Sztajer: Omne animal triste post coitum
Noc jest jak studnia. Przepojony czarnym aksamitem, podbity mokrym lśnieniem tunel czerni – można w dół, w nieskończoność, płynnie, jakby opadając lekko i bezpiecznie w ten studzienny korytarz, w głąb, w coraz to głębsze odcienie ciszy. Można, z własną ręką pod głową i drugą przerzuconą niedbale nad własnymi żebrami, patrzeć w ciemny sufit, a oczy zajdą ciemną, wlewającą się w zasypiającą świadomość mgłą. Dalej można w jakieś nieistnienie czy raczej ledwie – istnienie, przytłumione sennością i warstwami wilgotnej, błyszczącej czerni. Można w tę studnię, której cembrowina wyrasta gdzieś w zapomnianej łemkowskiej wiosce, zarosłej chaszczami, albo w środku lasu na sennym Wołyniu, znak po wsi.
To się nazywa odpoczynek.
Można – trzeba! – samemu, zapadać się pojedynczo w te ciemne przedpokoje, ciszej i ciszej z każdą chwilą. To jest noc dla snu, dla głębokiego oddechu. To jest noc bez świateł i bez uniesień. To jest noc, na jaką zasługuje każdy zmęczony człowiek.
Każdy człowiek jest zmęczony. Przynajmniej takie mam wrażenie, nie potrafiąc sobie wyobrazić, że ja mógłbym, że ktokolwiek mógłby taki nie być. Nie mieści mi się to w głowie; kiedy próbuję pojąć czyjąś hipotetyczną energię, chęć do życia, brak znużenia – moje możliwości poznawcze stają w poprzek, podlegając całkowitej dezorientacji, węsząc gdzieś podstęp. Chęć do życia, myślę; dobrze – ale czy jej posiadanie nie sprawiłoby automatycznie, że człowiek taki, żyjąc, i to żyjąc choć w minimalnym stopniu refleksyjnie, zacząłby się męczyć; że życie, nawet proste i radosne, przymusiłoby go do kapitulacji w jakimś punkcie. Albo – energia; jeśli się ją ma, to należy ją wykorzystać, a jej wykorzystanie rodzi zmęczenie. Jeśli się ją trwoni, bardzo szybko otrzymuje się odpłatę w postaci apatii. Tak źle i tak niedobrze. W którą stronę nie pójdziesz, napotkasz zmęczenie – a przynajmniej ja to tak widzę; znajdziesz je, gdziekolwiek byś się nie znalazł.
Tę właściwość, właściwość bycia wszędzie, ma nie tylko zmęczenie. Zmęczenie, samotność i miłość – powiedziałbym, że wszystkie te trzy leżą wszędzie jak ulęgałki, na wyciągnięcie ręki. Jegor Letow, cholerny anarchokomunista, chrypiał swoim najlepszym punkowym głosem: „I w kakuju storonu nje pajdiosz, lubwi nie minowat”. Miał rację. Miłości nie da się ominąć. Jest powszechna, zupełnie jak samotność, tyle, że ludzie, znalazłszy jedną i drugą, natychmiast zaczynają wątpić w tę pierwszą, obrażają się na rzeczywistość jak dzieci w piaskownicy, wyrzucają zabawki i wybuchają dziecinnym płaczem pełnym złości i sprzeciwu. Zamiast zastanowić się nad tą przedziwną syntezą, zatrzymać na chwilę i przemyśleć sprawę, uzbrojeni w stare przesądy kontynuują egzystencję. Czeka ich, oczywiście, kolejne odkrycie tego samego typu – miłość i samotność. Wszędzie i nierozerwalnie, może z przewagą tej drugiej. I znów buntują się i powtarzają schemat, i tak całe życie, w sposób zupełnie nonsensowny, aż się nie zestarzeją. Wtedy górę bierze trzeci ze składników triady – zmęczenie, i jakkolwiek najczęściej niczego nie zrozumieli, po prostu nie mają już sił na pozbawione sensu głośne wyrażanie rozczarowania.
Tak to widzę.
***
Jeśli chodzi o mnie, z tej trójki najczęściej natrafiam ostatnio na samotność. Nie mam o to pretensji (bo i do kogo? Do Najwyższego? Sądzę, że gdybym zwracał się doń w tych sprawach, mógłbym co najwyżej usłyszeć, że moja samotność ma wymiar edukacyjny), a nawet podoba mi się to. Sam, sam i sam, i nigdy w parze, nigdy z kimś – a kiedy jednak, z jakiegoś powodu, znajduję się w sytuacji dwu – lub więcej osobowej, to i tak odbywa się to tylko powierzchownie (choć wtedy, oprócz tego, że jestem zwyczajnie sam, zaczynam być dojmująco pojedynczy – a to podoba mi się już mniej i otwiera mnie na nastroje, które wytrącają mnie z równowagi). Lubię nawet dźwięk słowa „sam”; lubię uświadamiać sobie, że jestem tylko ja ze sobą, i pławić się w swoim byciu sam jak w oceanie, cichym i głębokim. Pamiętam – leżałem na łóżku, było to chyba poza domem, w jakimś hotelu; łóżko było dosyć twarde i niewygodne, a dźwięcząca cisza pokoju otulała mnie całego, i słońce, które wlewało się przez okno, powodowało miłe uczucie, rozlewające się po całym ciele. Czułem wtedy, że dochodzę do siebie, w każdym tego wyrażenia znaczeniu – między innymi tak, jakbym dochodził do siebie z jakiegoś punktu i w sobie samym miał przystanek docelowy; jakby we mnie, w środku, była zatopiona jakaś istność, nieco zewnętrza w stosunku do mnie samego (chociaż oczywiście nie do końca) i ja bym tę istność powoli zaczynał widzieć. Było mi dobrze, kołysząco.
Pamiętam, że ktoś do mnie wtedy zadzwonił, i prawdziwie się wściekłem. Telefon był ważny – to znaczy, na tamten moment, bo pamiętam, że jednak odebrałem, nie pamiętam natomiast, kto dzwonił i co chodziło. Rozmawiałem z zaciśniętymi zębami i niemal z płaczem – tak dalece rozbito wtedy moją spoistość, którą zaczęła budować błoga samotność.
Jest jeszcze inny obrazek, który mogę przywołać w tym kontekście. Było to latem, ale jeszcze przed żniwami. Mógł być koniec czerwca lub początek lipca. Wspominam o żniwach, bo znajdowałem się w okolicy typowo rolniczej – jechałem rowerem po wąskiej szosie poprowadzonej przez pola; było parno, droga wspinała się ku górze, zboże pachniało bardzo intensywnie. Było też cicho, po swojej lewej ręce miałem granicę mojego kraju, wrzuconą gdzieś w poprzecinane miedzami areały. Drzewa przy drodze stały powyciągane wysoko, z małymi, ale rozłożystymi koronami osadzonymi na wysokim pniu; to i fakt, że ich oddalone sylwetki falowały w rozgrzanym powietrzu, upodabniało je do drzew na afrykańskiej sawannie. Kiedy zbliżałem się do większego skupiska roślinności, uderzało mnie zaciąganie jerzyków, które odzywały się od wczesnego popołudnia, nadając letniemu zmierzchowi jego charakterystyczną melodię.
Byłem sam i kochałem to, co mnie spotykało – chciałem być tam, dokładnie w tym miejscu i w tym czasie, chłonąć każdy kilometr drogi powierzchnią swojego zmęczonego ciała. Miałem głęboki oddech i mokre czoło, bolały mnie mięśnie – było świetnie, już zaczynała zalewać mnie błogość.
Droga znów wiodła ostro pod górkę, więc mocniej nacisnąłem pedały i uniosłem się lekko nad siodełkiem. Lubiłem maksymalizować wysiłek, głównie po to, żeby później poczuć odpłatę w postaci odprężenia. Moim oczom ukazał się rozległy widok, jak zawsze ze szczytu wzniesienia – ale tym razem zobaczyłem ich.
Okolica była dość odludna, więc mógłbym być nieco zaskoczony, że w ogóle zobaczyłem ludzi – nie o to jednak chodziło. Ta dwójka była z sobą w sposób bardzo zamknięty i ekskluzywny; widziało się, że są tam ze sobą, a jakakolwiek inna osoba byłaby w tym układzie intruzem, ciałem obcym, niepożądanym.
Chłopak i dziewczyna w wieku dość szczenięcym, wyglądali najwyżej na późne liceum. Widziałem ich jak na dłoni; siedzieli na ogromnym, betonowym bloku, położonym na kilku innych betonowych blokach, rzuconych na skraju pola (dość powszechny w okolicach byłych pegeerów sposób na oszpecanie krajobrazu), machając nogami. Trzymali się bardzo delikatnie za dłonie – o ile mogłem dostrzec z tej odległości, splatali się zaledwie palcami lub wręcz zgoła dotykali opuszkami palców. Ich twarze były zwrócone ku sobie, przez co widziałem ich oboje z profilu, niewzruszonych jak Nefretete, dziwnie wtopionych w falujący krajobraz.
Kiedy zobaczyli mnie – rowerzystę wyłaniającego się zza wzgórza, gwałtownie od siebie odskoczyli i wydawało mi się nawet, że się zarumienili (ale jak mogłem dostrzec to w tak krótkim czasie? I czy byłaby to jakaś różnica w porze roku, w której każdy ma spaloną słońcem twarz?); w każdym razie odniosłem takie wrażenie. Rozumiałem ich spłoszenie doskonale; byli zawstydzeni, mimo – a wręcz właśnie dlatego – że nie robili nic, co urągałoby przyzwoitości, mogliby nawet zostać uznani za związane ze sobą, lubiące się rodzeństwo. Jednocześnie byli ze sobą w sposób tak absorbujący i wyłączny, że moje pojawienie się wprawiło ich w prawdziwy popłoch.
Mnie też coś przeraziło, zupełnie co innego. Unosząc w głowie ten obrazek, tę młodzieńczą scenkę z dnia gorącego lata, czułem ogromną, namacalną i całkowicie bezpośrednią satysfakcję, że w odróżnieniu od tych dwojga byłem sam. Czułem się tak, jakby coś zostało mi dane, jakbym posiadał coś na wyłączność, był hojniej obdarowany od nich. Tak; poczułem głębokie zadowolenie, a potem, gdy to sobie uświadomiłem, przeszedł mnie dreszcz zgrozy.
***
Rzecz jasna, samotność ma wiele twarzy. Kiedy myślę nad jej złożonością, wydaje mi się, że doceniam ją przede wszystkim za to, że dostarcza adekwatności faktów do stanu rzeczywistości. Może się bowiem zdarzyć, że fakty, poprzez oferowanie ich niewłaściwej interpretacji, bardzo mało mówią o rzeczywistości takiej, jaką ona jest. Najwięcej i najbardziej bezpośrednio można o tym przeczytać u Platona, i jeśli chodzi o mnie, nie znajduję w całej historii piśmiennictwa filozoficznego aż do współczesności nic, co byłoby choć w połowie tak zajmujące i prawdziwe jak „Dialogi” Platona. Na drugim biegunie stoi Wittgenstein ze swoim bredzeniem, jakoby rzeczywistość składała się ze szkiców; rzutów percepcji na dane sytuacje, jakimi są fakty.
Fakty są niczym – ani niczego nie wyjaśniają, ani niczego – w ścisłym sensie – nie tworzą. Są jak kulki plasteliny, z których zbudowano amatorski model atomu – nadają się co najwyżej do rekonstrukcji świata domowymi sposobami.
Odszedłem od tematu. Powracając: fakty podsuwają nam towarzyskie, społeczne interpretacje stanów. Jesteśmy z kimś, gdzieś; działamy razem, jesteśmy częścią jakiejś społeczności. I takie właśnie są fakty; nikt rozsądny im nie przeczy (solipsystów nie zaliczam do ludzi rozsądnych). Nawiązujemy relacje, a to jest już nawet więcej. Niektóre z nich są bliskie. Lubimy kogoś – w wzajemnością, sympatyzujemy z, współodczuwamy z, rozumiemy – i tak dalej. Można na tym nabudować kawał życia. Można przedefiniować siebie na bazie takich związków, i zazwyczaj ludzie to robią, świadomie bądź nie, pod presją lub zgoła bez presji społecznej. I tak to idzie, z mniejszym bądź większym powodzeniem przez całe życie, ale przychodzi nieuchronnie taki moment (a wcale nie musi być to moment dramatyczny), kiedy człowiek odbija się od drugiego jak od cienkiej, niewidocznej ścianki, uświadamiając sobie, że ani w sposób komunikatywny nie przekaże tego, co chciał powiedzieć, ani – analogicznie – nie zrozumie komunikatów nadawanych przez drugiego. Wyjdzie to prędzej czy później; nieważne, czy w kłótni, czy w jakimś nagłym i niezrozumiałym oddaleniu, czy w chwili prywatnej refleksji. Inaczej mówiąc: przyjdzie czas, kiedy zrozumie, że istnieje nieskończona przepaść pomiędzy tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne, i że – na skutek tego – jest bytem nieskończenie samotnym, a jest to samotność odarta ze złudzeń i nieuleczalna.
Każdy i na pewno się o tym przekona – tyle tylko, że nie każdy będzie potrafił to nazwać i przyznać się do tego. Większość ludzi zechce obwinić o to nie tyle stan świata czy los (nie jest istotne, jak zostanie nazwane to prawidło, „biegiem rzeczy”, „koleją rzeczy”, „naturą” czy innymi jeszcze nazwami), ale kolejne osoby, które spełnią po prostu rolę luster odbijających nie to, co ów człowiek chciałby w nich zobaczyć. Ludzie ci nie przyznają bądź nie zrozumieją, że są immanentnie i w sposób konieczny samotni, bo tak zostali stworzeni – oni po prostu złożą nieporozumienia na karb tego, że wybrali widocznie nieodpowiedniego przyjaciela, związali się nie z tym partnerem, wychowali nie takie dziecko etc etc. Będą w nieskończoność i po omacku szukać dalej, a upojeni pozornymi zwycięstwami nie spoczną w przekonywaniu siebie, że można nie być samotnym. Ostatecznie, za swoich prawdziwych przyjaciół czy właściwych partnerów uznają tych, którzy akurat będą przy nich, gdy ci będą już zbyt starzy i zmęczeni, żeby szukać dalej. Proste.
Tymczasem nie, wcale nie jest to winą drugiego, że jesteś z nim samotny (to znaczy, pewnie czasem bywa; nie mówimy tu jednak o relacjach patologicznych, ale tych całkiem, z psychologicznego punktu widzenia, zdrowych i udanych). Jesteś z nim samotny z bardzo prostego powodu – jest istotą skończoną, zupełnie tak jak ty. Nie jest Absolutem.
Może to i przykre (chociaż właściwie, uważać to za przykre jest infantylizmem), ale żadna inteligenta i czująca istota skończona nie jest w stanie zaspokoić podobnej istoty skończonej. Tak widocznie zostaliśmy zaprojektowani. Uważać inaczej to ulegać iluzji bądź nie zgadzać się na rzeczywistość – heroicznie, po laicku i z pełnym humanizmem, oczywiście – a mimo to wciąż wypada to dosyć żałośnie.
Nieważne, jak zinterpretujemy ową niezaspokajalność ludzką – czy na niekorzyść człowieka, czy na korzyść Absolutu; innymi słowy – czy człowiek nie może odnaleźć pełni w innych ludziach z powodu dalece posuniętej niedoskonałości swojej struktury, czy też może raczej Absolut jest tak bardzo doskonały, że żadna inna doskonałość nie może się ziścić bez Niego. Może zaś jest jeszcze inaczej – może w swojej niedoskonałości człowiek nosi ten ślad perfekcji, jak królewski bękart unoszący w sobie szlachetny gen, który każe jego naturze domagać się czegoś absolutnie doskonałego, bez czego nie będzie on w pełni sobą.
Tak czy inaczej, konkluzją całego tego wywodu, odkładając na razie na bok kwestię Absolutu, która pojawiła się tu odrobinę nieproszona, a jednak niezbędna, jest – jesteś samotny, nigdy nie będzie inaczej; musisz się jedynie z tym pogodzić. Najwięcej, co możesz zrobić, to minimalizować skutki tego strasznego odkrycia. Albo, przeciwnie – tak intensywnie o tym rozmyślać, żeby dojść do drugiego bieguna reakcji na ten stan rzeczy – nie minimalizować skutków, tylko rzucić się na główkę w kipiel samotności, i tą przerażająco prostą drogą, bez zapośredniczeń i zwykłych ludzkich usiłowań, od razu wkupić się w łaski Absolutu i uzyskać ziszczenie swojej jednostkowej natury jeszcze zanim rozpłyniesz się w ogólności śmierci, jak bardzo jednostkowa by ona nie była.
***
Pragnąłem być sam, to jasne.
Ale czy pragnąłem być samotny?
Kiedy głębiej się nad tym zastanawiałem, nie byłem tego wcale taki pewien. Doszedłem do wniosku, że na tak postawione pytanie, mógłbym odpowiedzieć: sic et non, „tak i nie” – tak zatytułował swoje dzieło ktoś, kogo bardzo kiedyś ceniłem, Piotr Abelard, jedna z najbardziej tragicznie niezrozumianych postaci w historii.
Może nieprzypadkowo wspomniałem go w tym miejscu; kolektywna pamięć jest często autorem fałszywych biografii, a biografia Abelarda, wbrew temu, co się o niej szeroko sądzi, jest biografią człowieka samotnego. I nie, nie dlatego, że nie mógł się ostatecznie związać z Heloizą – romantyzacja jego postaci to według mnie straszliwe nieporozumienie. Może nawet nie tyle „romantyzacja”, bo przecież pod wieloma względami był Abelard postacią romantyczną – porywczy, fanatycznie oddany sprawie, którą się zajmował; skory do wyzywania przeciwnika na pojedynek (w jego przypadku były to pojedynki najczęściej intelektualne), wreszcie niepozbawiony zmysłowości i jej wpływu na życie. Romantyczność to cały kompleks cech, w jej obrębie zmysłowość związku mężczyzny z kobietą to jeden z elementów, a tak zwana miłość romantyczna wykwitła na bazie tej ostatniej to z kolei tylko jeden z wariantów tak rozumianej romantyczności. Ale nie; wszyscy uparli się, żeby z nauczyciela, uczonego, dość pysznego mędrca poruszającego się na granicy herezji i –koniec końców – ascety, zrobić słodko gruchającego przy Heloizie kochanka. A więc transformację jego postaci nazwałbym nawet raczej „heloicyzacją” niż „uromantycznieniem”.
Życie Abelarda było podyktowane jego pasjom. Owszem, również tej zmysłowej. Jednak jej przemożny wpływ polegał między innymi na tym, żeby w obliczu jej wypalenia całkowicie ją odrzucić i przyjąć modus vivendi pokutnika. Nie dziwi mnie, że ludzie chcący utrzymywać w nieskończoność stan wzmożenia emocjonalno – erotycznego, w normalnych warunkach (i dzięki Bogu!) mający dość krótki żywot, z lubością wyobrażają sobie, że gdzieś tam, w mrokach dziejów, istniały osobniki, którym to się udało, i które nigdy nie uległy presji czasu, znudzenia, wspólnego kredytu, naturalnej zmienności uczuć, trosk odbierających naiwne wyobrażenie o życiu czy tak zwanej „prozie życia codziennego”. Wyobrażanie sobie istnienia kogoś takiego, gdzieś, kiedyś, choćby i miał to być dwunasty wiek, daje takim ludziom nadzieję, że ich romantyczna przygoda wciąż na nich czeka, i niezależnie od tego, czy mają lat dwadzieścia, czterdzieści czy pięćdziesiąt, po prostu nie znaleźli jeszcze „swojej Heloizy”. Żałośni idioci. Pozbawieni pożądliwych ciał, leżący obok siebie Abelard i Heloiza są z pewnością tymi, którzy najjaskrawiej widzą niezmierzoną bezcelowość takich wyobrażeń.
W rzeczywistości, Abelard zajmował się przede wszystkim szukaniem odpowiedzi na najważniejsze na świecie pytanie – pytanie o możliwość przypadkowości świata. Na pierwszy rzut oka, problem powszechników wcale tego nie dotyczy i nie o to toczy się od stuleci spór. Ale wystarczy dokonać przeglądu stanowisk i pytań pomocniczych, żeby wiedzieć, że właściwym przedmiotem dyskusji jest dokładnie to – czy wypadliśmy tutaj jakiejś mrocznej, groteskowej, kosmicznej sroce spod ogona i w tej niezręcznej sytuacji próbujemy niezdarnie porządkować rzeczywistość, nadając rzeczom nazwy – czy może przeciwnie, wszystkim rządzi odgórny porządek, a pojęciowanie jest darem od kogoś, komu zależy na naszym epistemicznym dobrostanie. Koniec końców – czy wyplusnęliśmy z niebytu i po krótkim, pełnym cierpienia życiu znów się weń stoczymy, czy jednak wrócimy do d o m u (a kiedy piszę słowo „dom” w tym znaczeniu, zawsze drży mi ręka). O to właśnie, nawet jeśli tylko podświadomie, spierali się wszyscy, którzy kiedykolwiek, chociażby szczątkowo, zaangażowali się w spór o powszechniki. Pewnie można by powiedzieć, że przesadzam; że w gruncie rzeczy może iść o coś znacznie bardziej trywialnego; że są tacy, którzy interesowali się powszechnikami tylko hobbystycznie, jako ciekawym zagadnieniem epistemologicznym; że wreszcie można go zamknąć do kwestii czysto językowych. Być może; ja jednak będę obstawać przy tym, że w swojej najgłębszej warstwie i tak naprawdę spór o uniwersalia jest jak wielki, jaskrawy znak zapytania, a od odpowiedzi zależy dokładnie wszystko. Odpowiedzi jednego typu będą skłaniały do jak najpełniejszego życia, wypełnionego pracą, tworzeniem, relacjami z ludźmi i tak dalej; odpowiedzi drugiego typu wymagałyby od uczciwego człowieka poszukania sobie sznura i suchej gałęzi.
Tak; jestem ekstremistą, nie potrafię bawić się filozofią, traktuję ją śmiertelnie poważnie (co, biorąc pod uwagę fakt, że jestem amatorem, jest nieco pretensjonalne, ale trudno, taki już jestem). Spędziłem na myśleniu o tym kawał swojego życia; nawet kiedy nie chciałem myśleć, samo mi się myślało. Były takie okresy, że wszystko, co mi się przydarzyło, wszystko, co widziałem albo usłyszałem, wracało do mnie w formie refleksji na temat powszechników, choćby to był widok żwiru usuwającego się spod kół pociągu albo odgłosy ulicy. Śmieszyło mnie – i nadal śmieszy niezmiernie – kiedy ktoś nazywa spór o uniwersalia „kwestią scholastyczną”, i to takim tonem, jakby chodziło o te słynne diabły na główce od szpilki. Dla mnie była to raczej kwestia życia lub śmierci, czy też może kwestia tego, czy w ogóle warto wstawać rano z łóżka. Powtórzę zatem: każdy, kto w tym sporze brał udział, przyczyniał się do zadawania pytania o sens.
Abelard nie był tu wyjątkiem, chociaż trudno powiedzieć, na ile był tego wszystkiego świadom. I trzeba powiedzieć, że stając w szranki z twardogłowym realistą, swoim nauczycielem Wilhelmem z Champeaux, wypracował całkiem zgrabne rozwiązanie. To znaczy – zgrabne z punktu widzenia, który mnie interesuje. Wilhelm nauczał, że pojęcia ogólne istnieją w świecie rzeczywistym, zupełnie niezależnie od i poza umysłem ludzkim. Też mi to pasuje, i to może nawet bardziej niż ostrożny nominalizm Abelarda. Ale moja pesymistyczna natura nie pozwala mi łatwo godzić się na realność baśni ze szczęśliwymi zakończeniami; uważam, że realistyczna, platońska wizja Wilhelma, że oto dobroć to dobroć, stół to stół, a tygrys to tygrys, nawet, gdyby całe żywe stworzenie zostało zmiecione z powierzchni ziemi przez katastrofę, nawet gdyby nikt nigdy nie zbudował żadnego stołu, nawet gdyby wszystkie tygrysy zostały do cna wytrzebione, a pamięć o nich zaginęła. Lubię wyobrażać sobie rzeczy, wyraziste i określone, a jednocześnie wielkie i jasne, jak hologramy, jak portale światła, stanowcze w swojej bytowości – platoński świat eidosów, bytów idealnych, rodzących niedoskonałe kopie w postaci poszczególnych indywiduów. Czułbym się pośród takiego świata, wiedząc, że on gdzieś istnieje – bezpiecznie.
Jednak, jak powiedziałem, nie jestem optymistą aż takim, żeby wierzyć, że rzeczywistość wygląda jak żywcem wyjęta z moich mrzonek. Lepiej jest założyć, że jest odrobinę gorsza – wtedy, w optymalnym scenariuszu, można zostać miło zaskoczonym. Z drugiej strony, nie można wyobrażać jej sobie jako zbyt wielki koszmar – to odbiera chęć życia. W takim układzie, propozycja Abelarda jest idealna. Pojęcia ogólne istnieją w naszych umysłach, nie poza nimi – no, ale nie jest też tak, żeby nic nie oznaczały. Niosą ze sobą pewną treść, a ta treść mieści w sobie cechy indywiduów, które są nazywane owymi pojęciami. Czyli – nie ma pustych słów, ale nie ma też i idealnych, niezmiennych, trwających w majestacie, supranaturalnych eidosów. Ostatecznie można się na to zgodzić bez większego bólu.
Dość daleko odszedłem od tego, o czym była mowa. Rozgadałem się o Abelardzie, a właściwie chciałem tylko odpowiedzieć na pytanie, czy chcę być samotny. Cóż, kwestia uniwersaliów dotyczy i tego. Świat pustych nazw to byłby świat zasadniczo, ontologicznie samotny, wyjący jak pies do księżyca; tyle, że nawet ów księżyc byłby monochromatycznym złudzeniem na płaskim, nie znaczącym, czarnym bardzo płaską, przenikliwą czernią niebie. Nieważne zresztą; wyraźnie unikam odpowiedzi na to pytanie. Dość tego kunktatorstwa, czas zmierzyć się wyobrażeniami o sobie samym i rzetelnie na nie odpowiedzieć.
No, więc stanowczo odpowiadam – nie wiem. To znaczy, sic et non, tak i nie.
***
Wśród wielu sprzeczności, jakie rządzą naturą człowieka, a co za tym idzie – jego życiem, konkretnym i tym – tu – oto, najbardziej mnie zajmującą jest właśnie owa sprzeczność pomiędzy pragnieniem samotności a strachem czy też odrazą, jaką ona budzi.
Samotność to dla mnie ta cicha i głęboka, głęboka jak pełne morze chwila, kiedy jestem absolutnie tożsamy ze sobą, ze swoją pojedynczością; kiedy to, co wewnętrzne, drzemie sobie cicho, ułożone we mnie i przez nic ani nikogo nie niepokojone. Ta wewnętrzność odnosi się wówczas sama do siebie, nie czepiając się desperacko niczego innego, nie czekając na żaden znak, nie odsłaniając swojej niekompletności; przeciwnie, będąc pełnią, bytem koliście zrealizowanym, skończonym, uroczystym. Innymi słowy – samotność jest wolnością. Jest niezależna w tym sensie, że nie podlega niczemu, co mogłoby spowodować zniszczenia, jakieś rysy na mojej wewnętrzności. Jestem silny, jestem wolny i jestem sam.
Czasami. Przez chwilę. Prawdą jest, że od kiedy jestem sam, pokochałem ten szaniec wielką miłością. Ale nie sposób jednocześnie pozostać ślepym na fakt, że za szańcem coś się rozpościera, coś istnieje; że stwierdzam istnienie rzeczy, które nie są mną, jedna po drugiej.
Co więcej (co gorsza? – a może wręcz przeciwnie?), przez sam fakt nie – bycia mną, te rzeczy wydają się jakby bardziej prawdziwe niż ja sam. Moja wolność i samotność natychmiast zostają pociągnięte w kierunku tego, czego istnienie stwierdziłem; nie jestem w stanie nie ustosunkowywać się do rzeczywistości. Ona chwyta mnie za gardło od momentu, kiedy otworzę na nią oczy, i straszliwa, a jednocześnie najbardziej starożytna, fundamentalna i zasadniczo i w sposób oczywisty uprzednia wobec mnie prawda o istnieniu tego, co zewnętrzne nie pozwala mi pozostać obojętnym na – całą resztę świata; wszystko, co nie jest mną.
A potem (i to dzieje się samo, najzupełniej naturalnie, odruchem, nad którym zastanawiali się od zawsze ludzie o wielkich umysłowościach, jak to najlepiej zostało pokazane w Uczcie), kiedy już moja pojedynczość staje przed tym, co jest nie – mną, natychmiast zaczyna z tym wszystkim paktować, układać się, zmagać, przywiązywać, pragnąć, tęsknić i – kochać.
I byłoby to pewnie bardzo piękne, ale jest jeszcze jeden fakt, również zupełnie podstawowy; można by nawet powiedzieć, że jest to fakt syntetyczny, wynikający z prawidłowego rozumienia tego, co zostało przed chwilą powiedziane; z samego znaczenia wyrażeń „ten sam” i „inny”.
Otóż okazuje się, że istnieje nieskończona przepaść pomiędzy tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne.
Właściwie dopiero teraz słowo „sam”, a zwłaszcza „samotny” nabiera znaczenia. „Samotny” nie oznacza „numerycznie jeden” czy „pozbawiony towarzysza”. „Samotny” oznacza „świadomy siebie i reszty, i tego, że pomiędzy jednym a drugim zieje pęknięcie, będące czymś całkiem naturalnym i – ostatecznie nieprzekraczalnym”.
Nie ma żadnego sposobu, żeby z wewnętrzności przejść do tego, co zewnętrzne. Można jedynie wsuwać głowę przez drzwi i rozglądać się po pomieszczeniu; można być tylko kimś, kto przygląda się dolinie, stojąc na wysokim urwisku. Nie da się wyjść z siebie. Gdyby nawet, gwałcąc wszelkie prawa logiki ontycznej, komuś udało się wyjść z siebie, przestałby być natychmiast narratorem pierwszoosobowym; w ogóle przestałby być.
Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to jest to właściwie zasada założycielska świata, w którym istnieją byty obdarzone jaźnią, odróżniające się od innych. To reguła istnienia bytów świadomych swojego „ja”. To nasze powietrze; coś, czym oddychamy, nasza pępowina łącząca nas ze źródłem pochodzenia naszych jaźni. Nie można się na nią zżymać czy w jakikolwiek sposób oceniać; ona po prostu jest.
A miłość, miłość jest również, w sposób naturalny i nie podlegający ocenie, rozpaczliwą próbą sięgania poza swoje ja, próbą zaprzeczenia źródłu i zasadzie istnienia jaźni. (Teraz dokonam bardzo dużego przeskoku, pominę przeprawy jaźni z elementami świata zewnętrznego takimi jak skały, piasek, drzewa, ptaki i inne zwierzęta, i dojdziemy do punktu najbardziej swędzącego, do tego okropnego pryszcza na sposobie istnienia człowieka w rzeczywistości.) Kiedy tak jestem sam, i czuję się wolny, absolutnie niezależny i niezwiązany, zauważam z przerażeniem, że po chwili sięgam po książkę, po muzykę, nucę coś pod nosem albo odtwarzam sobie w głowie historie ułożone przez kogoś i dla kogoś, które ktoś mi kiedyś opowiedział; nie potrafię bez tego funkcjonować. A więc nie jestem sam. I nie jestem wolny. Jestem funkcją zasobów, które ktoś łaskawie mi udostępni; nie istnieję bez innych; bez ludzi nawet ze mną niezwiązanych, a jednak podtrzymujących mnie przy życiu. Nawet największy odludek funkcjonuje w kulturze; izolując się od społeczeństwa, w pewnym sensie potwierdza jego siłę – uciekając od niego, tym bardziej manifestuje wpływ, jaki ono na niego miało.
Nie da się być samemu, koniec końców jest to absolutnie niemożliwe. Ale ponieważ nie da się również położyć pomostu pomiędzy tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne, nie da się też nie być samotnym.
(Miałem w życiu może dwie albo trzy chwile, kiedy czyjaś obecność pozwalała mi na chwilę zapomnieć o tym fakcie, ale był to zdecydowanie wyjątek od reguły. Zazwyczaj fakt, że obok mnie są ludzie, tym jaskrawiej pokazuje, jak bardzo niezdolni do przekraczania naszej wewnętrzności jesteśmy, i jak bardzo sprzeczne mamy w tej dziedzinie pragnienia, to znaczy – jednocześnie bardzo chcemy i bardzo nie chcemy tego robić.)
A więc, wracając do początkowego pytania – czy chcę być samotny?
Nie wiem. Tak i nie. Wydaje mi się to jedyną możliwą odpowiedzią, rozumiecie? (Kiedy zadaję to pytanie, celowo używam drugiej osoby, chociaż nie musiałbym tego robić – kiedy głośno myślę, chociażby tylko ubierając myśli w słowa, już dokonuję wychylenia poza siebie samego, już wypuszczam się na zapoznanie reszty świata, więc nie jest istotne, czy mówię do kogoś, czy nie – zawsze jest tak, jakbym mówił do kogoś.)
Wiem, że kiedy przebywam w towarzystwie, z reguły czuję się bardziej opuszczony niż wtedy, gdy jestem sam. Wyczuwam jakieś kłamstwo, brak adekwatności do stanu faktycznego. Trudno mi kochać albo nawet na spokojnie pozwolić sobie zrobić krok w stronę kochania. I wiem z całą pewnością, ze jakkolwiek brzmiałaby moje deklaracja na temat bycia samotnym (tak czy nie), to z całą pewnością nie chcę być opuszczony.
To raczej paskudne uczucie.
Wolę być sam, jestem wtedy spokojniejszy i bardziej kocham. Mam też przeczucie, że w tym stanie jestem również bardzo kochany. A mało co – i mówię to, przygryzając wargi i zaciskając palce na swoich kolanach – mało co sprawia, że bardziej chce się żyć, i że życie wydaje się lżejsze, mniej mroczne, pozbawione ciężaru ohydy – niż przeświadczenie, że jest się kochanym.
***
Samość.
Pamiętam dzień, w którym przyszło mi do głowy takie pojęcie. "Samość" oznaczałoby zwykły stan bycia samemu, bez dodatkowych deskrypcji i wartościowań. Właściwie, brak wartościowań równałby się czemuś pozytywnemu; równałby się stanowi, kiedy tkwi się w miłym zawieszeniu, w odpoczynku. Może można by było ostrożnie użyć słowa "wolność", bez rozciągania go ponad miarę; tak, aby nie ukazało się jej jałowe, straszliwe przedłużenie rozpaczliwej bezużyteczności. "Samość", w dużym przybliżeniu, mogłaby się równać temu, co ludzie niezdarnie próbują oddać frazą "jestem sam, ale nie samotny".
Kiedy tylko pomysł ten przyszedł mi do głowy, uderzył mnie swoją prostotą i użytecznością – samość to pojęcie bardzo wygodne, tak sobie pomyślałem. Wiedziałem jednocześnie, że doprecyzowywanie go i zakreślanie granic będzie skomplikowane. Poczułem miłe swędzenie mózgu; nieznaczny, przyjemny ucisk na powierzchni szarych komórek – przyspieszyłem kroku i poprawiłem kołnierz od płaszcza, bo właśnie wiał wiatr wczesnej wiosny. Przechodziłem obok dawnych koszar – przysadzistych, schludnych budynków pociągniętych cytrynową farbą, archaicznie porządnych na tle nieco pstrokatej architektury centrum mojego miasta. Lubiłem carskie koszary we wschodnich miastach mojego kraju, ich charakterystyczną bryłę, wąskie ulice i duże drzewo dookoła nich; wszystko to razem – ciepły wiatr, przyjemna myśl i gładkie ściany budynków, które znam sprawiły, że przyspieszyłem kroku i pomyślałem, trochę jakby na marginesie, pomiędzy jednym oddechem umysłu a drugim (gdzieś tam zawsze, ukryta w tym wąskim załomie, czaiła się moja nadzieja) – więc pomyślałem, że dzień będzie dobry (te koszary; nie wiem, jaka cecha podłużnych, płożących się carską schludnością budynków tak bardzo do mnie apelowała, ale wszystkie miasta wschodu, które kochałem, witały mnie u wlotu parterowymi gmachami kwartirów. Mam taką zakurzoną asocjację sprzed wielu lat: wydobywam się ze zmęczenia gdzieś na początku lata; wynurzam sie z korytarza bezsenności i szaleństwa nieustannej pracy, i jestem naturalnie na rowerze; wypadam wąską aleją, ocienioną rzędami prześwietlonych, stykających sie nad drogą gałęziami drzew na Chełm – miasto mojego odpoczynku. Mrugam oczyma, jakbym dopiero teraz się obudził z maligny przemęczenia, i całą moją perspektywę zalewa łagodne światło o złamanym odcieniu jakby z pożółkłej fotografii, i widzę tylko tę aleję i drewniane koszary obstalowane gankiem – a potem dojeżdżam na stację Chełm Wschodni, i nic na niej nie ma. Nic w ścisłym sensie, ale ja się nie przejmuję, kładę się wśród lebiody i rumianów nieopodal ślepych, nieczynnych torów, i nie dokucza mi żadna samotna myśl, i jestem sam, sam; samość, chyba jej właśnie doświadczam, a w powietrzu nade mną drży nieużywana trakcja; a kiedy obracam sennie głowę, w policzek wrzyna mi się kłujący liść ostu, ale to nic nie boli, a trawa i żużel na stacji Chełm Wschodni są miękkie i dobre, miękkie i dobre są stalowe szyny i rozbite butelki pod nieczynną rampą.)
Zawsze, kiedy wpadałem na jakiś pomysł, miałem tę nadzieję. Możliwość epifanii tkwiła właśnie w tych krótkich momentach, na które pracowało się całymi miesiącami żmudnych i jałowych spacerów, spojrzeń, przyciężkawych ciągów myślowych. Wszystko to nie szło widocznie na marne i eksplodowało czasem w możliwości zrozumienia czegoś. Cegła po cegle nabudowywałem siebie ponad światem, a horyzont odsłaniał mi się i rósł w oczach. Lubiłem te momenty; wbrew temu, co się mówi, rozumienie nie przynosiło mi goryczy. Nazwałbym to raczej ulgą i porównał do pierwszych dni wiosny, kiedy wszystko staje się bardzo jasne i ciepłe, a wieczorami zaczynają krzyczeć jerzyki, i ten fakt bez znaczenia sprawia, że na sercu robi sie lżej bez względu na okoliczności.
Rezultatem tego dnia była samość; pomyślałem, że kiedy już będę miał samość i będę w stanie ją pojąć, będzie mi trochę lepiej. Powtórzę z całą mocą – tknęło mnie, miałem przeświadczenie, nagłe i naiwne, że to będzie dobry dzień.
Myliłem się.
***
Nie powinienem był nigdzie wychodzić wieczorem. Na tym polegał mój błąd, czy może raczej – był to początek błędów. Właściwie mogłem to przewidzieć, ale wolałem – stary głupiec – znów boleśnie rozbić sobie nos. Jak inaczej może skończyć się wychodzenie ze znajomymi?
Najgorsi w tym wszystkim byli znajomi znajomych. Zawsze są. Lepkie, anemiczne uściski dłoni; podobne do siebie imiona, gdy się przedstawiają; imiona, które później się mylą. Twarze, które równie dobrze mogłyby być jak cenzuralnie zamazane, tak bardzo są pozbawione właściwości. Przekrzykiwanie się przez muzykę, która z jakichś powodów jest bardzo głośna w miejscach dedykowanych spotykaniu się i rozmawianiu. Konieczność przysuwania się, gdy chce się coś powiedzieć i zostać usłyszanym; "słucham?", "czy możesz powtórzyć?", a kiedy ujdzie już z ciebie energia, żeby trzymać się tej konwersacji, wykrzywianie się w uśmiechu markującym, że coś tam słyszysz, rozumiesz i że cię to interesuje. Czasem ma się wrażenie, że bary i restauracje zaprojektowane są w ten sposób, żeby rozmówcy musieli przysuwać się do siebie coraz bardziej i bardziej, aby skończyć w jakiejś perwersyjnej imitacji stosunku udającego rozmowę czy też rozmowy sugerującej stosunek.
No, więc dokładnie wiedziałem, na co się pisze, a jednak – sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – w ten na domiar złego sobotni wieczór wyszedłem do miasta ze znajomymi i ich znajomymi. Przeważyła we mnie jakaś pierwotna potrzeba, odłożony jak skrzep na wątrobie nastrój – I wanna meet a friend in a bar tonight; the evening is long, so long I hardly move.
Ładne, ale to się nie zdarza. Nie da się spotkać przyjaciela w barze. Da się za to, siedząc na brzegu jakiegoś krzesła w hałaśliwej sali, żłopać rozwodnione piwo w towarzystwie ludzi o podobnych twarzach, wymieniając się informacjami o swoim bieżącym życiu i odcinając kupony od dość płaskich w gruncie rzeczy przeżyć z przeszłości ("A pamiętacie, jak na studiach chodziliśmy na wódkę rano przed zajęciami? To były czasy, ależ byliśmy szaleni!"). Można spotkać znajomą znajomego, dość uroczą (na ile jestem w stanie to ocenić, choć jestem raczej kiepski w ewaluacji; ilekroć ktoś pyta mnie co myślę o tej czy o tamtej, wewnętrznie rozkładam ręce bezradny i udaję, że posiadam opinię, chcąc przykryć fakt, że mam trudności z syntetyzowaniem tego rodzaju danych) szatynkę o przyjemnie zarumienionej buzi.
Dziewczyna miał jakieś zainteresowania; w tym całym zgiełku jakoś doszła do wniosku, że są zgodne z moimi, i przysuwała się coraz bliżej, rzucając mi aksamitne spojrzenia znad kufla. Wyszliśmy razem i spacerowaliśmy przez noc, pomiędzy kamienicami, które dobrze znam, w świetle latarni ulicznych, które jak drogowskazy zawsze stały przy tej samej drodze do domu. Bo zazwyczaj czułem sie tu jak w domu, w tym moim mieście, również w takie noce jak ta – zimowe, wietrzne, bezśnieżne. Dziś było inaczej, dobrze nam się rozmawiało, a wokół mojej szyi zaciskała się pętla, i byłem z każdą minutą coraz bardziej przygnębiony. Kiedy poślizgnęła się na lodzie i odruchowo przytrzymałem ją za łokieć, ufnie wsunęła mi rękę pod ramię i przywarła do mojego boku. Co gorsza, zrobiła to dość gwałtownie, więc poczułem, że sie duszę.
Zawsze wygląda to przecież tak samo – zaczynacie, rozmawiając; potem ona dyszy, sapie, dużo mówi, śmieje sie i płacze, a na koniec sprawia, że uchodzi z ciebie życie. i leżysz bez sił, na wznak, i tłuczesz sie w ciasnym kojcu swojej głowy, tak gwałtownie, jak gwałtownie byłeś zmuszony sie poruszać, żeby ją dogonić w tej dziwnej, absurdalnej pogoni ciała za ciałem. Tarcie naskórków obnaża puste miejsce, w którym myślałeś, że masz duszę. Gdzie sie skryła, gdzie z ciebie uleciała (bo masz wrażenie, albo przynajmniej chcesz wierzyć, że gdzieś tam jednak jest, albo że była – lecz gdzie)? Z szacunku do niej (nawet jeśli ostatecznie nic was nie łączy) nie sprawdzasz, czy jej dusza jest na miejscu – nie chciałbyś widzieć, że nie – stwierdzić u kogoś brak duszy to tak jakby go obrazić, jakby podglądać go przy kąpieli, jakby zawstydzać. A mimo wszystko przecież nie chcesz niczyjego zawstydzenia; możesz być zimny (tak mówi, ale co to właściwie ma oznaczać? w rzeczywistości nic nie jest równie dalekie od prawdy), ale nie jesteś złym człowiekiem. Wszystko jest nie tak, wszystko jest męczące.
Na wysokości kamienicy, w której mieszkał kiedyś mój przyjaciel (ale kiedy to było? I gdzie są te dni, kiedy noc mojego zimnego, wschodniego miasta wrzucała mnie prosto do tamtego ciepłego, bezpiecznego mieszkania o wysokim suficie, i obaj wpadaliśmy w czeluść kuchni, i byliśmy tak niecierpliwi, że piliśmy ciepłe wino prosto z butelki?), ona się zatrzymała. Przystanąłem, a wtedy ona wtuliła się we mnie.
Wzdłuż kręgosłupa przeszedł mi dreszcz samotności. Jeden, drugi, coraz ostrzejsze. Obejmowała mnie ciasno w pasie, a ja, zamknięty w tym kaftanie, drżałem z przerażenia, i nie było w całym mieście nikogo, kto mógłby mi pomóc, odezwać się do mnie, obudzić mnie z tego snu. Przebyłem noc właśnie i nikt mnie nie spyta/nikt mnie żaden nie spyta – jak ci się szło/jak też ci sie szło przez ciemne listowie/ Przebyłem noc, mówię, i jestem zmęczony/nie nawiedził mnie faun ani anioł stróż/ani też najmniejszy robaczek świetlisty.[1] Byłem całkiem samotny, tą samotnością, która stała się nieodwracalnie – czyli już zawsze będę o tę małą odrobinę bardziej samotny.
– Gdzie mieszkasz? – zapytała.
– Złapię taksówkę – odpowiedziałem zduszonym głosem – i odwiozę cię do domu.
Niepotrzebnie wychodziłem dziś z domu. Chciałem spotkać w barze przyjaciela, ale to sie nie zdarza. Spotkałem tę dziewczynę bez twarzy, która mnie pragnęła i która właśnie mnie dotykała. Uciekałem w panice, bo najbardziej na świecie nie chciałem znów odkryć, że moja dusza ukryła się gdzieś, zostawiając moje ciało pustym w środku, jak gdybym nigdy jej nie miał.
***
Kiedy zapadam się w noc jak w studnię, jestem spokojniejszy. Wyłączam telefon, nie rozmawiam z nikim, nie śledzę kanałów publicystycznych. Daję sobie odrobinę spokoju, przetacza się przeze mnie rozpamiętywanie. Pozwalam myślom płynąć, nawet jeśli są szorstkie, złe; nawet jeśli marszczą mi czoło i powodują uścisk w żołądku. Jeśli nie będę uciekać przed nimi teraz, tym mniejsza szansa, że zaskoczą mnie źle kiedyś z nagła, kiedy nie będę sie tego spodziewał i nie będę mógł sie bronić.
Wspomnienia kołyszą się w głowie i tylko przez jakiś czas mają wyraźny kolor, potem bledną i stają się zasuszonymi rekwizytami, można ich zwyczajnie używać. Przekonałem się już o tym wiele razy; w dodatku zauważyłem, że moc odnawiania się i powracania z ogromną siłą ostatecznie mają tylko momenty dobre i znaczące – takie, które sam wybrałem na to, żeby mnie stwarzały, żeby były moim lait motivem. Miejsca, do których się przywiązuję i obrazy, które mnie pociągają, bo wierzę, że ujrzę je po śmierci – oto, co pamiętam trwale i świeżo. Ostatecznie nie jestem takim pesymistą, za jakiego jestem uważany. Gdybym do swojego zmęczenia i samotności chciał dodawać jeszcze smutek, prędko bym zwariował. Jestem więc dla siebie łaskawy i staram się pamiętać to, co dobre. Przeważnie.
Kiedyś byłem dużo bardziej neurotyczny. Kiedy zdarzały mi się takie rzeczy, jak ta w zimową noc, o której wspomniałem wyżej, byłem cały roztrzęsiony. Na zewnątrz, oczywiście, starałem sie zachować klasę, ale w środku jeżyłem się i krzyczałem.
Nie do końca rozumiałem sam siebie – bo przecież to nie powinno tak wyglądać, niczyje doświadczenie tak nie wyglądało; wszyscy mówili o tych sprawach zupełnie innym językiem. Jeśli chodzi o bliskość, byłem na antypodach ludzkiego doświadczenia. Tym bardziej więc krzyczałem, obijając kłykcie do krwi o zatrzaśnięte nade mną ściany niewysłowionego niezrozumienia. "Tak się nie robi" – chlipałem żałośnie w kącie konsternacji nad sobą samym – "Tego mi się nie robi, nie przyciska się mnie gwałtownie do siebie, nie każe mi się pożerać czyjegoś ciała i nie pożera się w zamian mojego; nie rozrywa mi sie paznokciami skóry na plecach; nie rozrywa mi sie zębami szyi. Mnie nie wolno, mnie nie wolno robić takiej krzywdy." Musiałem wtedy przypominać autystę albo rozpieszczonego panicza w szczycie rozhisteryzowania. "Mnie się nie robi krzywdy" – unosiłem się coraz wyżej na fali zaszczucia – "Mnie się oswaja, ze mną się rozmawia z daleka, szeptem; daje mi sie znaki zza zasłony, żeby mnie nie peszyć; mnie się kocha, mnie się kocha, mnie się kocha!" Kończyło się to wszystko jakimiś wewnętrznymi spazmami, niezrozumiałymi ani dla mnie samego, ani dla nikogo na zewnątrz; przecież przez "kochanie" rozumiano właśnie to wszystko, co obnażało u mnie kompletny brak duszy. Byłem wymięty, skończony, wyczerpany.
Czy gardzę sobą z tamtego okresu? Może powinienem, ale szczerze mówiąc, nie jestem w stanie. Jestem sobie raczej obojętny, tamten ja. Doszedłem do tego przez żmudną pracę nad sobą; wieloletnie zmęczenie dało ten wreszcie efekt, że ani nie użalam się nad sobą, ani się nie nienawidzę.
Nauczyłem się werbalizować swoje wewnętrzne rozedrganie i "Mnie sie nie krzywdzi, mnie sie kocha!", godne trzęsącego się, złotowłosego i bladego zblazowanego cherubinka zamieniło się w imperatyw – "Nie krzywdź, kochaj." Z formy bezosobowej przeszedłem na drugą osobę; nie w ten sposób, bym faktycznie tę frazę wypowiadał na głos, ale przynajmniej przyznawałem się sam przed sobą, że powinienem raczej dawać to innym do zrozumienia niż miąć w sobie, pozwalając, by mój własny krzyk rozsadzał mi czaszkę. Można powiedzieć, że przez tę krótką chwilę byłem prawdziwym uczniem Emanuela Levinasa, bo ilekroć widziałem czyjąś twarz zbyt blisko swojej, cały byłem jednym wielkim: "Ty mnie nie skrzywdzisz"; wysyłanym jako prośba czy też rozkaz wprost w czyjąś przestrzeń.
Jak zwykle bywa w tego typu sytuacjach, w dalszym ciągu nie mogłem powiedzieć, żebym czuł się lepiej; żeby udawało mi sie coś osiągnąć. I oczywiście, to nie kobiety były problemem. Jestem wdzięczny sobie, że to zrozumiałem – dzięki temu nie mam do nikogo żalu. Nie one, a przynajmniej nie w znaczącym stopniu sprawiały, że ustawicznie wpadałem w kłopoty, byłem nieszczęśliwy i wiecznie rozdarty. Problem był ze mną, chociaż to też nie do końca prawda – problem był raczej ze światem. Ze sposobem, na jaki ja byłem w świecie.
Pewne prawdy łatwiej jest pojąć za pomocą obrazów. Taki przychodzi mi do głowy: mieszkam w kamienicy, w centrum dużego miasta, pięknego miasta; teraz jest bardzo ładne, a kiedyś było dużo piękniejsze. Kamienica, w której mieszkam, jest zasiedlona głównie przez ludzi z marginesu społecznego – pokłosie polityki mieszkaniowej konsekwentnie prowadzonej od zakończenia wojny. Osiedlano ich w tych dużych, wysokich mieszkaniach, gdzie kiedyś mieszkali prawnicy, lekarze i artyści, i gdzie ziemianie mieli swoje miejskie kwatery. Robiono to w konkretnym celu – centrum miasta miało przestać być elitarne; miało być toporne, proletariackie i w całości dedykowane prostemu człowiekowi, który w swojej prostocie miał obrócić jego dawną świetność w perzynę, prowadząc w pięknych niegdyś mieszkaniach ze stiukami na suficie swoją żałosną, zapijaczoną egzystencję. (Nie mogę powiedzieć, że jestem potomkiem tak osiedlonych lokatorów; a jednak nie czuję się ani o gram lepszy czy szczęśliwszy od nich.)
Wracałem skądś do mieszkania w zimie, na mojej secesyjnej klatce schodowej z rozpękniętymi na pół schodami ktoś znowu zerwał poręcz, a na ścianach wykwitły nowe napisy wyrażające niechęć do określonych grup społecznych ("Jebać żydów" versus "Jebać skinów"; "Avia to kurwy" versus "kurwy z Bronowic ciągną lachę". Ozdobne drzwi, kiedyś wychodzące na taras na studni podwórza, a dziś ślepe, były znów podziurawione, i zimny wiatr chodził po całym pionie od dołu do góry. Drzwi od mieszkania sąsiada z pierwszego piętra były otwarte, a z wnętrza dochodził odgłosy libacji, choć była dopiero dwunasta w południe. Na parterze skrzypnęły drzwi i dwóch drabów wpadło na schody – jeden bardzo wysoki i chudy, drugi postawny, budzący respekt, ksywka "Dzik". Minęli mnie jak powietrze, lekko trącając, bez złych zamiarów – mieszkałem tu, więc byłem nietykalny. Zresztą, legendy o tym, jak bardzo ludzie tego rodzaju szukają zaczepki, są zazwyczaj przesadzone. Nie szukali zaczepki, było im po prostu zimno, i dlatego jeden powiedział do drugiego: "O ja jebię, ale nakurwia śniegiem" – i kłapnęły drzwi na drugim piętrze, a echo jeszcze jakiś czas brzęczało mi w uszach. Kiedy stanąłem przed swoimi drzwiami, mój wzrok padł na to, co zawsze – bo było akurat na wysokości moich oczu – nieodbity rząd ozdobnych kafli tkwiący w ścianie jakby przez pomyłkę, popękany i zakurzony. Delikatne wzory były ledwo widoczne spod warstwy brudu.
Nie bardzo lubię secesję. Wszystko jest w niej przerysowane, a jednocześnie za bardzo wygładzone; fantasmagoryczne, trochę neurotyczne, jakby nie po drodze. Gdybym uważał secesję za piękną, nie uczyniłbym tego porównania. Uważam ją po prostu za inną niż to, co na mojej klatce schodowej aktualnie ją otacza. W każdym calu nieprzystającą, do tego stopnia, że nie tylko jest traktowana przez autochtonów z całkowitą obojętnością, ale nawet nie jest zauważana. Jeśli ktoś tutaj coś niszczy, to bez nienawiści czy złych intencji. Robi to po prostu, bo taki jest jego modus vivendi. Moi sąsiedzi nie smarują napisów, żeby zaszkodzić ścianie – oni ignorują tę ścianę, jest ona dla nich tylko środkiem do celu. Nie rozbijają butelek, żeby zaszkodzić posadzkom – po prostu taka jest kolej rzeczy, szkło czasem spada i rozbija się. Potem leży całymi tygodniami, coraz bardziej żałosne z każdym dniem, i coraz bardziej niebezpieczne – przyzwyczaiwszy się, trudniej jest pamiętać o nim i je omijać.
Tak też i ja właśnie miałem się tak do ludzi, którzy chcieli sie do mnie zbliżyć, jak moi sąsiedzi do secesji lub secesja do moich sąsiadów. Posadzka nie prosi mieszkańców kamienicy na starówce, by nie rozbijali na niej butelek. To byłoby bez sensu. Nawet, gdyby ściany przemówiły, moi sąsiedzi zignorowaliby ich głos, zupełnie nieczuli na cokolwiek oprócz własnych spraw.
Przestałem się więc po jakimś czasie silić na: "Nie krzywdź mnie. Ty mnie nie skrzywdzisz". Było to kolejne marnotrawienie energii, która przecież jest potrzebna do życia.
Przeszedłem na pozycje dużo bardziej umiarkowane. Nie wymagają zbyt dużej aktywności, można spokojnie się ułożyć, zachowując zasoby energetyczne na inne czasy. Można na przykład usiąść opartym o ścianę, krzyżując nogi i ręce, i, delikatnie oparłszy tył głowy na chłodnej ścianie, myśleć sobie powoli, uroczyście i z pełną świadomością rozsądku zawartego w tych słowach (żądania nie za małe, nie za duże – w sam raz): jeśli to będzie ode mnie zależało, i o ile mi sie to uda, będę się starał, w miarę moich skromnych możliwości, unikać bólu.
Myślę, że to dobra formuła; jak już mówiłem, lubię ją, bo jest rozsądna. Jest mi potrzebna. Ponieważ – i mówię to w sekrecie, nie wiem dlaczego, bo to chyba żaden wstyd, a nawet jeśli, to przecież dzieli go z nami tylu ludzi – ponieważ jednak, mimo wszystko, bardzo boję się bólu.
Nie ma nic wstrząsającego czy dramatycznego (teraz, kiedy patrzę na to dziś) w tym, że z trybu oznajmującego, narcystyczno – histerycznego, poprzez pełen nadziei i strachu tryb rozkazujący (a może proszący raczej?) przeszedłem na powrót do oznajmiania, ale tym razem beznamiętnego, może nawet odrobinę aroganckiego. Tak syntetycznie ujęta historia mojego życia wewnętrznego oczywiście nie wyczerpuje mnie całego, a jednak – i tu prosiłbym o nieco zrozumienia – z jakiegoś powodu zdecydowałem się ją zapisać, i chociaż, jak już wspomniałem, nie uważam jej za najbardziej wzniosłą i godną uwagi historię na świecie, to nie chciałbym, żeby została zupełnie pominięta czy zlekceważona. Ostatecznie jej istnienie, i to na piśmie, świadczy o tym, że byłem, że tak właśnie żyłem; że byłem takim człowiekiem, który przeżył swoje życie od niezawinionego początku do niewiadomego końca – i bał się bólu.
***
Żeby dać świadectwo swojej nabytej arogancji, o której pisałem wyżej, zmienię teraz temat – żeby napisać, co u mnie. Przerwa na papierosa, wiadomości bieżące.
Otóż u mnie sprawy spadkowe. Mam dostać mieszkanie, bo zmarł mój dziadek. Kiedy o tym mówię, czynię to nie bez pewnego zakłopotania. Nie potrafię bowiem nie odczuwać pewnego wstydu płynącego z faktu, że zbytnio mnie ta śmierć nie dotknęła, albo też – dotknęła nie w zwyczajowo, łzawo – ciężko sposób. "Musi być ci ciężko po śmierci dziadka" – słyszałem to parę razy, najczęściej od jakichś kuzynek albo koleżanek; cóż, właśnie sęk w tym, że, cholera, nie za bardzo.
Jasne, jestem zaskoczony. Zbigniew (bo tak o nim myślę; słowo "dziadek" jakoś nie mieści mi się w ustach, nie pasuje do tego człowieka) był zażywnym zarumienionym siedemdziesięciolatkiem o twarzy Hemingwaya, do której zawsze doklejony był dobrotliwy uśmiech, wiecznie we włóczkowym swetrze. Nie utrzymywaliśmy dobrych kontaktów, bo nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. W swoim towarzystwie oferowaliśmy mieliśmy sobie do zaoferowania jedynie komunały, bo żaden z nas zbytnio nie cenił drugiego – tak krańcowo byliśmy różni, i, mam wrażenie, byliśmy bezgranicznie przekonani o swojej płytkości – ja o płytkości Zbigniewa, on o mojej. Jeśli musieliśmy wspólnie załatwić jakąś sprawę, staraliśmy sie to zrobić jak najszybciej, a do tego towarzyszyły nam żenujące objawy nerwicy ukazujące się przy wzajemnym kontakcie: powtarzanie się, szczególnie zaś powtarzanie jałowych, jowialnych bon – motów, po których obojgu uszy płonęły w niezręczności (zwłaszcza on), nerwowy śmiech i markowanie braterskiej wręcz zażyłości (znowu on), trzęsące się i spocone ręce (tutaj ja).
Zbigniew umarł niespodziewanie, stąd moje zaskoczenie – zaoszczędził wszystkim konieczności opiekowania się zniedołężniałym starcem; wizerunek męczennika wieku patriarszego zresztą wcale doń nie pasował. Jego głównymi zajęciami było picie piwka z dawnymi kolegami z harcerstwa, pływanie kajakiem po rzekach Roztocza i włóczenie się po Polsce z podobnymi sobie nudziarzami z PTTK – nic, co mogłoby mnie interesować, ale co przecież powinienem był podziwiać, i jeszcze, nie daj Boże, uczestniczyć w tym jako w czymś, co "łączy dziadka i wnuka, pozwalając przeżyć wspólną, międzypokoleniową przygodę". Zbigniew był na tyle taktowny, że nigdy na poważnie niczego takiego mi nie zaproponował – to znaczy, kilka razy, dla formalności, musiał, pod ciężkimi spojrzeniami jakichś ciotek na spotkaniach rodzinnych – ale widziałem dokładnie, że miał szczerą nadzieję, że odmówię jemu i sobie tej przyjemności. Tak też robiłem, za co jestem sobie do dziś wdzięczny. Jako zadeklarowany wróg wszelkiej jowialności i biwakowej wesołości, jak też i zbytecznego zużywania energii (chyba, że coś wyganiało mnie i nagliło do tego, żeby zmęczyć się, styrać swoje ciało do ostatnich granic możliwości, po to, żeby móc – nie myśleć; ale to już zupełnie inna sprawa) wszystko, czym zajmował się Zbigniew, wydawało mi się raczej obrzydliwe. Nie wiem zresztą, czego szukał na tych lasach i polach – czy doznawał jakichś transcendentalnych wzruszeń wykraczających poza rozweselenie marszową piosneczką, intonowaną przez towarzyszy drogi? Kiedyś byłem przekonany, że nie, i łamałem sobie głowę, co też w obcowaniu z naturą w gruncie rzeczy widzą ludzie tak płytcy; dzisiaj nie ośmielałbym się juz wydawać takich sądów. Człowiek może być dużo bardziej skomplikowany, niż na pierwszy rzut oka wygląda – gdybym wyszedł z siebie i stanął obok, najpewniej zobaczyłbym ponurawego, egoistycznego troglodytę. A to byłaby ostatecznie tylko część prawdy. Może zatem w życiu Zbigniewa było coś, co potencjalnie mogłoby go uczynić człowiekiem interesującym – lecz cóż, nigdy się już tego nie dowiem.
Nie będzie mi pomocą owo mieszkanie, o którym wspomniałem, a którego stałem się po śmierci dziadka właścicielem. On sam nigdy tam na stałe nie mieszkał, poprzestając na kawalerce, gdzie urzędował po śmierci babci, kiedy odprzedał ładny dom z ogrodem, który zajmowali wspólnie. Mieszkanie było własnością jego starego ojca, który spłodził go w ostatnim chyba momencie, w jakim był do tego zdolny, a wcale nie tak długo potem zabrał się na tamten świat. Zbigniew sprawował nad tym mieszkaniem pieczę, wynajmował kogoś, kto w nim sprzątał, a nawet zmieniał firanki i podlewał kwiaty – i to przez cały ten okres, również w latach dziewięćdziesiątych, kiedy tego rodzaju wydatek wydawał się szalonym i irracjonalnym zbytkiem. Pojawiał sie tam sporadycznie, żeby, jak to mówił, "porządkować pamiątki" – ale jego zainteresowanie historią rodzinną, jak w soczewce skupioną na trzech pokojach w starej kamienicy w najstarszej części mojego miasta, wydawało mi się (jak wszystko dotyczące Zbigniewa) dość powierzchowne – jak już wspominałem, mógł to być błąd, lecz czy tak było, nigdy się nie przekonam.
Raz tylko, kiedy byłem bardzo mały, Zbigniew zabrał mnie do tego mieszkania ze sobą. Chyba nie miał ze mną co zrobić; rodzice zostawili mu mnie, być może na cały dzień – już wtedy coś wypychało ich w świat, z dala od syna. Zagadując więc do mnie (założę się, że cokolwiek mówił, niewiele się różniło od tego, co słyszałem potem przez całe życie, aż do ostatniego naszego spotkania przed jego śmiercią) i przerywając zagajenia nerwowym chichotem, dreptaliśmy przez centrum miasta, a potem przez strome jak Góry Skaliste schody w starej kamienicy wspięliśmy się na ostatnie piętro – tę wspinaczkę zapamiętałem przede wszystkim, wryła sie w moja percepcję kilkuletniego chłopca. Każdy stopień był przedsięwzięciem – trzeba było podnieść maksymalnie jedną nogę i wybić się z drugiej z wystarczającą siłą – gdyby to się nie powiodło, można było spaść do tyłu, a może nawet spaść ze schodów. To ostatnie akurat mi nie groziło, bo Zbigniew przytrzymywał mnie za rękę. Tak czy inaczej jednak każdorazowy wysiłek w powiązaniu z widokiem wysokiej, niekończącej się ściany stopni, gdy zadzierałem głowę do góry, sprawił, że zapamiętałem to wyjście, zostawiło za sobą wspomnienie mrowienia grozy na każdym kolejnym podeście i triumfu, gdy wreszcie stanęliśmy pod drzwiami. Oczywiście, Zbigniew łatwo mógłby wnieść mnie na rękach, prawdopodobnie zaoszczędziłoby mu to czasu i wysiłku, ale mówił, że jestem "dzielnym chłopcem i wejdę sam". Kiedy teraz nad tym myślę, dochodzę do wniosku, że ostatecznie coś musiało nim wtedy powodować i nie było to być może wcale aż tak banalne.
W mieszkaniu ktoś do nas dołączył, jeden z tych licznych koleżków Zbigniewa, jakiś historyk – regionalista – pasjonat. Podczas, kiedy siedziałem w dużym, bardzo miękkim fotelu i bawiłem się bibelotami, które ich nie interesowały, przeglądali jakieś książki i intensywnie palili papierosy (z czym zresztą, jak sobie teraz uświadamiam, Zbigniew krył sie przed sportowo – krajoznawczą sekcją swoich znajomych, zaś z nudziarzami z sekcji intelektualno – rupieciarskiej kurzył sporo i z lubością). Pamiętam, że bawiłem się czymś ciężkim, upadło mi to na podłogę i bardzo sie przestraszyłem, zacząłem więc ryczeć wniebogłosy. Nigdy nie widziałem tak zakłopotanego Zbigniewa. Kompletnie nie wiedział, co ze mną zrobić, wcisnął mi paczkę jakichś podśniedziałych landrynek, piętnaście razy powtórzył, że "jest dobrze i nic się nie stało", i wrócili z kolegą do swoich zajęć. Na tym w zasadzie kończą sie moje wspomnienia, chyba że jeszcze zapach. Zapach starych rzeczy, ale nie z tych przykrych zapachów; jakaś delikatna, miętowa naftalina, piżmowy kurz, anachroniczna perfuma zawieszona w ramkach aromatu lakierowanego drewna.
Z tą impresją w pamięci stanąłem wreszcie u drzwi mieszkania mojego pradziadka Michała, z pełną świadomością, że Zbigniew mógłby przepisać je komuś z mojego rodzeństwa ciotecznego – z pewnością bardziej sobie na nie zasłużyli. Co prawda mieszkali za granicą, ale na zjazdach rodzinnych czy przez okna komunikatorów internetowych byli dużo bardziej wdzięcznymi i obfitszymi w słowa rozmówcami. Interesowali się. Widocznie jednak modus operandi mojej rodziny zasadzał się na jakiegoś rodzaju predestynacji raczej niż na zasługach – miałem mieć mieszkanie, więc je dostałem, i kropka.
Nie zabiegałem o to ani nawet nie cieszyłem się szczególnie. Nie zamierzałem go sprzedać ani odnajmować, na samą myśl o tym bolała mnie głowa – chodzi o ilość zabiegów, jaką musiałbym w związku z tym wykonać. Nie zamierzałem w nim mieszkać. Nie zamierzałem nawet tam iść – zrobiłem to chyba dla porządku, i żeby uniknąć kłopotów. Jako formalny właściciel, jak myślę, i tak mam jakieś wobec niego obowiązki. Żeby ich unikać, muszę się tym mieszkaniem zainteresować. Jestem więc tutaj, w tej starej kamienicy, gdzie tynk na klatce schodowej odpada płatami, a spod obdartej elewacji wyziera grzyb.
Wchodzę, otwierając drzwi kluczami, które przekazał mi regionalista – pasjonat, ten sam, który przed laty towarzyszył Zbigniewowi w przeglądaniu pamiątek, a wręczył mi je, zapewniając, że wartość pamiątek w mieszkaniu znacznie przewyższa wartość materialną samego mieszkania. "Pański pradziadek był niezwykłym człowiekiem" – zapewniał cały podekscytowany.
Jest mi wszystko jedno.
A więc wchodzę, i uderza mnie dokładnie ten sam zapach, który zapamiętałem – mocny, intensywny, piżmowy; tak jakby dochodził z samego wnętrza, z soczystego miąższu tego mieszkania. Kicham parokrotnie, aż cały się wzdragam; opieram się o drzwi i odpoczywam chwilę. Potem zostawiam na wieszaku kurtkę i kieruję się do gabinetu, tak, jak go zapamiętałem – widzę regały pełne książek, książki i papiery na podłodze i na fotelach; wazony z zasuszonymi kwiatami i fotografie w ramkach, do tego tania, gierkowska, wyliniała kanapa, również w połowie zarzucona woluminami. Kieruję się od razu do biurka – też dobrze je pamiętam – i podnoszę potężną popielniczkę z ceramiki. W jednym miejscu ma dużą szczerbę. To ją upuściłem na podłogę prawie trzydzieści lat temu. Oglądam ją uważnie, dotykając delikatnie jej powierzchni opuszkami palców. "Omne animal triste post coitum" – taka sentencja widnieje na brzegach.
Ostrożnie zdejmuję stos książek z fotela przy biurku i odkładam go na podłogę; książki rozsypują sie bezładnie, a ja za zapadam się w miękkie siedzisko fotela. Wciąż trzymam popielniczkę w dłoniach.
***
Ten dom, to mieszkanie, ma nazwę, jak miały ją kiedyś wille czy siedliska. Nazywa się "Noli me tangere". Teraz wiem wszystko, wszystko mi sie przypomina. Zapach kurzu i zastarzałego lakieru, starych paprotek i piżma jest – czym właściwie? – katalizatorem anamnezy, tak, jak ją rozumiał Platon, ale w skali mikro, w skali mojego historii mojej rodziny, historii tego mieszkania.
Może wydaje się to naiwne, ale tak właśnie jest. Nie czuję potrzeby specjalnie się tłumaczyć. Jestem dość już zdziczały i cyniczny, żeby z wdzięcznością nie przyjąć tej odrobiny tkliwej irracjonalności, która przyzywa mnie z wnętrza tych ścian. Powinienem jak Roman Melodos zaintonować kontakion; pieśń, w której wyśpiewałbym to, co zrozumiałem, co przyszło do mnie w charakterze oczywistości, gdy tylko otworzyłem drzwi tego mieszkania.
Mój pradziadek chciał, żeby klucze do tych drzwi dostały się w moje ręce – istotnie, był to rodzaj predestynacji, ale była to predestynacja krwi – mój pradziad wiedział, że wszystko, czym żył, zostanie przetoczone wraz z jego krwią jego biednym potomkom, rodzącym się w coraz to bardziej skarlałych czasach. Ja zaś miałem pamięć krwi, właśnie budziła się we mnie, i każde moje włókienko obdarzone pamięcią dziesiątków lat śpiewało: "Noli me tangere, noli me tangere".
***
Pamięć krwi; predestynacja, a więc prawie fatum. Czy ja też będę miał syna?
Na myśl o tym przeszły mnie dwa dreszcze – dreszcz grozy i drugi, jakiś dziwny i świeży, nie wiem do końca czym będący, z posmakiem nadziei na dnie. Czekałem na trzeci dreszcz, dreszcz samotności, ale nie przyszedł. Czekałem w napięciu, nie ruszając sie z miejsca, intensywnie, przygryzając wargi i marszcząc czoło. Nie przyszedł, ale ze spoconych palców wyśliznęła mi się ciężka popielniczka i z głuchym uderzeniem opadła na podłogę. Schyliłem się i podniosłem ją. Syknąłem z irytacji, bo nie wyszła bez szwanku – symetrycznie do pierwszej, przecięła ją druga szeroka szczerba, zasadniczo jednak była cała i wciąż do użytku. Zanim poszedłem, żeby z kieszeni kurtki wyjąć paczkę papierosów, potwierdziłem sobie jasno i wyraźnie decyzję, którą podjąłem, kiedy tylko przestąpiłem próg mojego mieszkania – to będzie mój dom, tu będę mieszkał.
Jestem przecież taki sam jak mój pradziad; jestem też Zbigniewem, i chociaż ta myśl dzisiaj napełnia mnie niepokojem, trzeba być ze sobą zupełnie uczciwym – co prawda w towarzystwie ludzi zazwyczaj tępo milczę, zamiast prawić komunały, jak on, ale swoje zażenowanie pokrywam takich samym śmiechem – tak, takim samym jak ten, którego tak serdecznie nie znosiłem. Jestem ze swoich przodków; jestem nimi, w sposób nieunikniony jestem z nich zbudowany, postawiony na ich ramionach. Mogłem być sobą dzięki nim – lecz dopiero wtedy, kiedy ostatecznie się rozstaliśmy, upewniając się, że nie spotkamy się inaczej, niż poprzez martwe przedmioty, zardzewiałe klucze, zakurzone książki. Uciekając, bardziej jestem – widocznie mam to po nich.
***
"Czy ja będę miał syna?" – myśl ta spłynęła na Michała tak nagle i bez związku z czymkolwiek, że zupełnie wytrąciła go z równowagi. Wzruszył ramionami, jakby chciał tę myśl z siebie strząsnąć i przyspieszył kroku, mrużąc oczy. Przed nim ścieliła się wąska ścieżyna, wijąc się pomiędzy niskimi, przytulonymi do ziemi krzakami borówek, a wiele kilometrów dalej, w dole – ścieliła się wieś, do której musiał wrócić.
Zawahał się, ale wybrał drogę w dół, mimo, że miał chęć poprzebywać sam. Tym więcej, że owa dziwna myśl, która wpadła mu do głowy wraz z połoninnym wiatrem, mocniej jeszcze skłaniała go do pozostawania samemu, z dala od hałaśliwych, żywotnych i nie męczących się nigdy Hucułów. To oni, obcowanie z nimi, z tymi dziwnymi góralami, a szczególnie z ich kobietami, miało pomóc mu wyzdrowieć według doktora – ale cóż z tego, kiedy patrząc na bujne, proste i dziko cielesne życie, jakie tętniło wszędzie tam, gdzie niosły się ich wesołe śpiewy i gdzie dźwięczały ich głosy i szumiały oddechy, miał ochotę wprost umrzeć; położyć się na łóżku i umrzeć, tak dalece zniechęcało go bogactwo życia cielesnego, jaki ten zdrowy lud w sobie zachowywał.
Westchnął i postawił kołnierz, bo wiatr przybierał na sile. Postanowił położyć się do snu, kiedy tylko znajdzie się w pensjonacie. Każe przygotować sobie kąpiel, a potem -do łóżka! Tknęła go jednak myśl, że może mu się przyśnić ów syn, wyimaginowany wśród czarnohorskich połonin, więc sam już nie wiedział co ma ze sobą począć.
"Jeszcze tydzień i wracam do domu" – postanowił, ale coś mówiło mu, że Huculszczyzna tak łatwo go od siebie nie puści. Jakby na potwierdzenie tej myśli, ciszę rozdarł krzyk drapieżnego ptaka, a Michał uczuł, jak coś w nim tężeje na ciężką bryłkę, i opada na dno, głębiej i głębiej, w nieskończoność, płynnie, jak w studnię.
Agnieszka Sztajer
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka