Sztajer: Esej wielkanocny
Są takie senne momenty na pograniczu jawy i śnienia, kiedy jedną nogą tkwi się jeszcze w stanie głębokiego przebywania w dziedzinach snu, mózg dryfuje na krawędzi poranka, półświadomy, a ciepłe ciało, zagrzebane w pościeli, odzyskuje czucie nagle i dziwi się samo sobie, że traci nieważkość i znów osadza się w swojej solidnej, materialnej postaci. Wybudzanie; opuszczanie eterycznej formy snującego się po ciemnych zakątkach światów równoległych ducha, który powraca na swoje wypróbowane miejsce, z powrotem wślizguje się w niezborną jeszcze i ziewającą tożsamość. Taki moment, w którym człowiek przypomina opisanego przez Grzegorza z Nyssy protoAdama: bez płci, bez ciała; skompresowany i upchnięty w jakiejś dziwnej dziedzinie bytu intelekt nie znający ograniczeń, obcujący wprost z rzeczywistością, nie przysłonioną kategoryzacją zmysłów.
Nieczęsto cokolwiek mi się śni – to znaczy, teraz, w dorosłości, najczęściej miewam twardy sen bez snów, albo też, jak twierdzi nauka, wybudzam się w fazie, która nie gwarantuje zapamiętywania swoich marzeń sennych. I raczej mnie to cieszy – w dzieciństwie dręczyły mnie głównie koszmary. Kiedy rozmawiam ze swoimi rówieśnikami, często rozpoznaję swoje złe sny w ich złych snach z tamtego okresu. Najczęściej wojna. „Trzecia wojna światowa” albo wojna atomowa; morze gruzów, jakieś ucieczki przed żołnierzami, obozy śmierci, jacyś Niemcy albo Ruscy. Rzadziej tajemniczy zabójca, włamanie, napad albo potwory. Musi coś być, coś w naszej polskiej (czy europejskiej?) świadomości, coś w bestiariuszu naszych lęków, co sprawia, że małym dzieciom śni się Auschwitz albo bombardowania. Złowrogi ryk samolotu, szczekanie przerażonych psów, ogień, uciekanie schodami piwnicy w dół. Smak łez na twarzy po przebudzeniu.
Może Australijczycy albo Maorysi tak nie śnią, nie wiem. Albo śnią się im inne okropności, wzięte z innego katalogu pokoleniowo zapamiętanych okropieństw. Nie o tym wcale jednak chcę pisać. Piszę o tych moich koszmarach z wczesnych lat życia i o przebudzeniach, bo chcę opowiedzieć; chcę dobrze sobie przywołać w pamięci obraz jednego z takich poranków, sprzed wielu lat, co najmniej dwudziestu pięciu; obraz poranka, który jest ze mną zawsze, czasem w głębinach podświadomości, ale nigdy nie został zapomniany, bo jest hologramem. Jest hologramem pewnej prawdy; wyraża stan – czy właściwie obraz przejścia pomiędzy stanami, który będzie się powtarzał przez całe życie, który powróci w mojej ostatniej godzinie, i który – głęboko wierzę – jest hologramem wielkiego przejścia całej ludzkości; obrazem tego, co się nam przydarzyło wraz z nadejściem brzasku pierwszego dnia tygodnia, na początku naszej ery, w dniu zmartwychwstania Jezusa z Nazaretu. Do rzeczy:
A więc tej nocy, jednej z gorszych nocy dla mnie osobiście, może najgorszej w tym moim cztero – czy pięcioletnim życiu, śniło mi się coś potwornego, i to w niezwykle realistycznej odsłonie; był to jeden z tych snów, w których człowiek się męczy i błaga o przebudzenie, ale nie może się przebudzić, bo nie nadeszła jeszcze na to pora; bo psyche i soma z jakichś powodów musza zostać poddane sugestywnym torturom trwania w horrorze koszmaru. Nie pamiętam, o czym był sen ani czego dotyczył (prawdopodobnie wojny albo innej krwawej tragedii; jakaś mała, kieszonkowa Jugosławia w mojej głowie, mała Rwanda, mała Czeczenia), pamiętam tylko owo uczucie dogłębnego przerażenia, terroru; zaszczutego ducha, bezradnego w tej koszmarnej malignie – a wszystko to w głębokiej studni snu, w zapadniach świadomości. Czarny koszmar, czarna męka, korytarz bezmiernego strachu – i gdzieś w tym wszystkim ciało postanowiło w końcu się obudzić, bo był już ranek, bo wstało słońce i łaskotało moją nakrapianą piegami twarz – i to wybudzenie następowało bardzo powoli i tak, jak to opisują ludzie opowiadający o śmierci klinicznej: miało kształt tunelu, którym się wracało; z którego się było wypychanym, jakby życzliwym oddechem giganta; jakby wcześniej wpadło się w ową czarną studnię, a potem wracało w przeciwnym kierunku, coraz bliżej powierzchni ziemi, światła i życia. Pamiętam dobrze stopniowo wyłaniające się z tej głębiny dźwięki; były coraz bliżej i bliżej, w końcu bardzo realne na wyciągnięcie ręki. Pamiętam swoje wysiłki, żeby otworzyć zaklejone tym złym, potwornym snem ślepka, a kiedy to się stało, przez chwilę jeszcze wirowały mi przed oczyma owe okropności; krew, śmierć i gruzy, ale już po chwili oczy, ciało i mózg – wszystko to zrozumiało, albo stopniowo zaczynało rozumieć – już po wszystkim; wszystko jest w porządku. Nic nie poradzę na to, że warunki, które panowały tamtego ranka tak idealnie wpasowują się w sentymentalny obrazek – było naprawdę bardzo słonecznie i była wiosna, a mama i babcia hałasowały w kuchni, tworząc ów uroczy kuchenny rozgwar, na który składa się odgłos mieszania łyżką w garnku i brzęk talerzy, szum wody i otwieranie skrzypiących szafek. Robiły ciasto i pachniało mąką; rozmawiały przy tym niezobowiązująco – wszystkie te dźwięki, jak mówię, dochodziły do mnie stopniowo, nasilając się, by uzyskać normalny poziom słyszalności wraz z wielkim dreszczem ulgi, hołdem błogości, głębokim wydechem spokoju, który wstrząsnął zbiorowo moim niewielkim ciałem, świadomością i niewiele rozumiejącym jeszcze podówczas umysłem. Było to jednak doświadczenie tak silne, a przejście pomiędzy stanem snu oraz jawy dało wrażenie tak ogromnego kontrastu, że pamiętam to bardzo dobrze. Pamiętam promienie słońca za oknem, kuchenne odgłosy i zapach mąki i pamiętam swoje zdziwienie, że można odczuwać aż tak ogromną ulgę, że radykalna odmiana losu ze straszliwego na wspaniały jest możliwa, i jeszcze – tak łatwo dostępna!
Zazwyczaj bowiem, kiedy los się odmienia albo kończy tragedia, odczuwamy ulgę i rodzaj szczęścia, który płynie z tego, że oto zakończyły się cierpienia. Niemniej, jakieś skutki owego zła zwykle pozostają i teraz dopiero ma się rozpocząć żmudne ich usuwanie, leczenie traum et cetera. Tak właśnie jest po ustaniu trzęsienia ziemi, po końcu wojny, po odejściu tyrana i tak dalej. Jednak wtedy, na krawędzi jawy i snu, kiedy dokonało się przejście do jawy, całe zło nocy zostało unicestwione; ono zostało po prostu przekreślone, odwrócone; więcej – anihilowane. Jego już nie było. I właśnie niezwykłość tej sytuacji uderzyła mnie już wtedy, w wieku lat czterech czy pięciu; wydało mi się to absolutnie wstrząsające – że może być takie zło, które znika bezpowrotnie, wielkie zło może obrócić się w wielkie nic, że może być coś tak ultymatywnie dobrego, tak szczęśliwy stan. Zło, które nie pociąga za sobą żadnych skutków – a jego pamięć tylko powiększa szczęście chwili obecnej.
Do dziś mnie to fascynuje, a myśl o możliwości tak radykalnego przekreślenia, unieważnienia zła przenika dreszczem ulgi, takim samym jak owego wiosennego poranka wiele lat temu. I to – jak myślę – to właśnie się stało, czy też: dzieje nadal, za każdym razem, kiedy w kościołach rozlega się bicie dzwonów i wyrusza procesja rezurekcyjna.
Śmierć? Nigdy więcej. Ten Człowiek, Syn Człowieczy, który siłą potężnego wyrzutu powstał żyjący, poruszający się i mówiący, z ciągłością tożsamości i pamięci – nie został zbudzony z zaświatów, wydobyty z hibernacji; nie był heroicznym i życzliwym wspomnieniem żyjącym życiem mitu; szlachetne zaklęcie non omnis moriar zostało zastąpione przez prawdziwą negację śmierci. Ona i jej nieodwracalność zostały po prostu unieważnione, tak samo, jak unieważniony został mój zły sen z dzieciństwa.
A to był dopiero początek. Bo musimy zrozumieć, że Zmartwychwstanie nie tylko jest aktem triumfu nad niebytem i pustką, ale też odwróceniem skutków straszliwej Ofiary, jaką poniósł za nas, za nasze grzechy Chrystus.
Porządek Sprawiedliwości domagał się Jego śmierci. I faktycznie, został zabity, zamęczony i ukrzyżowany – rachunek win został spłacony. Zaciągnięty starodawny dług został właśnie uregulowany. Nasza sytuacja, mimo, że wyjaśniona, wciąż była jednak nie do pozazdroszczenia. Oto właśnie, ni mniej, ni więcej, zamordowaliśmy Boga. Skutkiem Jego Ofiary była Jego śmierć. Bóg umarł, i przez tę chwilę Fryderyk Nietzsche mógłby wypowiadać swój najsłynniejszy aforyzm, a owe straszliwe słowa byłyby prawdą.
Byliśmy więc sami – co prawda z czystym kontem – ale co oznacza dla istoty takiej jak człowiek pozostawanie w tej ontologicznej pustce, z martwym Ciałem Boga, który właśnie przebódł włócznią? Oznacza to dokładnie to samo, co dla mnie oznaczał mój dziecięcy koszmar: wieczny strach, pułapkę bez wyjścia, poniżenie, z którego nie sposób się wyswobodzić.
A potem przychodzi ranek Zmartwychwstania – i Bóg jest żywy, i nie tylko można powiedzieć, że „znów jest żywy”, ale jest Zawsze Żywy, a skutki naszej podłości, która jest symbolem naszych najokropniejszych grzechów zostały unieważnione. Już wcześniej, na krzyżu, nasze grzechy zostały odkupione, ale teraz Chrystus je anihilował. Istnieją odtąd w taki sam sposób, w jaki istniał mój przerażający koszmar – jako wspomnienie wzmagające szczęście płynące z jego nieistnienia. Chrystus żyje, a oznacza to dokładnie tyle, że choć Sprawiedliwość otrzymała to, czego żądała – Jego śmierci, to niewysłowiony Tryumf zupełnie odwraca, unieważnia, niszczy śmierć – czyni ją niebyłą, wykreśla z rejestru stanów obowiązujących. Na zawsze.
Za każdym razem, kiedy wstaję od kratek konfesjonału – a zwłaszcza wtedy, gdy wiem, że zostawiłam tam rzeczy odrażające, czyniące ze mnie obrzydliwą kreaturę, obciążające mnie najgorszym rodzajem podłości – a kłamstwem będzie mówić, że ktokolwiek z nas nie bywa w ten sposób obciążony – widzę Chrystusa, który przebacza Piotrowi, czyni jego zdradę niebyłą, anihiluje ją.
I jeszcze więcej: cały rok żyję w oczekiwaniu na Exultet, starożytną pieśń wykonywaną na początku świętych obrzędów Wigilii Paschalnej, szczęśliwie zachowaną w całości po ostatniej reformie liturgicznej. Słyszę tam, śpiewane poważnym, a jednocześnie przesyconym skandaliczną, niesłychaną, kosmiczną radością głosem kantora: „O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa! O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel!” – i przenika mnie ulga i słodycz ta sama, która wstrząsnęła mną tamtego poranka, kiedy siła zbawiennego cyklu życia wybudziła mnie ze straszliwego koszmaru, który zostawia poza sobą zgliszcza i zwątpienie, i unieważniła go, uczyniła niebyłym; uczyniła go wyblakłym afiszem, którego jedyną racją istnienia jest potęgowanie szczęścia płynącego z jego nieważności.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Religia, Wiara
Agnieszko, piszesz pięknie. Dziękuję Dorota z Sebastianem.
Wspaniałe napisane. Niesamowite jest to, że znam wszystkie przedstawione w tekście przeżycia autorki. I koszmary i exultet. Uwielbiam tę ulgę przebudzenia i też czekam na śpiew w noc paschalną.