Sztajer: Refleksje lipcowych wieczorów: „trójca” rublowa
Proustowskie magdalenki. Są i będą takie ukradkowe niczym błysk flesza momenty, takie kolory światła, zapachy i głosy, które przypomną nagle i z wielką mocą, z przytłaczającą, chwytająco za gardło siłą o rzeczach niegdyś kochanych, dziś zapomnianych i dalekich. Wyciągną z pamięci, magicznie otwierającej szuflady kierkegaardowskiego sekretarzyka, to, co swojskie i dobre; co sprowadza odpoczynek na skołatany umysł i szarpnięcia tęsknoty na niespokojną dziedzinę serca.
Widok dawno niewidzianych plam światła na jasnej podłodze przypomina znienacka dawne wakacje, pachnące kwiatami i węglem drzewnym. Wygięty w pałąk kot na płocie i wieczorny zapach lip; wolność i młodość. Najczęściej – przyjaźnie, ale nie chodzi tu trywialnie skolegowane, błahe znajomości. W grze jest – czy było, o czym przypomina na przykład twarz przypadkowego przechodnia czy gest współpasażera w pociągu, przypadkowo taki sam, jaki miał w zwyczaju wykonywać kiedyś ktoś nam drogi – coś znacznie więcej.
Czekoladki z adwokatem, zaspokajające wilczy głód po wspólnym przedzieraniu się przez deszcz. Wino, podawane z ręki do ręki; pusta butelka, która wciąż pełni straż na molo, podczas, gdy rozmowa, tocząca się w ciemnym aksamicie nocy, przerywanym pluskiem jeziora, będzie trwała jeszcze godzinami. Jedna dusza w dwóch ciałach. Zapach piasku i piwa, dotyk słońca na skórze, poranne pianie kogutów, które zaskakuje przyjaciół, co dopiero przed chwilą siedli wieczorem do serdecznej rozmowy. Wszystkie te drobne rzeczy, banalne szczegóły, na które nie zwraca się uwagi pojedynczo, a które tworzą monolit szczęśliwej przeszłości, wyrywane z zapomnienia tymi właśnie proustowskimi bodźcami, przypadkowo i po latach.
Ale nic nie jest dane raz na zawsze. Szczęście w ludzkich relacjach, poczucie bliskości z najbliższymi, poczucie bycia użytecznym dla społeczeństwa czy spełnionym w sztuce, którą się wykonuje, są równie wiecznotrwałe, co krótkie spodenki dla wciąż rosnące jak na drożdżach i zamieniającego się w młodzieńca małego chłopca – czyli wcale nie są wieczne. Ludzie zmieniają się, porywani przez nurt bieżących spraw; ci ,którzy nie rozstawali się kiedyś prawie wcale, dziś ledwo mają czas za złożenie sobie konwencjonalnych życzeń kilka razy do roku; wysokie lasy zostały wycięte lub wypalone przez wojnę; sąsiedzi poumierali, wieś się wyludniła; nasz fach wyginął i nie ma już komu go podziwiać. Przemijanie i rozkład to nie są rzeczy, które wydarzają się czasem, przy jakimś wyjątkowo nieszczęśliwym splocie okoliczności; wystarczy nie mieć pecha, żeby nas ominęły. To złudzenie, podtrzymywane przez kulturę kolorowych reklam i wiecznego „wszystko będzie dobrze”. Śmierć i zmiana są pełnoprawnymi częściami życia, nikogo i niczego nie omijają, są równie naturalne jak przechodzenie dnia w noc i na odwrót.
Patrząc na linię horyzontu, za którą zachodzi słońce, słuchając rozgwaru jaskółek i świerszczy, tutaj, na swoim ukochanym kawałku świata, trzeba pamiętać – i to też nie jest dane raz na zawsze. Przyjaźń czy miłość, będąca właściwie jednym z przypadków tej ostatniej, też jest skazana na śmierć z tych samych powodów, z których taki właśnie koniec czeka również wszystkie inne rzeczy. W najpiękniejszych chwilach życia moment ich śmierci jest szczególnie istotny, właśnie dlatego, że tkwi w nich zalążek ich końca, ziemska ulotność.
Nie jestem obecnie w stanie podać dobrego, akademickiego uzasadnienia, wymaganego przez szacowną i nieocenioną metodologię, tej augustiańskiej intuicji, napiszę więc po prostu, że mam silne przeświadczenie, że oczekująca nas chwała wizji uszczęśliwiającej jest dokładnie proporcjonalna do naszych pragnień, niespełnień i tęsknot. Ból przemijalności i lęk przed cierpieniem, potworność niespełnianych pragnień i uciekającego czasu to całkiem niedyskretne sygnały naszej natury rozumianej istotowo: tęsknimy i doznajemy niespełnień w tym, do czego prawdziwie jesteśmy stworzeni. Bóg jest stwórcą przyjaźni, długich wieczorów, polnych dróg o zmierzchu i nieodżałowanych kresowych sztetli. W pewnym sensie jest On największym Przyjacielem, najpiękniej gasnącym dniem i Wschodzącym Słońcem, największym wypełniaczem nostalgii, zwracającym w trójnasób wszystko, co zostało utracone. I dlatego właśnie mówi się, że jest zwycięzcą Śmierci.
Powracając na chwilę do wątku przyjaźni – nikt nie przedstawił jej boskiego, dostojnego charakteru lepiej niż Andriej Rublow na swojej olśniewającej ikonie. Trudno bowiem wyobrazić sobie w terminach niewpadających w śmieszność dynamikę wewnętrznej miłości Osób Trójcy. Kiedy mówi się, że „Ojciec kocha Syna”, przychodzą nam do głowy cokolwiek nieprzystające obrazki tatusiów prowadzących synków do kina i na lody, ewentualnie – co jeszcze mniej odpowiednie w tym kontekście – zapisujący im dobre testamenty. Miłość synowska kojarzy się z posłuszeństwem, które jest cnotą, ale nie stanowi esencji boskości. Miłość zaś Ojca i Syna do Ducha wprawia nas w istne zakłopotanie; przyzwyczajeni do określonego typu ikonografii zastanawiamy się, co oznacza, że staruszek z brodą i dobrotliwy Pan Jezus kochają gołąbka, polatującego nad ich aureolami. Jakkolwiek nie chodzi mi tu wcale o krytykę takich wizerunków Trójcy, które w innych kontekstach mają zapewne głęboki sens, uważam, że w wizerunku Rublowa jest więcej monumentalnej, chwalebnej prawdy.
Trójka mężczyzn przy stole; swoimi gorejącymi oczyma patrzą na siebie, nie potrzebując nawet mówić, by prowadzić tę pełną pasji Rozmowę. Stół jest symbolem ofiary, ale i wspólnoty; wspólnoty pozornie bardzo banalnej – nie ma bowiem chyba nic zwyklejszego niż przyjaciele zasiadający przy jednym stole. Są równie szlachetni, i taką przyjaźń mógłby zrozumieć i przez duże „P” pisać jej najwspanialszy teoretyk, Arystoteles: nie są przyjaciółmi dla użytku czy przyjemności; są równi statusem, więc mogą nawiązać relację najczystszą i przepastnie głęboką, przepojoną boskim przywiązaniem i zrozumieniem. Trzech boskich przyjaciół, Jeden Bóg – oto, czego uczy nas Rublow i co być może będzie nam pomocą w ukojeniu naszych ludzkich tęsknot za doskonałą relacją; tęsknot, których nie da się uśmierzyć w najlepszych nawet przyjaźniach z innymi ludźmi. Człowiek może dać wiele, ale nie może dać wszystkiego, bo jest śmiertelny, dokładnie tak samo jak ja – potrzebujący. Problem ze mną – potrzebującym polega jednak na tym, że potrzebuję wszystkiego, a odrobina mniej mnie nie zaspokaja. Owo więc „wiele”, które daje drugi człowiek, jest w gruncie rzeczy jak nic. Jedynym wyjściem jest oddać się w wieczną Przyjaźń Trójcy; zostać ogarnięty wszechmocną odpowiedzią Boga na potrzeby, które sam w nas złożył.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Publicystyka, Reportaż