Sztajer: Błąd kosmopolityzmu
Konrad Wallenrod, nieszczęsny bohater romantyczno – patriotycznego dramatu Mickiewicza, „szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”. Jakkolwiek ocenialibyśmy nurt romantyczny w dziejach naszej literatury i naszej historii, trzeba przyznać jedno: przywołany wyżej cytat świadczy o utożsamieniu szczęścia wspólnoty, do której się przynależy, ze szczęściem osobistym.
Idąc krok dalej, podążając za jednym z największych powojennych filozofów moralności, Alasdairem McIntyre’em, można uogólnić tę konstatację: nie tylko nasze osobiste szczęście jest pochodną szczęścia wspólnoty, ale pochodną naszego doń przynależenia są też nasze prawa i obowiązki, nasze role są wyznaczone, a horyzont celów ograniczony właśnie przez warunku, jakie wyznacza nam nasza wspólnota – matka, mniejsza lub większa – rodzinna, narodowa, lokalna, religijna. Nurt, w którym docenia się, a właściwie nawet absolutyzuje wpływ wspólnot ludzkich i praktyk wytwarzanych przez te wspólnoty na jednostkę, nazywa się komunitaryzmem; komunitarianie będą twierdzić, iż to, kim jesteś, jest zdeterminowane przez to, jaka wspólnota wydała cię na świat i jaką rolę ci wyznaczyła. Sam McInyre ujmował to tak: „Jestem bratem, kuzynem, wnukiem, członkiem tego domostwa, tej wioski, tego plemienia. Nie są to cechy, które jednostka posiada przypadkowo, które można by oderwać od niej, aby odsłonić >prawdziwe ja<. Są one częścią mojej substancji i przynajmniej w jakiejś mierze – a czasami w całej pełni – definiują moje zobowiązania i obowiązki. Jednostki dziedziczą określoną przestrzeń w ramach ciasnego splotu stosunków społecznych”[1].
Można to ująć jeszcze inaczej, tak, jak ujmują to niektórzy katoliccy moraliści, iż rodząc, się z samego tego faktu (faktu bycia narodzonym), zaciągamy niespłacalny dług w trzech obszarach: u Boga – bo jest Stwórcą, i nigdy żadne stworzenie nie zdoła współmiernie „odsłużyć” faktu istnienia, u rodziców – bo są współtwórcami, i również nie ma sposobu, żeby adekwatnie im odpłacić, można co najwyżej dług przekazać dalej; oraz u ojczyzny, która daje szerzej rozumianą tożsamość i otoczenie kulturowe, bo nie sposób adekwatnie „odwdzięczyć się” za tak potężny dar.
Jakkolwiek strasznie to nie brzmi dla współczesnych, wychowanych na liberalnych dogmatach, warto przynajmniej rozważyć możliwość, że jest to prawda. Mnie osobiście przyszła do głowy taka myśl, kiedy podczas spaceru ulicami swojego miasta, do mojej świadomości przebiła się natrętna reklama jednej z siebie komórkowych. Reklama ta zasadzała się na powtarzaniu „ja”, „moje” – była, oczywiście, jeno marnym (chociaż pewnie skutecznym) narzędziem sprzedaży zestawu Internet plus telefon, ale z pewnością odwoływała się do liberalnego przeświadczenia o ultymatywnej autokreacji i naturalności egocentryzmu jednostki.
Tak jest; moje wybory kreują nie tylko mnie jako osobę, ale też świat wokół mnie. Tak przynajmniej może się zdawać butnemu mieszkańcowi demoliberalnego świata zachodu. Podczas, gdy … tę myśl mogę wyrazić w języku, który wykuwały pokolenia. Mogę umieścić siebie w relacji do innych tylko na podstawie paradygmatów przekazanych mi przez kulturę. Bo i też wszystko inne mam w spadku po rodzicach, dziadkach i tej wielkiej wspólnocie krwi i myśli – moje wyobrażenia o raju kształtowały się na podlubelskiej wsi, wyobrażenie o kulturze i pracy – w tym mieście w Polsce wschodniej, mój prapradziad zaś, będąc Rosjaninem i funkcjonariuszem zaborczym, zdecydował się zmienić tożsamość narodową, wżenić w polską rodzinę i uczynić swoje dzieci Polakami, i to takimi, które już w kolejnym pokoleniu będą strzelać w lasach do Sowietów. Nie tylko pochodzę od nich – w pewnym sensie jestem nimi, bo budują moją tożsamość jak kolejne warstwy hummusu budują podglebie, na którym wyrasta roślina. Aktywnie się tego wyrzekając, mogę co najwyżej podciąć swoje korzenie. Jedyne, co może zrobić człowiek obdarzony godnością, to nieść szlachetny ciężar długu swojej wspólnoty w ten sposób, żeby przekazać go kolejnym pokoleniom ubogacony, lepszy i oczyszczony z przygodnych naleciałości tego, co niewłaściwe.
Przeciwko temu można by powiedzieć, że przecież istnieją wspólnoty szersze, uniwersalne, będące nośnikami wartości nieskończenie bardziej istotnych. Pierwszą z brzegu, jaka przychodzi do głowy konserwatyście, jest Kościół. Kościół jest powszechny, i w swojej powszechności żąda nieraz odłożenia na bok partykularyzmów narodowych czy rodzinnych tam, gdzie wchodzą w konflikt z promowanymi przezeń wartościami. Mimo licznych modłów rychłą beatyfikację Sługi Bożego Stefana Wyszyńskiego zanoszonych w Polskich kościołach można mieć pewność, że żadna beatyfikacja nie nastąpi – o ile Kościół nie uczyni ze swojej powszechności kompromisu – bo Wyszyński skonfliktował się z Rzymem właśnie na tym polu – to, co Wyszyński widział jako narodowe versus to, co Rzym rozumiał jako powszechne.
Dalej, mówi się czasem, że ktoś jest przez swój talent „obywatelem świata”. Nobliści, wielcy poeci czy naukowcy są „obywatelami świata”. O Chopinie mówi się przecież: „Rodem Warszawianin, sercem Polak, a talentem świata obywatel”. W tym powiedzeniu widać dobrze, na czym polega ów awans – wybitni nie odrzucają dziedzictwa swoich własnych wspólnot, z których się wywodzą; oni je transcendują, to znaczy potrafią swoim talentem i pracą tak dalece wykroczyć poza małe poletko, które „uprawia się” tylko lokalnie, że dobra wytworzone przez nich zasługują na stanie się dobrami powszechnymi. Ten rodzaj „kosmopolityzmu”, o ile w ogóle można w tym sensie użyć tego rodzaju sformułowania, jest solą ludzkości i kamieniem szlachetnym w koronie świata.
Zupełnie czym innym jest kosmopolityzm promowany przez wielki projekt liberalny. Jeśli się nad nim zastanowić, to jest nawet nie tyle zgubny co raczej dość żałosny i zabawny. Nie odbywa się bowiem na zasadzie transcendowania zasług oddawanych coraz to szerszym kręgom wspólnotowym – jest stanięciem pośrodku struktur i wspólnot z niczym, jak brzydka panna bez posagu, i upieraniem się, że jest się obywatelem świata, nie mając mu jednocześnie nic do zaoferowania. Doskonałym przykładem tego rodzaju kosmopolity jest stereotypowy produkt tresury europejskiej – zabawiający się w innym państwie na koszt podatnika uczestnik programu Erasmus, który w zasadzie ani nie uczy się od innych o ich dziedzictwie, ani swoim dziedzictwem się z innymi nie dzieli – próbuje tylko stworzyć odnarodowioną (a może nawet: wynarodowioną) mieszaninę wśród innych, podobnych mu, obywateli innych państw, którzy za cel stawiają sobie oglądanie „widoku znikąd”. Problemem jest to, że nie mając ani zaplecza, ani perspektywy, ani też celu, nie jest się „obywatelem świata”, za jakiego chce uchodzić taki Europejczyk, ale raczej wyrzutkiem świata, który ucieka przed zasadniczymi pytaniami o źródło i cel dopóty, dopóki się da.
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Publicystyka, Społeczeństwo
Polacy wydaja się mieć wytworzony w ciągu wieków swej historii nawyk osłabiania swego rządu. Osłabiania nierzadko przy pomocy obcych państw. W imię większej wolności osobistej. W przeszłości Polacy mieli nawet prawo parlamentarne pn. liberum veto, pozwalające jednemu posłowi na nie dopuszczenie do przyjęcia ustawy, którą popierali wszyscy pozostali posłowie. Czy poprawne byłoby nazwanie Polaków urodzonymi liberałami? Ten nawyk osłabiania rządu w celu większej wolności jednostki ściągnął na Polskę w przeszłości straszne nieszczęścia, w tym ponad stuletnią obcą niewolę. Ściąga też nieszczęście na Polskę dziś, gdy niektórzy polscy posłowie, tudzież inni osobnicy w Polsce przeciwni obecnemu rządowi, starają się szkodzić temu rządowi, i w konsekwencji większości ludności kraju, za pomocą państw obcych – Niemiec, EU, Moskwy. Czy te fakty nie dowodzą, że szczęście pojedyńczego człowieka, czy pojedyńczej podgrupy społecznej, nie powinno odbywać się kosztem osłabienia rządu kraju, w którym ten pojedyńczy człowiek lub podgrupa żyją? Oczywiście, zdarzają się rządy tyrańskie, niosące zagładę i upadek, jak np. moskiewskie rządy nad Polakami w czasach Zaborów, albo utrzymywany przez Moskwę sowiecką rząd w Polsce w latach 1945-89. Pod takimi rządami możliwość szczęścia osobistego jest ograniczona lub nie istnieje, i pożyteczny jest opór i wysiłki w celu usunięcia takich rządów. Sumując: jest rzeczą złą, przynoszącą nieszczęscie narodowi jako całości, gdy szczęście jednostki lub podgrupy narodowej pochodzi z ich krzywdzenia dobrych rządzących, tj. rządzących, którzy dbają o dobro narodu. Jest także rzeczą złą, gdy szczęście rządzących pochodzi z ich krzywdzenia rządzonych. Najlepsza sytuacja wydaje się taka, gdzie ani szczęście jednostki czy podgrupy nie pochodzi z krzywdy wobec dobrego rządu i pozostałej części narodu, ani dobro rządu nie pochodzi z krzywdy większości narodu.