Sztajer: Moje słodkie nawyki a sprawa polska
Jest taki obraz Chagalla: na tle czarnego, szczelnie zasłoniętego mgłą dymu, dopalającego się miasta, siedzi w pozie Frasobliwego podpierający głowę ręką żydowski rabin w białym zawoju. Drugą ręką przytula do piersi rodały, zapewne ocalałe z pożogi. Obok niego, po prawej stronie – białe koźlę grające na skrzypkach – u tego malarza standard. Między nimi, dwoma białymi postaciami, na środku obrazu czarna szczelina – tą ciemną rozpadliną otwierają się wszystkie spalone sztetle; pali się tam synagoga w Lublinie, Biłgoraju, Krynkach i Białymstoku, w Drohobyczu i Chełmie. Bohater obrazu nie jest gniewny ani zaskoczony; jedyne, co odzwierciedla, to głęboki smutek i niemal pogodzenie, jakby stulecia ciągłych pożarów i niestabilności nauczyły go już tej transcendentalnej mądrości, która każe pojednać się z koniecznością żegnania miejsc i ludzi przez całe życie.
Obraz nazywa się "Samotność". To dobry tytuł – Chagall zazwyczaj maluje pary. W tych płynących przez przestworza, splecionych w jedno ciałach zakochanych jest coś beztroskiego, ale zarazem bardzo ograniczającego – nie otwierają się oni na świat, zapamiętani w sobie i zupełnie skoncentrowani na relacji, która ich łączy; mijają fantasmagoryczne sztetle, zwierzęce hybrydy i fantastyczne krajobrazy zupełnie bezrefleksyjnie, nieświadomi ich przerażającego powabu. Samotny bohater przywołanego obrazu – jak to bywa z samotnikami – ma czas i tę błogosławioną przestrzeń w duszy, która pozwala mu przezywać świat, w pełni się na nim skupić i kontemplować go. Widzi więc i dostrzega bardzo dokładnie beznadziejność kolejnego wygnania, jego smutną konieczność – ale czy zdaje sobie sprawę z jej ostateczności? Czy wie, że ofiarne koźlę nie zostało tym razem zwrócone na ponowną żertwę, niczym ocalony z próby wiary Izaak, ale ostatecznie złożone w środkowoeuropejskim całopaleniu? Jeśli tak, jeśli to wie – tytuł obrazu wydaje się być jeszcze bardziej adekwatny. Oto szlachetność samotności – wyposażając swój podmiot w przenikliwy wzrok, samotność daje mu możliwość chłonięcia całej rzeczywistości w boleśnie realny sposób; samotnik, jeśli tylko jest wystarczająco uważny, zostaje nagrodzony koroną świadomości – ciężką i ostrą.
Ileż można zobaczyć, przechadzając się ulicami niekompletnych miast i wiosek poprzecinanych rozpadlinami! Nieistniejące ulice, fundamenty synagog; jatki i kramy, omszałe i ledwo wystające nad ziemie tabliczki zagubionych w lesie kirkutów; czasem tylko nazewnictwo ulicy, jakaś tablica pamiątkowa, balkon z rzeźbionymi okuciami.
Wrześniowy sztorm, piekło okupacji i teherańska zdrada nieodwracalnie uśmierciły pewną wielką rzeczywistość, amalgamat historii, geniuszu polskiej wieloetniczności, Polskę rozległą i głośną, mówiącą wieloma językami i wznoszącą wiele różnych świątyń. Niezależnie od tego, czy przepracowaliśmy tę nagłą śmierć, czy nie – faktem pozostaje, że pewna rzeczywistość została przez okupanta gwałtownie anihilowana; wysadzono piętro w domu, wiec schody prowadzą w próżnię i wiszą w powietrzu.
Nie potrafię tego nie widzieć. Muszę się przyznać – mam swoje słodkie nawyki. Lubię wieczorami chodzić po nieistniejącej żydowskiej Włodawie, Zamościu, Chełmie. Lubię na kirkucie w Krynkach po prostu usiąść w bujnej, dionizyjskiej zieleni pomiędzy macewami, i myśleć o rzeczach dalekich i dawnych, słuchając ciszy, niezmąconej przez maszyny fabryczne. Lubię na otoczonym wysokim murem kirkucie lubelskim, kpiąc z zamkniętych bram, odlewać kilka kropli koszernego wina cadykowi Horowitzowi, i czekać do zmierzchu w gęstwinie splątanych krzewów i ogromnych drzew, gdzie – a w końcu to centrum miasta! – kryją się nawet lisy i sarny. Zawsze nie w smak były mi te narracje, które w Polsce widziały jedynie świadka ostatniego rozdziału całej długiej żydowskiej tutaj bytności. Polska to też, ale nie tylko przecież zbudowana całkowicie rękami naszego wspólnego oprawcy Oświęcim, Majdanek, Treblinka i Sobibór.
To było jak koniec świata; to był koniec świata – i ja to najzupełniej rozumiem; ale skoro mówimy o końcu, to czemu zapominamy o samym świecie, którego koniec rozpamiętujemy, o tych stuleciach, które obrosły żydowskimi miasteczkami, wydały wybitnych Polaków pochodzenia żydowskiego, zrodziły niezliczone pokolenia żyjących z nami i obok nas; pokolenia, po których zostały przykurczone do ziemi, obciążone niezmordowanymi, wyposażonymi w pamięć kamykami macewy – albo nawet to nie zostało, tylko proch…
To dziesiątki, setki lat współdzielenia ojczyzny. I z jakiegoś powodu, może z powodów czysto sentymentalnych – ale wierzę, że było w tym o wiele więcej – ta pamięć, którą mają ziemia i ludzka tożsamość – kochałam swoje słodkie nawyki, zawsze szukając drogi, która zaprowadzi mnie na żydowską ulicę; okaleczonego budynku ocalałej synagogi, zielonego kwadratu starego cmentarza. I nie była to chwila odpoczynku od polskości; to właśnie była najczystsza polskość w całej swojej złożoności, polskość bez amnezji i szaleństwa czystości krwi.
A potem zdarzył się kryzys.
Nie czas tu i nie miejsce w tym zwięzłym eseju opisywać powodów, dla których moja ojczyzna została poddana bezpardonowej krytyce i obrzucona oszczerstwami. Są to, jak to się mówi, sprawy rozstrzygające się na najwyższym szczeblu walki politycznej. Nie jest to "polityka" w znaczeniu arystotelesowskim; jest to, rzecz jasna, polityka taka, jaką ją rozumieją nieszczęśni alterglobaliści czy też tak zwani "prości ludzie", widzący się zawsze w opozycji do "tych na górze"- jako walka grup wpływu, bezlitosna rozgrywka o kapitał i władze, na której tracą najsłabsi albo ci, którzy nie umieli w porę zabezpieczyć swoich interesów.
Wynik owego kryzysu, który wciąż trwa i jest podsycany kolejnymi wypowiedziami amerykańskich i izraelskich polityków, jest jeszcze niewiadomy. Na pewno nie będzie to nic dobrego, ale dla mnie to, co miało się stać najgorszego, już się stało.
Moje słodkie nawyki straciły swoją słodycz. Ciężkie są teraz – bo ciężko robi się na sercu – myśli o tym, ile trzeba byłoby tłumaczyć, ile sporów przetoczyłoby się ponad grobami, fragmentami ślepych ulic, okrawkami synagog i sklepów bławatnych – każde takie miejsce oznacza teraz pieniądze, których żądają od nas cyniczne grupy interesów; oznacza grę, w którą nieuchronnie i najzupełniej tragicznie została wplątana pamięć historyczna. Ci bankierzy, biznesmeni i politycy, którzy przekłamują rolę Polski – ofiary w rekach bezbronnego kata – w zagładzie Żydów, obrażają nie tylko Polskę i Polaków, ale przede wszystkim swoich rodaków. Oskarżają bowiem państwo, którego tamci byli obywatelami, o zbrodnię, której nigdy nie popełniło, a samo padło jej ofiarą.
Wiedząc to wszystko i znając ciężar i zaciekłość sporu, który nie ma zamiaru oszczędzić spokojnego snu zmarłych, ciężko mi i gorzko raczej niż słodko powracać pożydowskie miejsca pamięci. Pamięć zmienia się bowiem w niezręczność, polemikę, oskarżenie; zaciekłość, która rodzi histeryczną reakcję.
Nie rezygnuję jednak, bo ciężko zrezygnować ze starych nawyków. I cieszę się, że w Polsce wschodniej większość takich miejsc w cichej, wieczornej godzinie stoi samotna, spokojna. Nie trzeba nikomu nic tłumaczyć, nie trzeba z bezsilności zaciskać zębów ani pięści. Tutaj wszystko już się stało, i rozciąga się pod wieczorną zorzą w nieodwracalnym spokoju – niedokończona ulica, milczący kirkut, stara synagoga. Sprawa żydowska w prowincjonalnej Polsce, sprawa polska w żydowskim nieistnieniu i niepamięci. Niech tak zostanie, niech tak się stanie; hebrajskie "amen" niech przypieczętuje modlitwę o spokój.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo