Sztajer: Starorzecze rzeki Got
(…)
A chill at four o’clock.
It only takes a few minutes to make a man.
A concentration upon now & here.
Suddenly, unlike Bach,
& horribly, unlike Bach, it occurred to me
that one night, instead of warm pajamas,
I’d take off all my clothes
& cross the damp cold lawn & down the bluff
into the terrible water & walk forever
under it out toward the island.
John Berryman, Henry’s Understanding
(…)
Nieszczęsne moje dzieci, jaka długa droga,
Nim zrujnowany ogród zakwitnie od nowa,
I lipową aleją wrócicie przed ganek,
Gdzie na rabatkach pachną szałwia i tymianek.
I czy było konieczne nurzać się w otchłani,
Systemata układać, zamiast mieszkać w baśni,
Nad którą nieustanna jest moja opieka?
Bo prawdę mówi Pismo, że mam twarz człowieka.
Czesław Miłosz, Ogrodnik
„Za dużo myślisz, Steff. Zanim przypiszesz czemuś znaczenie, pomyśl, Steff” – wydyszał sam do siebie w rytm biegu, odgarniając spocone włosy znad czoła, po chwili zaś zreflektował się, że nie dość, że dwie myśli, które sobie zadedykował, są wzajemnie sprzeczne, to dodatkowo drugie zdanie wydaje się być zupełnie bez sensu. Postanowił zdać się na błogosławione właściwości wysiłku fizycznego i zwiększył tempo: jeszcze chwila, a zmęczy się tak bardzo, że umysł wreszcie wyłączy się i porzuci przykrą tendencję do przytłaczania swojego właściciela. Będzie tylko szybkie tętno, przyspieszony oddech, przyjemny ból mięśni. Przymykanie powiek, żeby słony pot nie uraził wrażliwej powierzchni oczu. Ocieranie czoła wierzchem dłoni. Pulsująca żyłka na skroni, na szyi, na ręku. Zmęczenie; wspaniałe, odprężające zmęczenie, jakby ktoś czuły gładził i kołysał głowę, żeby się tak nie męczyła, żeby nie myślała tyle.
Na rozprażonej słońcem powierzchni szosy pojawiło się nagle kilka dziesiątków drobnych, migotliwych plamek, powietrze wybuchło piskliwym rozgwarem wysokich dźwięków. Steffen uniósł głowę i pot natychmiast spłynął mu po czole na powieki. Zamrugał, żeby lepiej widzieć pulsujące na niebie jaskółki, które unosząc się w powietrzu, rzucały cień na drogę.
Obserwował je chwilę z rozchylonymi ustami, odwracając głowę jeszcze przez jakiś czas, aż zrobiło mu się szkoda, że musi biec dalej, nie może zatrzymać się, żeby na nie patrzeć; zresztą one i tak zaraz odlecą, wszystko mija bardzo szybko, czas nigdy nie zatrzymuje się w miejscu (a gdyby się zatrzymywał, byłoby to pewnie zupełnie nieznośne). Poza tym, po drodze tyle będzie jeszcze dobrych rzeczy – przede wszystkim ten zapach, który wdzierał się do płuc, wchodził przez wszystkie pory ciała, kręcił w nozdrzach. To zapach dojrzałego zboża, ciężkich kłosów, które napierały na szosę z obu stron. Wąskie drogi, które biegły przez pola promieniście na wschód i zachód, plątały się i krzyżowały. Niektóre schodziły do pogranicznej rzeki Got, oddzielającej Zachodnią Slavonię od Kraju Wschodniego, inne łączyły rozrzucone z rzadka ludzkie osiedla, śródpolne drzewa i kamienne krzyże. Wszystko to było dobrze widoczne z wysoczyzny, po której biegł Steffen, patrząc na prawo i na lewo, próbując nie myśleć zbyt wiele o tym, co widzi. Przez to myślenie stawał się zbyt neurotyczny, a jego umysł był brzemienny od znaczeń, jakie powynajdywał dla tego, co zobaczył i obmyślił. A przecież chciał odpocząć, przede wszystkim od melancholii, jaką dawało mu obcowanie ze wschodnim pograniczem Slavonii Zachodniej – kraju, który był jego ojczyzną niejako podwójnie – po pierwsze, z urodzenia, po drugie zaś – z wyboru, który przypieczętował tę wieloletnią miłość.
Miłość, która – jak niemal każda godna tej nazwy miłość – przysparzała raczej więcej bólu niż radości. A jednak rozmiary tego bólu nie mogą się równać z rozpaczą, która nastąpiłaby po jego utracie. Stąd też właśnie mówi się (a czasami warto podążyć za opinio communis, przecież ludzie czasami miewają rację), że w życiu przede wszystkim nie można dać sobie odebrać miłości.
Wszystko to brzmi nieco patetycznie i nieco nazbyt bezpośrednio zarazem, ale Steffen był skłonny przyznać temu rację. Pochylając się na wyprostowanych nogach, by dotknąć palcami swoich stóp i rozciągnąć rozgrzane w biegu mięśnie, nie wiedział jeszcze, że ten pogląd, który i tak zdawał mu się ciężki do konsekwentnego uniesienia, wciąż jest jeszcze czymś bardzo prostym w stosunku do próby, której zostanie poddany w starorzeczu rzeki Got, na początku lata, w Slavonii Zachodniej.
Mówiąc krótko, już uważał się za człowieka obciążonego świadomością, może nawet nadmierną i nieco męczącą, ale miało się okazać, że wiedział jeszcze bardzo, bardzo mało.
***
Za każdym razem, kiedy kładł się na łóżku, przez jakiś czas patrzył się jeszcze w sufit, miarowo mrugając oczyma. Myślał o dniu, który upłynął mu szybko w Kirilien w Slavonii Zachodniej, o tym, jak bardzo jest wdzięczny, że może być właśnie tutaj, a zarazem o tym, że nazajutrz obudzi się rano, a dzień poprzedni – na obecną chwilę jeszcze trwający – będzie już bezpowrotnie miniony, będzie tylko wspomnieniem; zostanie kolejną warstwą kształtującą jego samego, jak sukcesywnie nanoszony na brzeg muł rzeczny. Im szczęśliwszy dzień, im szczęśliwsze pasmo dni, tym bardziej szkoda, że muszą upływać. Oto obudzi się i to będzie już jedna noc mniej, którą spędzi w niedrogiej, ale znakomitej kwaterze w Kirilien.
Świadomość szczęścia zawsze oznacza świadomość upływu czasu, która automatycznie stanowi rysę na szczęśliwych dniach. Czy jest możliwe, myślał Steffen, szczęście bez tej bolesnej zadry? Czy istnieje w którymś ze światów możliwych taki Faust, który może beztrosko ogłaszać: „Chwilo, trwaj, bo jesteś piękna!”, i żadni szatani nie zgłaszają się wtedy po jego duszę?
„Szczęśliwi czasu nie liczą” – aż prychnął, myśląc o fałszu tego powiedzenia. Kto, jak nie oni? Nikt tak jak szczęśliwi nie mierzy czasu równie skrupulatnie! Dla człowieka niezadowolonego upływ czasu jest korzystny – można liczyć na to, że prędzej lub później wraz z nim ustaną przyczyny jego niezadowolenia. Dokładnie to samo można powiedzieć o szczęściu – świadome szczęście zawsze wygląda swego końca.
Z tą konkluzją zwykle zasypiał; czasem jeszcze udawało mu się pomyśleć o dziecięcej odmianie szczęśliwości; nieświadomej własnego trwania; takiej, w której dopiero z perspektywy można było powiedzieć: „Ach, jaki byłem wtedy szczęśliwy!”. Styl przeżywania własnego szczęścia przez dzieci czy też osoby nieświadome własnego stanu, no tak, może on był właśnie tym, nad którym nie wisiała perspektywa topora.
Ale czy to – czy to jednak faktycznie jest szczęście, jeśli nie potrafi się ono samo nazwać w czasie rzeczywistym? Wydawało mu się to wtedy nieco głupie, trywialne i chyba niewarte przeżycia. W noce wyjątkowo długie negocjował sam ze sobą wartości szczęścia zaprawionego goryczą świadomości i szczęścia, które jest ślepe samo na siebie; zawsze wychodziło mu, że jest skłonny płacić cenę smutku. Wtedy już zawsze zasypiał, miał spokojny, twardy sen, a koszmary – dziękować Bogu – dręczyły go naprawdę rzadko.
***
W Kirillien mieszkali głównie starzy ludzie. Spacerując po wsi lub czytając książkę w cieniu altany, Steffen niemal codziennie słyszał niski głos kantora, śpiewającego pieśni pogrzebowe. Trwało to jakiś czas, potem przy dźwiękach hymnu wyprowadzano zmarłego na zewnątrz, czterej mężczyźni w białych rękawiczkach nieśli trumnę, i powoli udawano się na pobliski cmentarz, rosnący z roku na rok. Kapłan był ubrany tradycyjnie – nosił koronkową komżę, czarny biret i ciężki, złoto – czarny ornat przeszywany srebrną nicią, ze względu na sposób zawiązania pod szyją przypominający raczej pelerynę.
W kondukcie pogrzebowym kroczyła, nie bez pewnego trudu – wspierając się na kulach, laskach lub na sobie nawzajem – prawie cała wieś. Steffen uważał to za logiczne – nie tylko dlatego, że w takiej małej społeczności najprawdopodobniej wszyscy się znali. Sądził, że jest to najlepszy przykład na to, że ludzie są świadomi zaciągania pewnych długów i konieczności ich spłaty. Odprowadzając zmarłego na cmentarz czyniono mu sprawiedliwość – bo z pewnością on robił to samo tym wszystkim, którzy odeszli wcześniej; a nie bez znaczenia (i pewnie w głównej mierze właśnie o to chodziło) był fakt, że każdy z uczestników pogrzebu wiedział, że prędzej czy później nadejdzie jego kolej. Wówczas ci, którzy pozostaną, będą zobligowani do wyświadczenia mu tej samej przysługi.
Steffen nie postrzegał tego w kategoriach wyrachowania; owszem, była w tym pewna ekonomia, ale na tym właśnie polegają stosunki międzyludzkie – na dawaniu i braniu. To, czy ów barter można nazwać zimnym i wyrachowanym zależy nie od faktu, że ta wymiana w ogóle zachodzi, ale od tego, co się bierze i daje. Im lepsze są to rzeczy i im bardziej kurs wymiany przechyla się na korzyść biorcy, tym bardziej szlachetny jest dawca.
Czasami Steffen decydował się iść dyskretnie za konduktem. Lubił też słuchać pieśni żałobnych. Uniknęły zepsucia i infantylizacji, jaka ogarnęła – takie miał wrażenie – muzykę sakralną. Formy duchowości, formy religii wydawały mu się coraz trywialniejsze. Im były nowsze i im bardziej miały odpowiadać na „potrzeby współczesnego człowieka”, tym bardziej nimi gardził. Chcąc dogodzić rzekomo wrażliwej naturze wysoce rozwiniętych pod każdym względem obywateli nowoczesnych krajów, stawały się miałkie i nijakie, i miały przerażająco mało wspólnego z Bogiem, a dużo więcej z własnymi obsesjami. Nic dziwnego, że zamiast je leczyć, tylko je pogłębiały.
Pogrzeby najczęściej pozostawały jednak nietknięte przez ten trend, przynajmniej tu, w Slavonii Zachodniej. Steffen wiedział, że im dalej na zachód, w Alemandii, Galonii czy Albinii, tym więcej spustoszenia poczyniła koncentracja człowieka na sobie samym, i pogrzeby zostały zastąpione przez śmieszne ceremonie wspominkowe, na poły neurotyczne, a na poły już jakby terapeutyczne – miały być formą terapii dla pozostałych, tak, żeby nie zdążyli oni pod żadnym pozorem przez dłuższą chwilę pomyśleć o tym, co się właściwie stało. Nawet, jeśli zachowały swój religijny charakter, raczej wystrzegano się smutku. Przewrotnie głoszono, że jest to raczej okazja do radowania się, ubierano się na biało, grano na fletach i podrygiwano, proklamując natychmiastowe zbawienie denata, i, że oczywiście „uśmiecha się do nas z góry”. Steffen był zdania, że nie tylko się uśmiecha – śmieje się dziko, gdy, dostąpiwszy pełni poznania, widzi nonsensowne zachowania swoich braci.
Sam miał o śmierci jak najlepsze zdanie. Właściwie tęsknił trochę do tego momentu. Nie do końca wiedział, jak to będzie, ale miał pewną intuicję. Samo Kirillien dostarczało wielu przeczuć. Na przykład te wieczorne rozmyślania o szczęściu – Steffen myślał, że śmierć dostarcza klucza do tego, żeby, będąc przeżyciem świadomym, nie ziało u końca dziurą przemijalności.
Śmierć to przecież wieczność. Steffen chciał być wieczny.
Tak więc trochę tęsknił, i wydawało mu się, że jego tęsknota jest nadmierna i odrobinę męcząca, ale miało się okazać, że tęsknił jeszcze bardzo, bardzo mało.
***
Jak zostało powiedziane, Steffen nie bardzo bał się śmierci. Kirillien utwierdzało go w przekonaniu, że nie ma się czego bać.
Jechał kiedyś rowerem do pobliskiej miejscowości, małego miasteczka o bardzo slawońskiej nazwie, może nawet bardziej charakterystycznej dla Kraju Wschodniego niż dla Slavonii Zachodniej. W końcu obydwa te kraje były kiedyś jednym, kulturowo zdominowanym przez Slavonię, ale z całym wschodem mówiącym w śpiewnej, chłopskiej mowie, której ślady wciąż tkwiły w lokalnym nazewnictwie.
Chłopskie było całe otoczenie – właściwie wszystko, cokolwiek wiązało się z kulturą wyższą czy warstwami bardziej wykształconymi (jak również, co jest nie bez znaczenia, posiadającymi), zostało tu wycięte w pień podczas ostatniej Wielkiej Wojny, kiedy to Alemandczycy z jednej, a Barbarzyńcy z drugiej strony wzięli Slavonię w dwa ognie, każdy z innych pobudek niszcząc w niej to, co stanowiło rdzeń życia ludzi w tym kraju, jego duchową konstrukcję. Rzecz jasna, obustronna okupacja była tylko wstępem do tego, by na śmierć i życie zawalczyli z sobą nawzajem obydwaj okupanci. Nikt, tak jak Alemandczycy, nie wypłukał kraju Barbarzyńców z zasobów ludzkich i nikt tak mocno, jak Barbarzyńcy, nie pragnął triumfować na trupie Alemandii.
Ostatecznie największym przegranym całej tej rozgrywki została Slavonia, i Steffen czasem przewrotnie myślał, że być może dlatego jest tak godna miłości. Wybrałby ją ze wszystkich krajów świata również dlatego – nie było na jej powierzchni ani piędzi ziemi, która nie była otwartą raną.
Nie o tym jednak myśli, kiedy patrzymy na niego, jak jedzie rowerem, po lewej ręce mając rzekę Got, a po prawej – złote pola na kilka dni, może tydzień przed żniwami.
Myśli o obrazku, który ujrzał przed chwilą: niedaleko od drogi, przylegając z jednej strony do obsianego dojrzałą o tej porze roku pszenicą, stał dom, a przy domu był ogród, a raczej ogródek. Był to jeden z tych ogródków, jakie musiały dekorować tę okolicę równie dobrze sto, dwieście, trzysta lat temu. Było w nim przede wszystkim pełno malw, bujne naręcza maciejki i jeżówka, zatrzęsienie jeżówki z jej żółtymi płatkami i rdzawo brązowym środkiem, zupełnie jak słonecznik – taki rodzaj słonecznika, który nie służy do jedzenia, dlatego jest najzupełniej nieużyteczny, i stanowi najjaskrawszy dowód na to, że nie tylko panowie – że chłopi też mają, a przynajmniej mieć mogą, piękną duszę. Kwiaty okalały studnię, wspinały się na cembrowinę, napierały na ogrodzenie.
Pomiędzy ogrodzeniem, za którym kłębił się ogródek z jego wybujałymi, wysokimi kwiatami i rozłożystymi, pokręconymi drzewkami owocowymi, a pszenicznym polem – biegła wąska, piaszczysta ścieżka.
I tą ścieżką właśnie, widocznie zmierzając w stronę domu, szedł człowiek. Był to stary człowiek, ale Steffen nie był w stanie później powiedzieć, czy to ogorzała, pomarszczona kobieta w kwiecistej chustce, czy rozłożysty, nieco nieforemny mężczyzna w przybrudzonej białej koszuli, sfatygowanej kamizelce i kaszkiecie na głowie – widocznie nie płeć idącego była tu istotna.
Istotne było co innego – ponieważ ścieżka była częściowo ocieniona przez znajdujący się za płotem ogród, dla obserwatora sylwetka idącego była podzielona idealnie na pół – część bliżej ogrodu była ocieniona, ciemna, połowa twarzy ginęła w ołówkowej szarości, jedna ręka i jedna noga były domyślne tylko, ledwo widoczne – druga zaś część dosłownie tonęła w świetle – widać było wszystkie zmarszczki na zalanej słońcem twarzy, czarny oczodół, zacieniony z powodu cofnięcia na przestrzennej rzeźbie głowy, kontrastował ze skąpaną w promieniach szyją, koszulą, kończynami. Idąc, człowiek ten wzbijał za sobą złoty kurz.
Seffen patrzył na to dwoiste zjawisko zafascynowany – idący wyciągał rękę i dotykał kwiatów, które chaszczyły się poza ogrodzeniem; potem zaś, wyszedłszy z dwoistej strefy światłocienia, skręcił w obejście, i zrzucając buty, by zostawić je przed wejściem bardzo swojskim, a jednocześnie intymnym gestem, zniknął w niewielkiej, pomalowanej na jasną zieleń chacie. Steffena ujął również sposób, w jaki człowiek zamknął za sobą drzwi – zrobiono to bardzo powoli, z pewnym namaszczeniem, sugerującym, że przebywanie w domu będzie czymś dobrym, spokojnym, błogim (zupełnie inny wydźwięk miałoby na przykład trzaśnięcie albo niedbałe pozostawienie drzwi w uchyleniu).
Właśnie dlatego, między innymi dlatego, można powiedzieć, że Steffen nie bardzo bał się śmierci. I że czuł pewną melancholię związaną z dialektyczną sprzecznością, jaką niesie ze sobą kontrast śmierci cudzej i śmierci własnej – cudza wzmaga poczucie przemijania; własna – raz na zawsze je znosi.
Tak więc odczuwał melancholię, zrodzoną z nieumiejętności zsyntezowania jednej i drugiej, i wydawało mu się, że jest nadmierna i odrobinę męcząca, ale miało się okazać, że była ona w tamtym momencie jeszcze bardzo, bardzo mała.
***
Bardzo chciało mu się pływać. Te wszystkie rodzaje zmęczenia, które można w sobie indukować przez ruch, a które radośnie praktykował w Kirillien, wciąż jeszcze nie wystarczały. Kryterium wystarczalności byłaby zdolność przeżycia bodaj jednego dnia, w którym przeżycie piękna nie wiązałoby się z przeżyciem bólu.
Mówiąc prościej, Steffen chciał obudzić się zadowolony, spędzić dzień, nucąc sobie coś pod nosem, jedząc, oglądając telewizję, idąc na spacer – czy robiąc cokolwiek właściwie, ale w ten sposób, żeby położyć się spać równie zadowolony, jak był rano.
Proste? Przecież ludzie tak robią.
A jednak wcale nie takie proste. Jak oni to robią, zastanawiał się Steffen, jak osiągnąć to bąbelkowe, lekkie i musujące zadowolenie?
Przecież zadowolony człowiek jest wtedy, kiedy jest dobrze. A dobro to piękno, to kochane piękno. A piękno i miłość bolą przecież, to jasne jak słońce.
Poza wszystkim, nigdy nie można mieć pewności co do świata, który zawiera te piękne i kochane rzeczy, dopóki nie ustali się stosunku jednostki do ogółu. Piękne drzewo byłoby żałosne i bezsensowne, gdyby nie było bodaj tylko symbolem jakiegoś wyższego, drzewiastego piękna, przewyższającego poszczególne egzemplarze – mało to ich rozsypało się ze starości i użyźniało ziemię? Mało sosen ginęło na skwaśniałych glebach obłożonych zlewaną na nieużytki w kołchoźniczych gospodarstwach gnojowicą?
Pojedynczość byłaby taka płytka, a jej przemijanie – tragiczne, gdyby nie odnosiła się do kształtu jakiejś rzeczy bardziej zasadniczej, ostatecznej, wiecznej, niezmiennej.
Jednak wobec tego problemu Steffen również stawał bezradny, i zastanawiał się czasem, jak komukolwiek udaje się przejść wobec tego obojętnie.
Ciotka, której zwierzył się kiedyś z tego – a która, tak się złożyło, była psychologiem – orzekła, że Steffen jest wyjątkowo wrażliwy. To ostatecznie przekonało go o tym, że cała psychologia jest jak skręt o niewiadomej zawartości, oferowany przez kogoś, kogo średnio znasz. Mówi się, że ludziom pomaga, ale lepiej na wszelki wypadek trzymać się z daleka, bo prawdopodobnie nie ma żadnej pozytywnej wartości.
***
Bardzo chciało mu się pływać. Tego lata nie było gorąco, ale tęsknota za zanurzeniem się w wodzie, za zapachem piasku i trzcin, za poruszaniem rękoma tak, jak gdyby były to skrzydła na pomarszczonym niebie stawu, kazała mu wyobrażać sobie, jak wchodzi do chłodnej wody, jak polewa sobie dłońmi okolice klatki piersiowej, by uniknąć szoku, jak wreszcie zanurza się cały, z głową, włosy stają się mokre i po skórze przechodzi dreszcz…
– Przepraszam! – zawołał na przechodzącego człowieka, a ten zatrzymał się i spojrzał na Steffena nieuważnie, jakby miał dużo ważniejsze sprawy. Tak pewnie było – miał na sobie wysokie gumofilce i wędkę przerzuconą przez ramię.
– Przepraszam, czy gdzieś w okolicy można popływać?
Człowiek bez zastanowienia wymienił nazwę, która natychmiast skojarzyła się Steffenowi z roziskrzonymi ognikami; była to nazwa bardzo charakterystyczna dla języka Kraju Wschodniego, piękna w brzmieniu, ale trudno zapadająca w pamięć.
Steffen poczuł jakby elektryczny dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa, i powtórzył sobie tę nazwę w myślach, żeby jej posmakować. Potem wyszeptał ją raz jeszcze, żeby poczuć ją na języku.
Człowiek zamachał wędką w kierunku rzeki Got.
– To starorzecze. Przejdziesz pan przez paskudne bagno i zobaczysz czysty zbiornik, to musowo będzie to. Pływać umie?
– Umie – przytaknął skwapliwie Steffen.
Tamten ściągnął twarz, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
– Bo jak nie umie, to niech tam może nie chodzi. Podwójne dno. Lepiej uważać.
Po chwili dorzucił jeszcze:
– Sam niech lepiej nie chodzi!
Steffen przytaknął; rozumiał to, ale nie przyjmował do wiadomości. Był tu sam i chciał pływać sam. Z kim zresztą miałby to robić?
Pospiesznie podziękował i poszedł we wskazanym kierunku.
***
Rzeka Got nie jest łatwą granicą. Wije się jak żmija, na którą nastąpił ktoś nieuważny, i urywa skarpy na przemian Slavonii Zachodniej i Krajowi Wschodniemu. Jest silnie porohowata, toczy wodę pełną wirów, ma swoje wyspy, swoje głębie i piaszczyste łachy. Niekiedy spiętrzone gałęzie drzew, które porwał nurt wody, tworzą prowizoryczne zapory na wzburzonej powierzchni jej wód.
Z tego powodu, z powodu silnych meandrów, łąki nad Gotem są poprzecinane jego starorzeczami, które jak wodniste półksiężyce rozlewają się wśród pachnących traw. To, do którego szutrową, zwężającą się drogą zmierzał Steffen, faktycznie przechodziło z zabagnionej sadzawki w czyste jeziorko w kształcie łzy. Jego brzegi były porośnięte trzciną i poszarpane, z licznymi wychodzącymi zeń strumyczkami. Tak jak nad Gotem właściwym, gdzieniegdzie nad lustrem wody pochylały się wpółuschłe od nadmiaru wilgoci drzewa, wpuszczając swoje gałęzie w starorzecze niczym dłonie.
Na początku Steffen usiłował szukać miejsca, z którego dałoby się wygodnie zejść do wody, uznał jednak, rozglądając się, że nie ma takiego miejsca, trzeba wejść w trawy, kamienie i trzciny nadbrzeżne. Zrzucił buty i bardzo ostrożnie wykonał pierwszy krok. Plusnęło, chłód rozlał się promieniście po stopach. Pod podeszwą poczuł śliskie gałęzie i kleisty muł. Bardzo, bardzo ostrożnie, dokładnie badając dno, postąpił kolejny krok naprzód (rzeka Got, jak wspomniał napotkany wędkarz, miała bardzo zdradliwe dno – nie tylko ustawicznie się ono zmieniało, przynajmniej tam, gdzie woda była w ruchu; było ono też bardzo nieregularne. Tuż obok miejsc, w których stało się w wodzie po kostki, mogły ziać kilkumetrowe rozpadliny. Pływając w rzece Got lub jej starorzeczach, nigdy nie było wiadomo, jaką głębię miało się pod sobą).
Kiedy stał w wodzie po kostki, przypomniał sobie, jak bardzo w dzieciństwie bał się czarnej wody. Nie chciał wchodzić do jeziora, w którym nie było widać dna; przechodził go nieprzyjemny dreszcz na samo wspomnienie swojego obrzydzenia, jakie budziły w nim wysokie szuwary. Bagna i dzikie jeziora przerażały go i fascynowały jednocześnie.
Tak było kiedyś, teraz zaś rozumiał, że to w gruncie rzeczy bardzo krótkie chwile i szybkie decyzje kształtują nie tylko charakter człowieka, ale całość jego doświadczeń życiowych. A doświadczenia to w pewnej mierze sam człowiek, to składnik jego istoty.
Miał często nawracający sen – w śnie tym wchodził do rzeki wieczorem, ubrany w biały garnitur (w rzeczywistości nigdy nie nosił białego garnituru) i bardzo niewygodne trzewiki, w klapie marynarki miał przypiętą czarną wstążeczkę, a między palcami prawej ręki spływał różaniec. W niektórych formach snu, na samym początku, wzbraniał się przed jego wzięciem, ale matka (tak się przynajmniej zdawało, że to matka, chociaż nie było widać twarzy), płacząc, tak bardzo go o to prosiła, ze ostatecznie spełnił zadość jej łzawym prośbom – jak działo się zresztą zawsze.
Schodził więc w tym nieprzyjemnym rynsztunku do wody, najpierw po skalistym brzegu, potem brodził po kolana w tej rzece lub jeziorze, a woda była srebrna i ciepła, aż w końcu rzucał się z ramionami naprzód, jak szczupak, i płynął, choć było mu niewygodnie w ubraniu. W pewnym momencie snu (chociaż samo pływanie w srebrnym jeziorze trwało raz dłużej, raz krócej; czasem spotykał po drodze innych pływających, a czasem nie) ciepły akwen wodny zmieniał się w kanał, zarośnięty trzciną, woda stawała się gęsta i zimna, Steffen plątał się w wyrastające z dna nenufary, a wokół niego pływały dziwne hybrydy wydr i szczupaków, łypiąc na niego swoimi rybimi oczyma. Wzdragał się i dopadał go strach, i wtedy sen przemieniał się w koszmar.
Mogło się zdarzyć, że budził się wówczas i długo musiał czekać, aż wygładzi się szeroka bruzda na jego czole. Zasypiał dopiero po pewnym czasie, spocony, w wymiętej pościeli.
Jeśli jednak nie budził się, to będąc tam, u wejścia kanału, niepewnie poruszając w wodzie rękami, słyszał, jak ktoś wołał go po imieniu. Tylko raz i z oddali, mocnym i czystym głosem; jednak źródło dźwięku było umiejscowione tak daleko, że było to wołanie ledwo słyszalne. Steffen był też pewien, że dochodzi ono z drugiej strony kanału, i żeby do niego dotrzeć, trzeba przedrzeć się przez ten park wszystkich wodnych strachów.
Moment możliwości wyboru był we śnie zaznaczony bardzo wyraźnie; na tyle wyraźnie, że czasami po przebudzeniu Steffen zastanawiał się, czy cały scenariusz – te ciepłe i srebrne wody jeziora, skaliste dno, kręgi na wodzie, rozlewający się na niebie zachód słońca – czy wszystko to nie było tylko wizualizacją uniwersum dwóch alternatyw, w jakich poruszał się przez cały ten czas. Był, można powiedzieć, ogarnięty wolnością, absolutną wolnością wyboru spośród dwu możliwości – rzucić się przez zachwaszczony, zimny kanał z ciemną, głęboką wodą – lub zawrócić.
Od pierwszego razu, gdy nawiedził go ten sen, decydował się jednak płynąć za głosem wołającym go po imieniu, i przez kilka strasznych chwil przedzierał się między trzcinami, a nenufary plątały mu nogi i ściągały na dno. Ratował się jednak z opresji, wypływał znów na powierzchnię, i spostrzegał, że nie ma już na sobie garnituru, że jest nagi, („Ach, mój Boże” – mówi wtedy Steffen ze snu), ale jego ciało jest całe srebrne, zwięzłe i mocne, i że odbija się od niego ostre światło słońca, które właśnie wschodzi nad ujściem kanału. Trzciny pozostawały daleko za nim, a on, wiedząc, że musi teraz płynąć bardzo szybko, by doścignąć głos, zamykał oczy, bo światło słońca było zbyt silne, ale woda też była złota, więc młócił tę złotą wodę ramionami, i sprawiało mu to coraz mniej bólu, stawał się lekki i szczęśliwy.
Wtedy też prawdziwe słońce świeciło mu w twarz, i budził się, wynurzając z chłodnej pościeli, oszołomiony. To przejście – od złotych wód jeziora do porannych zórz w świecie rzeczywistym było regułą. Ciekawe – a uświadomił to sobie dopiero teraz – ciekawe, że miał ten sen tylko w te noce, po których następowały słoneczne, świetliste poranki.
Myśląc o tym, głęboko wciągnął powietrze i pochylił się, aby pochlapać wodą klatkę piersiową i plecy. Odurzył go mocny zapach mułu i coś krystalicznego, świeżego, głębokiego. „Te wszystkie metry, tyle metrów, taka głębina” – powiedział do siebie – „to może być pode mną już za chwilę, a ja będę unosił się nad tym”.
Ściągnął koszulkę i odrzucił ją do tyłu, na murawę. Potem nieco niezdarnie ściągnął szorty i zamierzył się jeszcze szerzej. Ubrania odznaczały się jasną plamą na brzegu, Steffen stał w wodzie niemal nagi, a po plecach już ściekały mu krople.
Był to chyba ów decydujący moment, kiedy już poczuł się wolny, jakby zerwała się jakaś niewidzialna nić łącząca go z resztą świata, i coś ruszyło w jego kierunku jak fala oceaniczna – sunąc powoli, obwieszczając swoje nadejście zbliżającym się poszumem.
Wziął to w pierwszym momencie za euforię – już za chwilę przepłynie na drugą stronę starorzecza, w którym łatwo jest utonąć; dzikiego starorzecza, kipiącego od ryb i płazów; czarnej, swobodnej wody. Będzie pływał ponad dalekim dnem, wśród plątaniny podwodnych liści, wśród uschniętych gałęzi, a potem wyjdzie na drugi brzeg, chłodny, zmęczony i żywy, i będzie – niezniszczalny. „Tak, to musi być euforia” – pomyślał Steffen.
Dotknął rzemyka, na którym zawieszony był skórzany krzyżyk. Zazwyczaj ściągał go do pływania, tym razem – po raz pierwszy – zdecydował się go zostawić. Gdyby jednak się nie udało. Podwójne dno, niech nie chodzi sam, powiedział tamten wędkarz.
Znów poszum tamtej fali; zakołysała się i już prawie rozbiła się od środka o skronie Steffena, zdecydował się więc tym prędzej czynić to, co do niego należy, i z rozkrzyżowanymi rękami rzucił się do wody. Krew w żyłach, ścięta od chłodu, gwałtownie zapulsowała; zanurzył twarz, coś załaskotało we włosach. Mętno. Wystawiając głowę ponad wodę, oddychał otwartymi ustami, a wewnętrzna fala zbliżała się wciąż, nie mogąc ostatecznie przykryć jego spragnionego ciała.
Poruszał rękami i nogami coraz pewniej, a drugi, wysoki brzeg był coraz bliżej i bliżej. „Jestem!” – serce załopotało, i Steffen wyciągnął ręce do uschłych gałęzi powykręcanego drzewa przy brzegu. Trzymając się ich oburącz, postawił stopy na czymś twardym. Wydał stłumiony okrzyk, gdy uświadomił sobie, że to nie dno, ale podwodna gałąź. Przywarł całym ciałem do pozbawionego kory pnia i próbował stopą wybadać dno, ale nie mógł go znaleźć.
Fala znów zaszumiała gdzieś blisko, i już wziął głęboki wdech, żeby przygotować się na oszałamiająca błogość biegacza, który dotarł na metę, ale przemożne uczucie znów się cofnęło. „Tak ze mną pogrywa” – Steffen roześmiał się w środku, i odbił się od gałęzi, na której stał, i zanurzył się w czarnej wodzie niemal cały. Coś śliskiego i żywego musnęło jego kostki. Szybko i systematycznie młócił wodę, i dotarł z powrotem do brzegu dużo szybciej, niż zajęła mu droga w odwrotną stronę. Kiedy wyczuł wyślizgane dno, stanął wyprostowany. Trząsł się z zimna, oddychał głęboko – i był niezniszczalny. Ściągnął łopatki do tyłu, odchylił głowę i przeczesał dłonią mokre włosy.
A potem rozejrzał się dookoła, i zobaczył nieskoszone łąki w miejscowości, której nazwa przypominała mu roztańczony ognik, błękitno – czarną łzę starorzecza rzeki Got, rozmyte sylwetki krów na drugim brzegu, a na niebie – płomienną zorzę wokół zachodzącego słońca, i niewyraźne pasma chmur płożących się pomiędzy ciałami niebieskimi, z których jedne powoli się usuwały, a inne zapalały blado.
I wtedy właśnie objawiła się fala, wybuchła w środku z wielkim impetem, prawie ścinając Steffena z nóg. Pociemniało mu w oczach, z tyłu głowy zaświeciły się dwa płomyki – tęsknota i gniew. Ten krwisty zachód słońca w miejscowości o nazwie jak ogień, nad rzeką Got – musiał do czegoś odsyłać, musiał dokądś zabierać, inaczej byłby piękny pięknem zbyt boleśnie bezsensownym. Jeśli jednak – na wypadek gdyby, bo przy takim natężeniu tęsknoty nie sposób się o to nie lękać – niczego on nie oznacza, do niczego nie prowadzi i nigdy się nie powtarza, jak można nie czuć wzbierającego, szalonego gniewu?
Steffen przypomniał sobie straszny ustęp z Junga, który przeczytał wiele lat temu, a o którym nie chciał pamiętać aż do dziś. Opowiadał on o pośmiertnych losach pewnej grupy ludzi, którzy przybyli w miejsce, gdzie nie było niczego, jakieś hinduistyczne rozmyte nic, jakaś niby – jaźń z zadaniem samounicestwienia i rozpłynięcia się, i „krzyknęli strasznym głosem, ponieważ byli to chrześcijanie”.
Raz jeszcze spojrzał rozżalony na podświetlone od dołu chmury. Fala odpłynęła. Steffen dotknął miejsca na swoim ciele, gdzie pod skórą i mięśniami biło jego serce. Pod wpływem zimnej wody tłukło się w klatce jego piersi szybko i mocno, jakby chciało się wyrwać; nie sposób było go nie poczuć, jednak wiedział – nigdy wcześniej nie było złamane (nawet, jeśli używał czasem takiej metafory); złamało się właśnie dzisiaj, nagle i boleśnie.
***
Była pierwsza w nocy, w noc po tym wieczorze, gdy Steffen wykąpał się w starorzeczu rzeki Got, w miejscowości o nazwie jak roziskrzone ogniki.
Nie mógł zasnąć. Do tego drżał cały, jakby wraz z zanurzeniem się zimno wślizgnęło się do środka, do wnętrza jego ciała, i nie chciało go opuścić. Naciągał kołdrę pod szyję, ale wtedy czuł gorąco z zewnątrz i zimno od środka, zupełnie tak, jak wtedy, kiedy ma nadejść choroba i gorączka. Nie będzie chory – wiedział to, nie przeziębił się; nie mógł jednak powstrzymać drżenia członków.
Zadzwonił telefon. Steffen wyciągnął rękę i ujął urządzenie, ale nie musiał nawet patrzeć na wyświetlacz – to na pewno Christien.
Christien był jego przyjacielem jeszcze z czasów studiów. Od innych relacji międzyludzkich różniło tę przyjaźń to, że nawet bez upijania się mogli rozmawiać ze sobą bardzo długo. Po prostu lubili to robić.
Steffen sądził, że to przede wszystkim dzięki Christenowi rozumie pojęcie przyjaźni w takim znaczeniu, w jakim używali go filozofowie starożytni, a po trosze też elity naukowe średniowiecza: ludzie siedzący naprzeciwko siebie, uszlachceni przez siebie nawzajem, równy naprzeciw równemu, wspólnie w jakiejś wielkiej sprawie – choć może nie na każdym etapie sprecyzowanej. Można powiedzieć, że kochał Christiena, co oczywiście należy odczytywać w znaczeniu nie innym niż niosła ze sobą grecka „filia”, i o czym pisał Arystoteles w „Etyce”.
Tym razem jednak zastanawiał się, czy odebrać.
Musiałby powiedzieć bardzo dużo – lub nie powiedzieć nic. Czuł się zbyt zmęczony i na jedno, i na drugie.
Odebrał jednak; Christien coś powiedział, ale Steffen zignorował go (rzecz chyba nie była zresztą zbyt istotna). Chwilę milczał, a potem zapytał chrapliwym głosem:
– Christien, wierzysz w Boga?
(Pytanie było dziwne; obaj doskonale wiedzieli, że tak.)
– Masz wątpliwości. – stwierdził Christien.
Steffen nie odpowiedział.
– Wierzysz czy nie?
– Tak, wierzę – odparł Christien łagodnie, i chciał coś dodać, ale Steffen był w potrzebie, przerwał mu więc:
– Opowiedz mi, dlaczego tak.
Christien chyba potraktował rzecz poważnie, bo długo się zastanawiał, a potem zaczął mówić o miłości, i o tym, że treść tak dalece usensowniająca świat nie może nie istnieć; że pierwszym Imieniem Boga jest miłość, a miłość jest największym, co można w ogóle pomyśleć; musi mieć więc predykat istnienia. „Predykat istnienia” – pomyślał Steffen – „błąd”.
I znów długo milczeli, każdy mnąc coś w sobie.
– I jak? – zapytał zatroskany Christien.
– No nie wiem – odpowiedział Steffen, a potem, zrezygnowany, dodał: – Chyba nie.
– Och, zapomniałem, że miłość nie jest dla ciebie tak istotna, za to fetyszyzujesz wolność.
– Zamknij się. – odciął się ze złością.
– Przecież to ty kazałeś i mówić.
– Wiem, przepraszam. Po prostu … po prostu nie kopie się leżącego – powiedział Steffen, i głos prawie mu się załamał; Christien jednak to wyczuł. Oświadczył, że nic się nie stało, i zmienili temat. Rozmawiali jeszcze jakiś czas, na koniec Steffen powiedział jeszcze:
– Miłość … Ale wolność, sprawiedliwość … Czy wszystkie Imiona ostatecznie nie oznaczają tego samego?
Oczy zaczęły mu się już kleić do snu – to dobrze. Jednak serce pozostawało pęknięte, rozpołowione, chociaż biło spokojnym, zdrowym rytmem.
– Nie – powiedział jeszcze Christien – miłość, tylko miłość …
I po namyśle:
– Czy jest ci bardzo źle?
– Tak.
– Zadzwonię jutro.
– Tak. To znaczy, dziękuję. – Steffen miał się rozłączyć, ale dodał jeszcze: – Chodzi o tęsknotę. Kiedy tęsknisz, boisz się, że jednak nic z tego nie będzie. Więc im bardziej tęsknisz, tym bardziej wątpisz.
***
„Za dużo myślisz, Steff” – ileż razy można to sobie powtarzać? I czy istotnie to właśnie jest problemem? Tamtego dnia, w dniu, kiedy spadła na niego tęsknota, a później – jako odpłata czy może konsekwencja – zwątpienie, myślał przecież bardzo mało.
W całej eskapadzie na starorzecze nie było zbyt wiele myślenia; biorąc pod uwagę, że ostrzegano go przed niebezpieczeństwami, można by nawet powiedzieć, że był to festiwal bezmyślności.
Mijały dni i ciężar wątpienia, chociaż nie znikał, zapadał się gdzieś pod balastem godzin, które płynęły jedna po drugiej. Steffen starał się przetopić ich jak najwięcej w wysiłku fizycznym. Tak właśnie chciał zapewnić sobie niemyślenie i beztęsknotę. W zmęczonym ciele wszystko dzieje się samo, życie toczy się jakoby obok, nie trzeba go dźwigać – okazuje się, że równie dobrze może płynąć bez swojego zarządcy, bez udziału jego umysłu. Ziemia nie przestaje się kręcić ani na chwilę, a śmierć przybliża się tak czy inaczej z każdym dniem – i nie trzeba wcale znękanego do cna myślami mózgu, żeby pomagać tym procesom.
Steffen jeździ zatem intensywnie na rowerze, z impetem pokonuje wzgórza, wyjeżdża rano i wraca wieczorem, a potem pije gorzką wódkę, żeby szybko zasnąć, i nie chodzi już pływać.
***
Po obu stronach – szerokie pola i stare lipy, po lewej ręce – jakaś wieś, ciągnąca się aż do granicy, po prawej – nieużytki i chwasty, sczerniałe resztki dworu. Steffen nie myśli, zawzięcie pedałuje. Jest gorąco i zimno jednocześnie, bo świeci słońce i wieje przenikliwy wiatr.
Nie jest dobrze hamować na podjeździe, ale musi to zrobić, bo coś zalega na środku drogi, a pod słońce nie widać, co to jest.
Staje i musi się podeprzeć nogą, żeby nie stoczyć się do dołu, po stromiźnie wzgórza, które zdobywał z zaciśniętymi zębami i mózgiem ściętym od obrony przed myślami. Pochyla się nad przeszkodą na drodze, i kreska sztywnych warg drga nieznacznie.
Na szosie leży szarak. Wciąż ma sylwetkę szaraka, nawet nie jest zniekształcony. Przednie łapki ma wysunięte jak do skoku, tylko dwa rdzawe ślady przy łebku zdradzają, że jest trupem. Steffen przygląda mu się chwilę.
Pierwsza myśl: „Jest mi wszystko jedno”. Tak myśli o tym zającu.
Jednak im dłużej mu się przygląda, tym bardziej wydaje mu się, że przecież lepszym byłoby, gdyby to zwierzątko mogło jeszcze podskoczyć, gdyby nie leżało tu tak bez sensu, martwe i stygnące, z rudawym szlaczkiem krwi.
„Żal mi głupiego szaraka” – myśli i sam się dziwi, że przecież tam, gdzie pojawia się żal, w grze musi być jakieś dobro, którego się żałuje. „Miłość, tylko miłość”, tak powiedział Christien.
Schyla się, bierze zająca za długie uszy i odrzuca do rowu, żeby nie musiał już tu leżeć, bezsensownie i smutno, i żeby nikt nie musiał go żałować.
„Więc jeśli nawet w zdrewniałym kołku bez wiary są takie formy miłości” – myśli o sobie Steffen – „to jak doskonała miłość może nie być wszystkim?”. Być może Christien miał rację. Jest jednak ogromna różnica pomiędzy „miłość jest wszystkim” a „wszystko jest miłością”.
***
Jeszcze chwila intensywnego wysiłku, dwie, trzy – i szarak został za wzgórzem, za dwoma, za trzema. Na grzbiecie czwartego chwieją się kolorowe sylwetki, okutane w barwne tuniki (przynajmniej tak to wygląda z daleka) i rozłożyste kapelusze. Wyglądają orientalnie, jakby przeniesieni tu ze wschodniego kontynentu, pochylają się nad polami, manewrując w nich długimi kijami albo zanurzając dłonie w rozpulchnionej ziemi.
Steffen uświadamia sobie, że to prawdopodobnie pracownicy najemni ze Wschodniego Kraju. Być może. Ale mogą to być też ludzie stąd. Ostatecznie nie różnią się tak bardzo między sobą.
Kimkolwiek są, obdarzają przejezdnego przyciężkawym spojrzeniem. Steffen chciałby być lekki jak szarak – ktoś mógłby go wtedy unieść, tak jak on zająca, i ukryć gdzieś pomiędzy drzewami, żeby nikt nie musiał na niego patrzeć, żeby nikt nie musiał mu współczuć.
Gdy był już daleko, uświadomił sobie, że najemnicy, patrząc na niego, musieli myśleć zupełnie to samo – pewnie chcieli nabrać lekkości, i uciec, ukryć się, czy może raczej: zostać ukryci, pozbawieni powodów do współczucia.
***
Piętrowe chmury , poganiane coraz ostrzejszym wiatrem, spełzały coraz niżej, prawie ocierając się o łany zboża stalowoszarymi podbrzuszami. Sponad kłosów wynurzały się jaskółki, wysokim gwizdaniem obwieszczając ten szczególny rodzaj niepokoju, który zwiastuje burzę.
Steffen jechał na północ, chcąc możliwie jak najszybciej dotrzeć z powrotem do kwatery. Gdy wjeżdżał na wysoczyznę, widoczność była doskonała. W trzech miejscach chmury były bardzo ciemne, i widział z daleka długie sznury deszczu, który rozbijał się o nieodległe wzgórza. Wiatr dmuchał mu w plecy i popędzał, niebo elektryzowało się, a ziemia drżała. Uciekał przed burzą, i był bardzo zadowolony – to ułatwiało niemyślenie („Ale czy w tym, czy na pewno w tym leży problem?”).
Słońce podświetlało pola, z drugiej strony szła na nie ciemność sztormowych chmur, i zduszony refleks nadawał łanom stalowoszary kolor zaprawiony pociemniałą żółcią. Gałęzie powykręcanych owocowych drzew, porozrzucanych po polach, dygotały na silnym wietrze.
Steffen przyspieszył i zmrużył oczy – wprost przed nim, w odległości mniej niż trzydziestu kilometrów, nad jakimś lasem wisiała ciężka chmura. Uderzyła go woń zjonizowanego asfaltu.
Po raz pierwszy w życiu fizycznie poczuł deszcz – wywąchał go, i Steffen napawał płuca tym zapachem, unosząc głowę; pozwalał wsiąkać w siebie aromatowi odległego deszczu zmieszanego z mgiełką suchych zbóż, które, napięte jak struna, czekały na wodę konieczną do przetrwania.
Deszcz tam był, choć prawie nie było go widać, jego woń unosiła się w powietrzu. Musiał przecież spaść, bo od wielu dni trwała susza; ale susza nie może trwać w nieskończoność; czas spękanej ziemi i wzbijającego się po polach kurzu musi się zakończyć ulewą, świeżymi sznurami wody, burzą. Deszcz był postulatem, może nawet myśleniem życzeniowym – bo niby dlaczego to, co upragnione, miałoby się ziszczać siłą samego pragnienia? – ale pachniał, więc był.
Był blisko, Steffen go przeczuwał.
Jeszcze chwila – jeszcze dwie – Steffen poczuł wilgoć na policzkach. Z daleka, zza garbu wzgórza, gdzie była położona mała osada, dał się słyszeć krzyk, jakby ktoś zawołał go po imieniu.
Steffen pomyślał, że gdy Christien znowu zadzwoni, on, Steffen, opowie mu o tym, czego się niedawno przypadkiem dowiedział – w miejscowości o nazwie jak iskrzące się ogniki, w tej samej, w której stało starorzecze o sierpowatym kształcie i porowatym dnie, stała też kiedyś świątynia, ale była to świątynia obrządku Państwa Wschodniego, więc rozebrali ją na kilka lat przed Wielką Wojną, głupio i bezsensownie, Slavończycy. Zanim to się stało, cudowny obraz z tej świątyni miał toczyć miro – to olej mający kształt łez, który czasem podobno wydobywa się z oczu ikony.
Sądził też, że Christien zapyta wtedy, czego świadectwem jest spływające po desce miro – wolności, sprawiedliwości, czy też może miłości.
„Jak mu wtedy odpowiem?” – zamyślił się Steffen. Po pierwsze, miro oznacza strach. Albo tęsknotę. Ale oznacza, czy raczej wywołuje te rzeczy tylko po stronie odbiorcy. Nadawca toczy miro, ponieważ ów olej coś znaczy; Steffen nie wiedział jeszcze, co. Ale znaczenie drżało przecież w powietrzu, za chwilę eksploduje tuż nad jego głową, niebo rozerwie się i spuści strumienie wody.
„Dziwne” – pomyślał jeszcze Steffen – „ nie zaczęło padać, ale twarz mam już całkiem mokrą”. To nie zabieg psychologiczny (Steffen słusznie nie wierzył w psychologię); naprawdę nie wiedział, jak to się stało. Opuszkami palców otarł gęstą, jakby oleistą maź z policzków. Przyspieszył, i chociaż wciąż wiał silny wiatr, nie był w stanie osuszyć Steffenowi twarzy.
„Miłość, oczywiście miłość” – tę frazę przeczytał kiedyś w jakiejś książce, albo może wypowiedział ją Christien. Kołatała mu się po głowie, chociaż jej nie przywoływał, nie analizował. Nie myślał. Gdyby bodaj spróbował wydać jakiś sąd na jej temat, pewnie by się z nią nie zgodził. Walczyłby. I pewnie będzie jeszcze walczyć, bo przecież był człowiekiem, który uważał, że nic nie jest proste; że upraszczanie świata to zbrodnia, że nie można sobie pozwolić na zbytnią prostotę, nigdy. Uważał, że synteza – chociaż szuka punktów wspólnych i odrzuca nieistotne, nie jest upraszczaniem, że jest najważniejszym i najtrudniejszym zadaniem, koronkową, żmudną pracą. Że jest też, inaczej mówiąc, efektem walki. Znów ktoś krzyknął przez pola, ślad pogłosu zadźwięczał mu w uszach. „Ach, Boże, dziś nie będę walczyć” – powiedział sobie, i znów: „Miłość, oczywiście miłość”. Kto i kiedy to napisał bądź wypowiedział?
Poruszając nogami coraz szybciej i szybciej, napinając mięśnie i marszcząc czoło z wysiłku, po prostu ukrył się w cieniu tej myśli, bezwiednie płynącej w poprzek jego umysłu.
Odpoczywał.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Społeczeństwo