Rękas: O polskiego Nedića
Jak granat na gumce, wraca kwestia niedoszłej kolaboracji polskiej z Niemcami podczas II wojny światowej. Rozważając ją bez emocji – przede wszystkim warto rozdzielić popularne (i często naiwno-błędne) poglądy na temat rzekomych korzyści dla Polski z geopolitycznego porozumienia z III Rzeszą jeszcze przed 1 września 1939 r. – od oczywistej konieczności minimalizowania polskich strat po tej dacie, czemu służyć by mogła jakaś forma kooperacji z okupantem, gdyby (rzecz jasna) do niej dopuszczono…
Niedoszły polski rząd Generalnego Gubernatorstwa
W takich rozważaniach powinniśmy być nie tylko poważni, ale i dokładni, nie zaś pokrzykiwać o „Quislingach” itp. O jakiejś formie organizacji politycznej Polaków wobec okupanta myśleli już we wrześniu 1939 r. m.in. gen Juliusz Rómmel i prezydent Stefan Starzyński. Niestety, nie umieli się porozumieć nawet ze sobą, pierwszy nie stał się więc polskim Milanem Nedićem, a drugi drugim Zdzisławem Lubomirskim. Nic to jednak nie miało wspólnego z "miłością do Niemców", którą tropią niektórzy anty-germańscy neofici, a tylko z prostą ekonomią krwi, plus przyjęciem, że sytuacja polityczna w Polsce uległa zmianie przez sam fakt klęski i proste czekanie aż Sikorski się przybliży – nie wystarczy.
Później rola czynnika redukcji strat jeszcze wzrosła, ale niestety, za każdym razem, kiedy choćby rozmowy na ten temat były możliwe – podziemie było łaskawe coś wysadzić, kogoś zastrzelić itp., przez co wszelkie wysiłki na rzecz oszczędzania polskiej krwi szły na marne. A mimo trzeba było je prowadzić – co było krzyżem niesionym przez najwybitniejszego polskiego polityka tamtych czasów, konserwatystę Adama Ronikiera. Koncepcja rządu krajowego dla Generalnego Gubernatorstwa, wiązana z nazwiskiem szefa Rady Głównej Opiekuńczej, a dopracowana przez największy polski umysł polityczny, Aleksandra Bocheńskiego (w formie słynnego „Memoriału Ronikiera”) – nie miała w sobie nic z „filogermanizmu”, była za to do bólu pragmatyczna i sprowadzała się do banalnej w istocie konstatacji: niezależnie od ostatecznego wyniku wojny wygrany będzie w niej ten, kto zachowa najwięcej sił własnych. I tyle. W wojnie nie chodzi bowiem w istocie o to ilu zabije się wrogów – tylko ilu własnych obywateli zachowa życie, ile domów nie zostanie spalonych, ile fabryk będzie mogło znów i od razu pracować w wyzwolonym państwie. Nie w tym sztuka, by walczyć i się wykrwawiać – ale by odnosić korzyść z tego, że walczą i się wykrwawiają inni.
Kolaboracja czy orientacja?
Co charakterystyczne – z podobnych założeń wyszli też niektórzy politycy Polscy, którzy po Wrześniu schronili się na emigracji. Po klęsce Francji konserwatysta Stanisław Cat-Mackiewicz, prezes Stronnictwa Narodowego Tadeusz Bielecki, endek Jerzy Zdziechowski piłsudczyk Ignacy Matuszewski podpisali skierowane do prezydenta Władysława Raczkiewicza Memorandum z Libourne wzywające do przyłączenia się władz polskich do rozmów pokojowych z Niemcami, prowadzonych przez rząd marszałka Filipa Petaina. Cat wprost jako polskiego odpowiednika zwycięzcy spod Verdun wskazywał generała Kazimierza Sosnkowskiego (zdając sobie jednocześnie sprawę z jego głównie charakterologicznych ograniczeń). Autorzy dokumentu podwójnie realistycznie zakładali przy tym, że właściwy czas na ułożenie się z Rzeszą przyjdzie nie kiedy ta jest u szczytu powodzenia, lecz kiedy nieuchronnie ugrzęźnie w wojnie nie do wygrania – co też wkrótce się przecież stało. Na tym właśnie polega zasadnicza różnica między kolaboracją racjonalistyczną – a zaślepioną! Nie chodziło bowiem wcale o to, by Niemcom zwycięstwa wojennego życzyć, ani nawet by w nie wierzyć – tylko w dalszym ciągu, by po prostu… przetrwać.
Geopolitycznie rzecz biorąc II wojna światowa zaczęła się wszak jako wojna brytyjska, a zakończyła jaka walka o światową dominację amerykańską i sowiecką. Rolą polską było więc tylko pamiętać o wskazówce Hamleta: „to niebezpieczne dla podlejszych istot wystawiać się na sztychy rozjuszonych, potężnych przeciwników”… Niestety, ale częściowo z własnej winy, częściowo zaś ze względu na obiektywne uwarunkowania – mniejszym państwom i narodom w tej rozgrywce przypadała bowiem taka właśnie, zaiste podlejsza rola…
Weźmy zresztą pod uwagę choćby nasze wcześniejsze doświadczenia. Uznanym (choć niekoniecznie słusznym) poglądem na temat odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r. jest, że per saldo dziełu temu przysłużyli się wszyscy: i Dmowski, i Piłsudski, i ci co z Rosją i ci z Zachodem, i ci po stronie Państw Centralnych. Cały spór orientacji miał być mimowolną grą dobrych chęci do jednej bramki. Pytanie brzmi zatem: czemu uznając słuszność i skuteczność takiej recepty na niepodległość w latach 1914-18 – jednocześnie w polskiej historiografii i polityce odmawia się prawa do zaistnienia podobnej wielonurtowości w okresie 1939-45? Czemu nie przyznaje się, że sprawa polska w tym okresie nie powinna być jedynie ściśle powiązaną z interesami brytyjskimi, ale że być może zasadnym było wówczas tak staranie się o minimalizację strat narodowych w kolaboracji z Niemcami, jak i oczywiście obstawianie – przez niekomunistów – konia sowieckiego? Jeden polski rząd w Londynie, jeden w Krakowie i jeden w Moskwie – czym by to się różniło od warszawskiej Rady i paryskiego Komitetu? Do kwestii kolaboracji/ugody jako ZASADY politycznej jeszcze w naszych rozważaniach wrócimy.
Strateg Polski Mocarstwowej
Rozmawiając o ewentualnych pożytkach z kolaboracji – nie sposób oczywiście uciec od tych kilku nazwisk – Andrzeja Świetlickiego, Leona Kozłowskiego, ale przede wszystkim Władysława Studnickiego. O ile bowiem Cat-Mackiewicz do czasu kokieteryjnie przedstawiał się jako „hitlerofil polski”, za czym jednak zawsze stał u redaktora „Słowa” tylko zimny realizm, o tyle Studnicki, zawsze uważany za germanofila ideologicznego – również był przede wszystkim geopolitykiem. I właśnie jako geopolityk polski dokonywał wyboru, niekoniecznie może „słusznego” (co w ogóle kategorią geopolityczną nie jest), ale w każdym razie opartego o racjonalne przesłanki – i to o charakterze strategicznym, co w polskim myśleniu o naszym miejscu w świecie wyjątkowo rzadkie.
W przypadku Studnickiego mówimy bowiem nie tyle o teorii (nie wspominając o praktyce) kolaboracji, tylko o pewnej koncepcji geopolitycznej, uznającej, że państwo położenia i potencjału Polski musi zmieścić się w formule geopolitycznej sąsiedniego mocarstwa, optymalizując jedynie możliwe do uzyskania korzyści. Można się zatem nie zgadzać z uznaniem efektywności akurat projektu niemieckiego, ale i tak było to założenie bardziej realistyczne od przedwojennej wiary, że system wersalski, ze swoim pozorem "suwerennych środkowoeuropejskich państw narodowych" – będzie trwał w nieskończoność. Nie można atakować Studnickiego jednocześnie widząc przecież, że niemal w każdej swej prognozie… miał on rację. Krytycznej analizie podlegają, naturalnie, wyciągane przez autora „Sprawy polskiej” wnioski – jednak nie sposób nie zauważyć, że jego obrosła legendą praca o nadchodzącej drugiej wojnie światowej wolna jest od wszelkich -filii, a zawiera jedynie mordercze w swej dokładności obserwacje, z bezwzględnie prawidłową konstatacją końcową, iż „Polska neutralna w razie zwycięstwa niezależnie jednej lub drugiej strony nie ma się czego obawiać, stosunek sił przesunie się na jej korzyść”. Przecież coś takiego w 1939 roku powinien był powiedzieć polski minister spraw zagranicznych, oczywiście gdyby miał o cjant rozumu więcej od Becka!
Studnicki jako bodaj jedyny przed wojną wskazywał też zewnętrzne kierunki wzmacniania potencjału Polski, na czele ze wzmaganiem polskich wpływów na Słowacji. Nie tyle bowiem o mrzonkach marszów w stronę Morza Czarnego można było i należało wówczas myśleć (mimo, a raczej w skutek geopolitycznych zagrożeń dla Polski), ale o osiowym wzmocnieniu Rzeczypospolitej właśnie od zatatrzańskiego wyjścia na Dunaj z jednej, do chwycenia za… to znaczy w mocne, braterskie ujęcia kowieńskiej Litwy ze strony drugiej. Takie perspektywy rysowały się właśnie w przypadku podjęcia gry z Niemcami, do której nawoływali Studnicki i Cat-Mackiewicz, i którą cała Europa przypisywała niesłusznie ministrowi Beckowi, wierząc, że to nic w lampasach godne jest w ogóle miana dyplomaty. Niemcy należało bowiem albo w porę pokonać (jak proponowali endecy) – albo urosnąć na tym, że zadanie to spadłoby na kogoś innego (jak chcieli konserwatyści). Albo – albo. Najgorzej natomiast było wybrać to, co rzeczywiście się jakoś tak II Rzeczypospolitej wybrało…
O ile więc Ronikier, Bocheński i cała wizja kolaboracji wojennej – to defensywa polska, o tyle Studnicki to polski imperializm, mocarstwowość szukająca realnego ujścia, nie zaś czczych, sanacyjnych demonstracji. Wspólnie obie te koncepcje te składają się na realistyczny dorobek konserwatyzmu polskiego, choć przecież Studnicki, acz wspierany na przykład przez Cata i Adolfa Bocheńskiego – nie był wprost kojarzony z konserwatyzmem jako figurą polityczną II RP. Jego własna formuła polityczna (gdy jeszcze starał się takową wypracować), choć używała formy tak zwanych "państwowców" – miała raczej cechy alternatywnego w stosunku do endecji pomysłu na… polski ruch narodowy, a zatem może do dziś stanowić wspólny dorobek obu tych szkół politycznego myślenia.
Myśleć trzeba. Myśleć!
Łącznym dla endeckiej i konserwatywnego rozumienia polskiej racji stanu – jest też postrzeganie jej realnie, a zatem sięganie po metodę ugody zawsze wtedy, gdy jest ona konieczna, potrzebna i możliwa. To ugoda jest zatem elementem charakterystycznym dla polityki konserwatywnej, nie zaś to Z KIM się ją zawiera. Stąd właśnie można było w czasie wojny wskazywać na pozytywy wynikające dla polskości z jakiegoś ułożenia się z Niemcami – a po wojnie rozumieć konieczność funkcjonowania Polski w bloku wschodnim. Dlatego właśnie, będąc okrzyczany „endekokomunistą”, a jeszcze częściej „rusofilem polskim” – wołam w obronie zadeklarowanego wroga tak komunizmu, jak i opcji rosyjskiej!
Tak rzadko ktoś w polskiej polityce myśli, tak nieliczni mają jakiekolwiek szersze horyzonty – że (nawet nie zgadzając się w szczegółowych wnioskach) choćby post mortem, ale utrzymujmy moratorium na umysły tak wybitne, jak Władysław Studnicki. I żałujmy, że ta szkoła myślenia nie dała Polsce własnego Nedića. Bynajmniej nie po to, by „z Hitlerem iść na Moskwę”, ale przynajmniej by nie dać zniszczyć Warszawy.
Konrad Rękas
Kategoria: Historia, Polityka, Publicystyka