszczowi. Wbrew prawdziwemu niestety aż za bardzo porzekadle o tym, jak to „po Bożym ciele nie uświadczysz księdza w kościele”, tutaj otwarto drzwi, nie bojąc się o skarby zamknięte we wnętrzu, a chcąc raczej ulżyć w samotności największemu Skarbowi, jaki noszą nasze świątynie. Miła odmiana po Hańsku, gdzie drzwi zawsze zamknięte na cztery spusty, czy Dubience, w której chciałoby się z bliska pooglądać wołyński barok, ale zawsze zamknięte.
Otwarte i – ciche. Jasno pomalowane deski wydają charakterystyczny dla starego drewna dźwięk, który jak kropla zapada w oceany gęstej ciszy. Ta cisza gęstnieje jeszcze bardziej przy ikonostasie, który od podłogi aż do sufitu patrzy dziesiątkiem patriarszych oczu, głębią spojrzeń majestatycznego i nieskończenie dobrego Chrystusa, tchnie spokojem postaci Najświętszej Panny. Mało się mówi i mało się pamięta o obrządku greckim, a przecież to niebywały przypadek, kiedy na ziemi zaistniał na chwilę eklezjalny raj, bo oto bracia powrócili z wygnania błędu, a mało, ze powrócili, to jeszcze niejednokrotnie położyli głowę za ową odzyskaną jedność. I tak poprzeczna belka wielkiego krzyża mieści się w jednej świątyni z portretem rzymskiego papieża, a za ikonostasem płonie wieczna lampka. W skromnym tabernakulum płonie i unosi Wszechświat Pantokrator.
Na chórze śpiewają ptaki. Tak! Przez otwarte na oścież drzwi wlatują wróble, drozdy i kwiczoły, szorują zwieńczenia ikonostasu, trzepocą skrzydłami o sufit, osiadają na chórze i śpiewają. A więc jeszcze jedna rzecz, tak bardzo potrzebna moim płucom i mojemu sercu, tak samo, jak miodowe, senne powietrze. Tylko gdzie indziej jeszcze znajdę świątynię, w której śpiewają Panu nie ludzie, a ptaki? I czy kresowa fanaberia nigdy nie znajdzie końca, domagając się miłości wciąż nowych i nowych rzeczy? Dobrze, że ogranicza ją wąskie koryto Buga. Bo gdyby tkliwość rozlała się na szerokie pola Równiny Wołyńskiej, niezmierzone przestrzenie Czerwonej i Białej Rusi, podeszła falą pod Lwów i Grodno – czy starczyłoby oczu i serca na cały ten przestwór, rozpachniony zbożem i przywalony ciężką falą nieba, nabrzmiałego modlitwami Białorusinów o chleb i spokój, Polaków – o wolność, a Ukraińców – o tożsamość?
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Publicystyka, Reportaż
Cudownie napisane – to jest prawdziwa polszczyzna!
Zatem jak to możliwe, że szan. autorka w innym miejscu jest przeciwko wyburzeniu symbolu władzy komunistycznej w Polsce – tzw. pałacu kultury?
Cóż; myślę, że stosunek do symboli i działań zwiuazanych z nimi nie musi korelować ze stylem pisarskim.
Cieszę się, że ten kawałek przy się podoba.
Pozdrawiam
Ktoś powiedział metaforycznie: "Styl to człowiek". Miał na myśli, że styl pisania to wyraz charakteru piszącego. Czy to możliwe, żeby była Szan. Pani wyjątkiem od tej reguły? W swoim świetnym, wręcz staropolsko-gawędziarsko napisanym "kawałku" powyżej jawi się Pani jako polska patriotka, acz z pewnym życzliwym nastawieniem do "multikulti" (przed którą ostrzegałbym, gdyby nie znała jej Pani z osobistego doświadczenia). Czy ktoś taki może zarazem autentycznie lubić moskiewską okupację Polski od r.1945 do 1992? W tym jej symbole: sowieckie pomniki itp., ulice imienia komunistycznych kreatur, stalinowski "pałac kultury"? Może ktoś bardzo młody, kto nie przeżył koszmaru życia w komunie? Szkoda byłaby wielka dla Polski! Również pozdrawiam, pełen podziwu dla niepospolitego talentu literackiego Szan. Pani.