Solarewicz: Bajka o dwóch babciach
Prezentujemy głos na marginesie dyskusji o porządku w małżeństwie, jaki obecnie toczy się na naszym portalu.
Daleko, na kresach wschodnich żyła babcia Antonina. W tym czasie na kresach zachodnich żyła sobie babcia Stanisława. Inteligentne dziewczyny z towarzystwa, obie z zacięciem literackim. To jest, one babciami zostały dużo później, ale tu są opisywane z dalszej perspektywy. Jedna była delikatną blondynką, druga słuszną brunetką o południowej urodzie. Obie ładne i kochane przez porządnych kawalerów, akceptowanych przez rodziny.
Starsza, Antonina chciała studiować polonistykę, ale nie miała pieniędzy na studia i od razu została dziennikarką – pracowała tak do wybuchu wojny. Młodsza, Stanisława chciała być dziennikarką, ale wybuchła wojna. Tuż po wojnie zdążyła skończyć polonistykę i pracowała może 4 lata. Wojna zbombardowała ich domy, a z domami, jak to bywa, młode marzenia. Po wojnie, wędrując przez zupełnie odmienioną Polskę, babcia Antonina i babcia Stanisława spotkały się w jednej dzielnicy, w dużym mieście zachodniej Polski, które przygarniało wtedy wszelkich wygnańców, repatriantów i ekspatriantów.
W kuchni
Antonina wyszła z dobrej, szlacheckiej rodziny, starej, herbowej, choć od 100 lat niemającej już majątku ziemskiego. Była nieprzeciętnie inteligentna, ambitna, zdolna i utalentowana, w działaniu – uczciwa i bezkompromisowa.
W rodzinnym jej domu, jak mówiła, była „kupa dzieci” i wciąż zmieniające się miejsca pobytu. Przeszły kolejno I wojna światowa, wojna polsko-ukraińska i wojna bolszewicka. Ojciec Antoniny – z przekonania endek – miał kiedyś zostać lekarzem, ale zostawił studia przed ostatnim egzaminem. Został literatem i z konieczności urzędnikiem, więc wciąż walczył o byt 9-osobowej rodziny. Antonina nie mogła pójść na studia.
Wyszła za mąż w wieku, w którym teraz zwykle kończy się studia. Franciszek był nauczycielem i naukowcem „na dorobku”, człowiekiem dobrym i kryształowo uczciwym. Oboje byli pobożni prostą religijnością, szanowali te same autorytety i dużo wymagali od siebie samych. Żyli z początku bardzo skromnie, ale pod koniec lat 30. wszystko układało się jak najlepiej. Marzyli o domu z ogródkiem. We wrześniu, jak to we wrześniu, wszystko gruchnęło.
Dzieci pojawiły się w trakcie bombardowań, ognia, głodu i wędrówki frontu. Po pierwszym dziecku jeszcze pracowała, tam, gdzie Franciszek. Ale potem pracodawca zwolnił Antoninę, jak stwierdził, „dla dobra dzieci”. Obowiązki matki wypełniała jak najdokładniej, wręcz przepisowo, ale zapamiętała te jego słowa. Po wojnie Franciszek dostał pracę na wyższej uczelni, miał na utrzymaniu 6 osób, a zarabiał o połowę mniej niż jakiś malarz pokojowy w Nowej Hucie. Był tępiony, bo władza znała jego „cv”, i w każdej chwili mógł być wyrzucony z uczelni. Pieniędzy starczało na styk i żyło się skromnie, w dużej mierze ratując się warzywami i owocami z ogródka. Dom był zawsze czysty, kuchnia urozmaicona i zdrowa, dzieci dopilnowane, a mąż porządnie ubrany, bo Antonina tak miała: wszystko, co robiła, robiła dokładnie i wielkim nakładem sił.
Wciąż marzyła o pisaniu. Gdy dzieci podrosły, zaczęła rozglądać się za pracą. Pewnego dnia już była umówiona w redakcji, nazajutrz miała usiąść za biurkiem.– Jak ty pójdziesz do pracy, dzieci pójdą na ulicę – powiedział mąż. Została w domu, a jego słowa przypominała gorzko po wielu latach (tym bardziej że była bardziej od niego inteligentna i ambitna). Franciszek, żeby zarobić na rodzinę, pracował od rana do późnego popołudnia (wciąż na celowniku, wciąż do odstrzału). Ona w tym czasie prała, sprzątała, gotowała, nosiła węgiel i paliła w piecach na dwóch piętrach (z początku nosiła wodę też z ogrodu, bo nie było wodociągu), plewiła ogród i nocami piekła świąteczne ciasto z 10 kg mąki (gotować też nauczyła się sama, po wyjściu za mąż). Czasem, gdy obierała ziemniaki, zerkała do książki do francuskiego. Ona miała na głowie bieżące wydatki, więc to ona rządziła pieniędzmi, i dzieliła, aby starczyło na wszystko. Odżywała latem, na wczasach rodzinnych, które w tamtych latach jak wiadomo, były powszechnie dostępne, a z konieczności jeździła do sanatoriów.
Antonina bała się o łagodnego i dobrodusznego męża, jego relacje z ludźmi: nieraz potrząsała nim i stawiała do pionu. Z boku komentowano to jako despotyzm i niewdzięczność. Towarzyszyła Franciszkowi podczas wizyt w różnych kołach dyskusyjnych i u znajomych, gdzie zabierała głos i była szanowana, ale nigdy nie starała się o bycie zauważoną. Głowę nosiła wysoko, znana była z tego, że nie znosi prymitywizmu i odcieni szarości. Wciąż się czegoś uczyła, doskonaliła siebie samą. W jaki sposób znajdowała czas, by przeczytać dobrą książkę czy gazetę, dziś trudno stwierdzić, w każdym razie komentarzem i erudycją mogła zamknąć usta niejednemu. Młodsza o 10 lat Stanisława, która w międzyczasie sprowadziła się z mężem na to samo osiedle, była pewna, że żona profesora ma dyplom magistra polonistyki, a w domu do pomocy gosposię. Zdarzyło się – jak po latach opowiadała Stanisława wnuczce Antoniny – że ona, Stasia, spotkała Antoninę zamiatającą chodnik przed domem (co należało także do domowych obowiązków Stasi). Zatrzymała się tam na chwilę. Co sobie wówczas powiedziały, nie wiadomo, ale Stanisława orzekła: „Antonina to jest rogata dusza, ale na pewno nieprzeciętna osoba!”.
W salonie
Stanisława pochodziła z dobrej, mieszczańskiej rodziny. Ojciec – lekarz i polityk – zapewniał rodzinie byt. Budżet kontrolowała matka, bo on miał skłonność do nieograniczonego pomagania ludziom.– Gdybym tego nie robiła – tłumaczyła mężowi – to byśmy z domu wyszli w skarpetkach. Obie dziewczynki też były uczone rozumnej oszczędności. Stasia była damą, tak jak matka. Nieprzeciętnie zdolna, bystra, utalentowana literacko. Tak jak matka, miała wyjątkowy zmysł estetyczny i organizacyjny. Charakterystyczne: była bardzo ciekawa świata i życzliwa ludziom. Na początku lat 40. miała zdać maturę i wyjechać na rok do Paryża, by poznać świat i wybrać dla siebie kierunek. No, ale wybuchła wojna.
Ojciec na emigracji, matka z dwiema córkami sama tułała się po Polsce, aż osiadły na prowincji. Obie córki podjęły naukę na tajnych kompletach, gdzie Stanisława zdała maturę i zaczęła studia. Po wojnie Stasia poznała Kazimierza i szybko się pobrali. Mąż Stanisławy był naukowcem, pracownikiem uniwersytetu. Rok po wojnie zrobił doktorat. Wyrzucony z uczelni pod pretekstem, znalazł dla nich dom w dużym mieście (tym, gdzie żyła Antonina z mężem), gdzie został życzliwie przyjęty. Jeszcze przed wyjazdem Stasia pracowała i jak mówiła, to była idealna praca, choć nieetatowa. Pojawiło się drugie dziecko.– Proszę cię, zostaw pracę i zajmuj się dziećmi – powiedział Kazimierz, wiedząc, że Stasia ma słabe zdrowie i tak czy owak, nie podoła dwóm zadaniom.– To mnie oczywiście kosztowało – przyznawała Stanisława po latach – ale skoro mąż tak prosił, uznałam, że sytuacja wymaga ode mnie decyzji. Kazimierz był człowiekiem przedsiębiorczym, obok wykładania na uczelni dużo pisał, jeździł, wygłaszał konferencje. Pieniędzy w domu nie brakowało, zawsze była gosposia.
Stasia była mądrą żoną i matką, dobrym pedagogiem i świetnym „kierownikiem”. Planowała, wyznaczała zadania, delikatnie motywując Kazimierza, a także dzieci. Dbając o dom, nie wykonywała ciężkich prac, bo nie musiała, ale jak sama mówiła, była przy mężu. Pomagała mu w pracy naukowej, doradzała, czasem towarzyszyła w podróżach służbowych. Dom mogła urządzić z gustem, przyjmować gości – znajomych naukowców, których przez dom przewijało się wielu. W wolnych chwilach lubiła spacerować osiedlowymi ulicami i rozmawiać ze spotkanymi znajomymi naukowcami (których na tym osiedlu osiadła cała kolonia), dyskutować o książkach i „świecie”. Stanisława była oczytana i zawsze na bieżąco z życiem kulturalnym, którego elementem był jej własny dom, i chłonęła wiadomości jak kronikarz, ale od plotek trzymała się z daleka. Nie lubiła używania tzw. wielkich słów i swoje przekonania wolała wykazywać w czynach aniżeli w deklaracjach. Jej strój wyrażał godność osobistą. Zawsze była starannie ubrana i umalowana – zresztą do końca swoich dni – prosto z ulicy mogła wejść do kogoś z wizytą. Gdyby to było „przed wojną”, prowadziłaby pewnie własny salon literacki.
Zgoda i niezgoda
Obie dożyły 93 lat, otoczone dużymi rodzinami. Ostatnie lata każda spędziła w prababcinym fotelu z widokiem na stary sad. Była w nich zgoda na życie i niezgoda. Antonina nigdy nie pogodziła się z utratą Kresów i tym, że nie mogła pracować zawodowo. Stanisława nie godziła się z narastającym w Polsce kultem powstań, zamiast pracy u podstaw, oraz z ciężką chorobą Kazimierza, która pod koniec odcięła go całkowicie od świata. Obie nie pogodziły się z utratą wzroku, która dotknęła każdą z nich, chociaż w innym stopniu.
Czworo dzieci Antoniny i Franciszka oraz troje Stasi i Kazimierza wyrosło na porządnych ludzi, są wśród nich panie doktor i profesor (panowie nie zdobyli tytułów). Mąż Stasi swoją karierę zawdzięczał jej, i to bezwzględnie. Dyskretnie, taktownie i z wielką wiarą w jego zdolności wspierała go w pracy. Podziwiała i szanowała osiągnięcia, ale zdecydowanie mówiła:– Nie chcę być nazywana panią profesorową. Tak było kiedyś. Teraz my już mamy swoje wykształcenie i swoje tytuły.Tym bardziej Franciszek mógł zostać profesorem dzięki żonie. Pracę gospodyni domowej Antonina ciężko odchorowała. Kiedy dzieci dorosły, mogła zacząć prace zawodową (w biurze) i zrobiła odpowiednik dzisiejszego licencjatu. Ale i ona nie chciała być tytułowana żadną „panią profesorową”.
Antonina stała się ukochaną babcią jednej z wnuczek. Spędzały razem długie godziny na dyskusjach obyczajowych. Antonina czasem zaskakiwała ją swoimi sądami. Stwierdziła na przykład, że osobne szkoły dla dziewcząt jej zdaniem nie były najlepszym rozwiązaniem (i to samo mówiła Stasia). Nieraz spuszczała młodej dziewczynie łomot za etykietę damy, a raczej jej brak, i przekazywała wiedzę o świecie, naukową. Opowiadała jej o swoich własnych marzeniach i aspiracjach, ale w tle zawsze stała II wojna, która wszystko obróciła w proch, oraz… płeć męska. Gdy na początku XXI wieku wnuczka dostała się na studia doktoranckie, babcia Antonina powiedziała: „Rób doktorat! I niech ci żaden mężczyzna nie wybije tego z głowy”.
Aleksandra Solarewicz
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Publicystyka, Społeczeństwo
No jak się deleguje zadania domu na inne kobiety: nianie, praczki, kelnerki, szwaczki, gosposie domowe, to faktycznie można sobie równouprawnienie uskuteczniać.
Stan szlachecki i bogate mieszczaństwo to słaby przykład na cokolwiek.
Żadna z tych rodzin nie była "bogata". Stanisława pochodziła z rodziny zamożnej, a rodzina, którą założyła po wojnie, była po prostu dobrze sytuowana. Żadna nie należała do "stanu szlacheckiego" – pochodzenie szlacheckie a stan (czyli szczególne prawa, obowiązki) to dwie różne sprawy. W XX wieku rodzina Antoniny była niezamożnym mieszczaństwem, tak samo jak jej własna rodzina, założona rok przed wojną. Na koniec, żadna z tych kobiet nie była "wyzwolona", obie były w domu przy mężu, tylko Antonina harowała jak chłop w gospodarstwie (i malowała mieszkanie etc.), a Stanisława nie.
@ Ola Solarewicz: Proponuję napisać inny tekst, skoro szlachta i mieszczaństwo to zły przykład, to może warto przyjrzeć się najbardziej tradycyjnej formie rodziny, czyli chłopskiej. Może warto napisać na temat wiejskich kobiet, które w gospodarstwach były tak bardzo "równouprawnione", że ciężko harowały w polu, przy siewach, żniwach, sianokosach, zajmowały się zwierzętami, hodowały warzywa i owoce, że na zajmowanie się dziećmi czasu im nie starczało. Na marginesie, dzięki czemu nie były ekonomicznie zależne od mężczyzn, a relacje damsko-męskie cechowała ekonomiczna symetria. P.S. Jeśli chodzi o samego K. Kisiela – pożyjemu i zobaczymy, czy będzie w stanie wyżywić sam swoją rodzinę, bez sięgania po państwowe zasiłki, Kindergeldy etc. Bo co ta za honor utrzymywać żonę i dzieci na koszt podatnika…