Rękas: Synowie Świętego Ludwika
Zwyciężyli tam, gdzie przegrał samozwańczy “Bóg Wojny”. W przeciwieństwie do niego – nieśli też ład i porządek, a nie chaos i degenerację. Przywrócili chwałę francuskiemu orężowi, a mimo to nie mają pomników, ani łuków triumfalnych, ich imionami nie nazywa się orderów – a nawet brakuje książek i opracowań na temat ich zwycięskiej kampanii. Sprawa, za którą walczyli i dla której wygrali – odeszła w przeszłość…
Francja wraca do gry
Praca Ralpha Weavera, wydana w popularnej serii poświęconej historii wojskowości z pewnością nie zapełnia luki istniejącej w opisach i analizie francuskiej kampanii w Hiszpanii, znanej jako ekspedycja Stu Tysięcy Synów Świętego Ludwika, skupiając głównie na militarnej stronie całej operacji, jej polityczne, a zwłaszcza ideowe tło przywołując rzadko, w iście współczesnym i – co gorsza – anglosaskim duchu. Lepsza jednak taka praca, jak żadna, zwłaszcza, że zrozumienie znaczenia pozornie tylko marginalnej kampanii hiszpańskiej wydaje się być kluczowe dla uświadomienia sobie sensów późniejszych dziejów Francji, w tym przyczyn upadku jej prawowitej dynastii, która właśnie pod Trocadero udowodniła swoje zrozumienie dziedzictwa Ludwika XIV. To zaś musiał oznaczać wyrok geopolityczny, wykonany 7 lat później i to pomimo, a może raczej w związku z faktem, że Synowie Świętego Ludwika zintegrowali armię francuską, dając jej jedność, spożytkowaną później w Algierze przypominającą reszcie Europy o powrocie Królestwa Francji do pierwszej linii międzynarodowego znaczenia.
Chateaubriand nazwał potem kampanię hiszpańską cudem, mając na myśli przede wszystkim wysoką skuteczność działań, szybkość i niski koszt całej akcji. Jak to się stało, że wymuskane paniczyki, rojaliści-emigranci zwyciężyli w 7 miesięcy tam, gdzie wiarusom Bonapartego nie wystarczyło 7 lat? Kluczowe jest wychwycenie oczywistej przecież różnicy – żołnierze księcia d’Angoulême nie wkroczyli bynajmniej do Hiszpanii, by dokończyć dzieła „cesarskich” mameluków, a przeciwnie – by je ostatecznie pokonać i unicestwić, niejako zadośćuczyniając Hiszpanom za wyczyny bonapartystów. Wszak hiszpańscy liberałowie, choć podczas wojny o niepodległość stanęli w części przeciw najeźdźcom, jednak czyniąc z króla Ferdynanda „więźnia Kortezów” – w istocie kontynuowali rewolucję, wcześniej zawleczoną za Pireneje tak francuskimi bagnetami, wcześniejszymi teoriami encyklopedystów, a przede wszystkimi brytyjskimi wpływami i pieniędzmi. Interwencja francuska była więc nie tylko wsparciem kontrrewolucji, ale też ponowionym po przeszło 100 latach geopolitycznym zniesieniem Pirenejów.
Cena zwycięstwa
Oczywiście jednak nawet tani sukces bywa bardzo drogi – po pierwsze bowiem rzecz nie w tym tysiącu poległych po obu stronach, ale o konieczność zapłacenia Anglikom za to, że tym razem bezpośrednio się wtrącili. Kosztem tym okazała się ostatecznie Ameryka Łacińska, wypadająca z rąk Hiszpanów wprost w faktyczną zależność od Anglosasów (z której większa jej część nie wyzwoliła się przecież do dzisiaj). W dodatku zaś – dla Hiszpanii kupiony został właściwie tylko czas i to krótki, choć bodaj jedyny w XIX stuleciu, o którym można mówić jako okresie porządku w tej części Półwyspu. Nie tylko w tej części świata bowiem wojna z liberalizmem prędzej czy później zawsze okazywała się walką z siłami stojącymi za Wielką Brytanią (a następnie jej geopolityczno-ideologicznymi następcami), co jednak ani wtedy, ani nawet dziś nie dla wszystkich okazywało się dostatecznie zrozumiałe. A właśnie ów brak zrozumienia geopolitycznej determinacji zjawisk zachodzących w ówczesnej Europie ostatecznie pogrążył tak Hiszpanię, jak i Francję.
Na razie jednak wyprawa Armii Pirenejów okazała się być spacerem – tym razem bowiem z Francuzami maszerowała nie tylko lepsza organizacja, ale i racja, a także poparcie ludności. Nie tylko nie spełnił się sen liberałów (w tym francuskich zdrajców, przybywających z Ameryki i Anglii), że spodziewane ugrzęźnięcie korpusu interwencyjnego doprowadzi wręcz do obalenia Burbonów we Francji. Przeciwnie. Żołnierze francuscy okazali się godni swego patrona, nie ulegając agitacji rewolucyjno-bonapartystowskiej, strzelając do zdrajców i chroniąc wiernych królowi i Kościołowi Hiszpanów. Była to bowiem jedna z tych nielicznych inwazji, podczas której armia formalnie najeżdżająca – płaciła za wszystko i zajmowała się tępieniem bandytów, rozzuchwalonych liberalizmem okresu konstytucyjnego. Synowie Świętego Ludwika zastępowali więc w tym zakresie państwo hiszpańskie, reprezentując może już wówczas anachroniczną, ale wciąż walczącą zasadę ponadnarodowego ładu i porządku, organizowanego przez sojusz Tronu i Ołtarza, a uosabianego przez Dom Burboński i po raz ostatni powracającą wtedy do swej misji Świętą Inkwizycję (Kongregację Spotkań Wiary). Była to zatem jedna z ostatnich kampanii tego odchodzącego, wspaniałego świata – a poza interwencją rosyjską na Węgrzech w 1849 r. ostatnia jego kampania zwycięska.
Same działania zbrojne tego zwycięskiego marszu trudno uznać za szczególnie interesujące, choć finałowe wzięcie Fortu Trocadero w wyniku kombinowanej operacji lądowo-morskiej, było zgodnie uznane za manewr nieomal chirurgiczny, dający maksimum wyników (ostateczną kapitulację hiszpańskich konstytutek w Kadyksie), przy minimum kosztów (ledwie 31 zabitych po stronie wojsk francuskich i królewskich). Fakt, że przy okazji zginęło także około 150 nieszczęśników omamionych hipokrytycznym hasłem „Konstytucji” – można uznać za wynik całkowicie akceptowalny, choćby w celach edukacyjnych dla reszty. Niestety, jak już wspomniano – tylko jednak na lat kilka. Pokonany w jednym miejscu rak liberalizmu już bowiem niewidzialnie przenosił się do samego serca monarchii, której największy cios zadał wszak ostatecznie ten, który wydawał się zwycięzcą i beneficjentem francuskiej pomocy – król Ferdynand.
Hydra liberalizmu
Jeśli zaś chodzi o innych bohaterów tej małej, zwycięskiej wojenki – warto zauważyć, że niesłusznie lekceważony i przed nią, i po niej książę d’Angoulême wykazał się podczas interwencji wysokim zmysłem politycznym, zdolnościami organizacyjnymi, instynktem wojskowym, a przede wszystkim zdolnością zjednywania sobie ludzi – dowódców, żołnierzy, Hiszpanów, słowem cechami dobrze wróżącemu niedoszłemu panowaniu Ludwika XIX. Przyczynkarsko też można wspomnieć, że po stronie francusko-rojalistycznej walczył również Karol Albert książę Carignano, przyszły król Sardynii, co dla znających przyszłe wypadki mogło stanowić zapowiedź jednego jeszcze, boleśniejszego dla Hiszpanii zapętlenia jej losów z przygodami Domu Sabaudzkiego. I wreszcie epizod najbardziej tajemniczy – czyli rola, jaką starał się po stronie konstytucyjnej odegrać jeden z najgłośniejszych awanturników tamtej doby, a jednocześnie czołowy agent brytyjski – Robert Wilson. Zaprawdę bowiem, Synowie Świętego Ludwika nie odbywali bynajmniej spaceru – ale mierzyli się z interesami największych potęg świata, który dopiero miał nadejść. Od początku próby rewolucyjnej i wojny istniała wszak też nić łącząca siły liberalne – z mocą dopiero zbierającą się za Oceanem, z wysyłającym… życzenia prezydentem Jamesem Monroe. Życzenia te, „pokoju i dobrego rządu dla Hiszpanii” znane są w historii raczej z pozostałej swej treści, nazwanej następnie nazwiskiem życzącego i mianem Doktryny. Doktryny mającej decydujący wpływ na przebieg następnych dwóch stuleci i realizowanych w tym czasie interesów.
Francja Lilii wygrała. Udzieliła efektywnej, bratniej pomocy Hiszpanii, zmazując i winy Napoleona, i hańbę jego porażek. Synowie Świętego Ludwika udowodnili, że pierwsza ofiara rewolucji może być też jej skutecznym przeciwnikiem i tłumicielem. Tym samym jednak Burbonowie uruchomili ponownie zegar odmierzający czas do ich klęski. Każdy kolejny sukces – najpierw Trocardero, potem Algier i wreszcie gotowość Polignaca do przywrócenia rządów francuskich w Belgii wszystko to zmuszało wrogów Francji do działania, bo kto był prawdziwym wrogiem Francji – ten przede wszystkim działał przeciw jej przyrodzonej dynastii, co w późniejszych dekadach najjawniej widać było na przykładzie Prus i Bismarcka i co przez całą niemal historię było głównym założeniem polityki angielskiej.
Również sami Hiszpanie, choć ocaleni przed rządami konstytucyjnymi – nie mieli cieszyć się długo tym zwycięstwem, tylko zapowiadającym kolejne wojny, obce wpływy i zniszczenia, jakim w samej tkance świadomości zostały w ich wyniku poddane narody Hiszpanii.
Synowie Świętego Ludwika wykonali więc swe zadanie – ale świat, którego bronili i dla którego zwyciężali – przegrał. Kto więc miałby stawiać im pomniki? Choć… O całej tej historii, poza małą książeczką dla miłośników ołowianych żołnierzyków – przypomina wszak tylko pewien bardzo piękny, paryski plac. Co zabawne, z jednej jego strony stoi budynek, w którym – jakby na przekór zdobywcom Trocadero – podpisano wyjątkowo paskudny wykwit liberalizmu, tak zwaną „Deklarację Praw Człowieka”. A rzut bulą dalej – jest plac… Warszawski. Szukając polskich śladów we francuskiej stolicy – wspomnijmy więc i czas, gdy to Francja broniła porządku w Europie. Może dziś to nasza kolej?
Konrad Rękas
Kategoria: Historia, Publicystyka