Sztajer: Obcość
Mazurski interior – a trzeba to przyznać, jeśli ma się choć odrobinę uczciwości – to koszmar żywcem wyjęty ze złych snów o ubóstwie, nędzy materialnej i duchowej, stagnacji i wykorzenieniu. Ciągnące się kilometrami marne drogi, niebosko zagracone podwórka, otoczone pękatymi, rozpieranymi przez nabrzmiewające lata bez remontu popruskimi budynkami pokrytymi łuszczącą się, powyginaną dachówka, niegdyś czerwoną, dziś nieokreślonego koloru, koloru biedy, bezrobocia i wiecznego siedzenia na zasiłku. Sklepiki (gieesy!), które nic a nic nie zmieniły się od czasów Polski Ludowej, na półkach całe nic, pod ladą butelki na wymianę. W cieniu rozłożystych lip apatyczni lokalsi opróżniają kolejne puszki taniego piwa. Duże, porozrzucane po wsiach brudnoszare budynki z pruskiego muru, od których wieje stęchlizną i chłodem; czas pegieerów może i skończył się prawie trzydzieści lat temu, ale nie tutaj. Warmia – to samo, tyle, że jeszcze bardziej przygnębiająco, bo Warmia to Mazury minus jeziora, które nieco orzeźwiają tę ospałą, opitą i wynędzniałą atmosferę miejsca zapomnianego przez Boga i ludzi.
Po raz kolejny, przebijając się przez połatane drogi warmińsko – mazurskiego, utwierdzam się w przekonaniu, że ziemia ma pamięć. Bo przecież jest coś pięknego w tych bezkresnych polach, rozłożystych drzewach, melancholijnych krowach; wrzucone w ten krajobraz wieże, zamki i kościoły z zegarami odmierzającymi jakiś inny, fikcyjny czas, pokazują, że gdyby tak pobielić domy, naprawić dachy, uprzątnąć podwórka i uporządkować ogródki, ta kraina mogłaby przypominać Bawarię albo Alzację; schludny pruski mur, piękne jak pudełeczka niemieckie domki, bibeloty i porcelanowe figurki, Gruss Gott i „Ohne Fleis kein Preis”. Pękate, gdańskie szafy, sztychy z Goethem i Heinem, porcelanowe pastereczki i gęsiareczki, białe serwetki i zegary z pozytywkami. Wszystko to tłoczy się w głowie i próbuje przerwać tamę nieprzystawalności – to jest Polska, a w tej Polsce mieszkają ludzie bez korzeni, rodziny przesiedlone zza Buga, niepewne, czy los znowu nie rzuci ich w jakieś inne, nieswoje miejsce, czyjeś inne jeszcze domy; i tak niepewni są już trzecie pokolenie. Nie chodzi przecież o to, że ludzie ci mają w sobie gen lenistwa i beznadziei – obecni mieszkańcy Warmii i Mazur są po prostu uciekinierami, przesiedleńcami, i wciąż jeszcze koczują, przyczajeni. Dlatego z rzadka tylko remontują domy, szukają zajęcia, myślą o jutrze. Ich dziadkowie i pradziadkowie zostawili inną ziemię z pamięcią – na Wołyniu, Grodzieńszczyźnie, Wileńszczyźnie, skrzętnie wyczyszczonych z polskości, zostały miejsca po domach, powykręcane drzewka owocowe i cmentarze. Oni już ich nie pamiętają, a nie przyjęli jeszcze (a może i nie przyjmą nigdy) tej nowej ziemi za swoją – potworne zawieszenie, sączące klątwę stagnacji na te piękne wzgórza pokryte rozkwitłymi znowu dmuchawcami. Owa milcząca, tępa, objawiająca się wysokim bezrobociem i nieustannym odpływem młodych beznadzieja jest krzyczącym dowodem na to, że nie da się z dnia nadzień ani z pokolenia na pokolenie (ba, nie udało się to w ciągu trzech pokoleń!) zapuścić korzeni na żądanie. Oczywiście, byli zawsze na Warmii i na Mazurach, w czasach najcięższych i najmniej ku temu sprzyjających, orędownicy polskości i chwała im za tę wielką pracę i świadectwo niezłomności. A jednak … gdy tylko przekroczy się granicę Rospudy, powietrze smakuje inaczej. Nigdzie już nie straszy brudnoczerwona dachówka, pudełeczka drewnianych domów i zielona, świeża zieleń anonsują Suwalszczyznę z jej miłym chłodem i traktem na Wilno. I wyraźnie, zbyt wyraźnie widać granicę Prus Wschodnich z Pierwszą i Drugą Rzecząpospolitą i Cesarstwem Rosyjskim. Osobiście, pieczołowicie przedzierając się przez warmińsko – mazurskie, doznaję dojmującego poczucia obcości. Nie jestem u siebie. Granicę (województwa tylko, ale wydaje mi się ona czymś znacznie więcej, nieledwie granicą państwa) witam głośnym i pełnym ulgi: „Litwo, ojczyzno moja!” – przy czym niby to żartuję, ale wydaje mi się niepokojąco autentyczna to podniosła ulga powrotu.
Skąd? Z Prus.
Dokąd? Do ojczyzny, na Litwę.
Może to fanaberia, anachronizm. A może ziemia naprawdę posiada pamięć; to, co swoimi rękami wzniósł i nad czym pieczę miał niemiecki bauer może rozkwitać tylko pod niemieckim bauerem, tak samo, jak ruiny dworków na grodzieńszczyźnie czy głębokim Polesiu potrzebują polskiej ręki, by przestać straszyć beznadzieją. I o jednym, i od drugim trzeba wyraźnie powiedzieć: to se ne vrati. Nie chodzi przecież o to, żeby przesuwać słupki graniczne. Od normalności dzieli nas ziejąca przepaść kataklizmu wielkiej wojny i wielki migracje, które wyrwały ludzi z korzeniami i zostawiły ziemię rozoraną i pobrużdżoną; zostały świątynie – wysokie wieże, zakurzone freski, zegary, które stanęły w gorący, mazurski dzień w sennych Bisztynkach, Rynach i Reszlach; polskie kościółki i sadzone rękami Polaków drzewa w podlwowskich wioskach, polskie ulice w Grodnie, Wilejka szumiąca po polsku. Ludzie piją, żeby zapomnieć; ziemia pamięta.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo
Jakoś z Wrocławia i Dolnośląskiego ludzie nie uciekają, wręcz przeciwnie a też ziemie tzw. odzyskane. I inwestują i remontują i biznes hula. Równie dobrze na Podlasiu, peryferiach Polski znajdziemy podobnie zapadłe mieścinki, a ziemie wszak rdzennie polaczkowate. Słaba teoria moim zdaniem. Pozdrawiam
Naciągana główna tez. Ziemia Lubuska też tzw. odzyskana, a domki ładne zadbane, nawet na terena popegierowskich. Choć są też podwórka zaniedbane. Ale tez autorki mocno naciągana. W Małopolsce też są "dziury" i niemal wszędzie tak jest.
W pełni zgadzam się z autorką. Jestem z Dolnego Śląska i mimo, że społeczeństwo jest tu bardziej dynamiczne to jednak widać tę obcość i nieprzystawanie. Historyczny gwałt.