banner ad

Prowadziła mnie Fatimska Pani

| 29 października 2013 | 0 Komentarzy

mszatrydenckaO drodze do kapłaństwa rozmawiamy z x. Tomaszem Jochemczykiem

 

Pukanie do drzwi. Otwieram je. W drzwiach stoi uśmiechnięty, młody ksiądz. W kapeluszu, długim płaszczu. Na myśl przychodzi mi Don Camillo – wygląda zupełnie jak on. Nasz synek jest wyraźnie zaciekawiony. Księdza w takim ubraniu jeszcze nie widział. Witamy naszego gościa. Ksiądz Tomasz jest otwarty, pogodny. Siadamy przy stole i zaczynamy rozmowę. Jakbyśmy się znali od dawna. Rozmawiamy o Mszy prymicyjnej w Chełmie Śląskim, o prymicjach w Warszawie, które za kilka dni. I w końcu pada to pytanie: – Jak to się stało, że Ksiądz znalazł się we Włoszech?

Ksiądz Tomasz ożywia się…

 

Ta historia zaczęła się w 1976 roku. Wtedy mały Tomek przyszedł na świat. A potem było przedszkole, szkoła, pierwsze przyjaźnie, pierwsze samodzielne wakacje. To co zapewne każdy z nas przeżywał. Osiemnastoletni Tomasz też miał swój świat. Wyjechał do rodziny do Zakopanego. Pracował w niezbyt chlubnym miejscu. Nocny klub. Alkohol, kobiety lekkich obyczajów, podchmieleni panowie. Tomasz był barmanem. – Pracowałem tam, przyglądałem się tym dziewczynom – to były Ukrainki i zastanawiałem się, dlaczego to robią – zaczyna swoją opowieść x. Tomasz. – Kościół? Bywałem na Krzeptówkach. Podobało mi się, bo można było służyć do Mszy w góralskim stroju. Moja rodzina jest mieszana: tata jest Ślązakiem a mama pochodzi z Podhala, więc trochę się z góralami utożsamiałem. Ale ta moja ministrantura była raczej z powodu tego stroju, niż z chęci stania przy ołtarzu.

 

Te odwiedziny u Matki Bożej Fatimskiej na Krzeptówkach zaowocowały długimi rozmowami z koleżankami z pracy. – Tłumaczyłem im, że to nie jest życie. Pytałem, dlaczego to robią. Kiedyś zapytałem też, czy są ochrzczone. Nie były. Te długie rozmowy doprowadziły do tego, że i dziewczyny zaczęły się zastanawiać. Nawet przyszły kilka razy do kościoła. A jedna z nich – tego dowiedziałem się później – chodziła na spotkania przygotowujące do chrztu. Być może została ochrzczona? Tego nie wiem. Poszedłem wtedy do seminarium.

 

– Jak do tego doszło?

 

To był 1995 rok. Po Polsce pielgrzymowała Matka Boża Fatimska – figura, koronowana przez Jana Pawła II. Na Krzeptówkach wizyta miała się odbyć 3 grudnia. – Nie wiem dlaczego, ale czułem, że muszę tam być – wspomina x. Tomasz. – Coś mnie tam pchało, ciągnęło. Poszedłem do szefa i poprosiłem, czy mógłbym się zwolnić na dwie godziny. Szef zapytał po co? – Chcę pójść przywitać figurę Matki Bożej Fatimskiej – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Popatrzył na mnie, jakbym co najmniej postradał rozum. Ja, barman z nocnego klubu, chciałem pójść przywitać Matkę Bożą. Wyśmiał mnie, ale pozwolił pójść. Poszedłem. W kościele panował półmrok. Światła były zgaszone, a na środku stała Ona! Pamiętam dokładnie. Oświetlały ją reflektory, a figura dosłownie tonęła w kwiatach. Wszędzie unosił się zapach lilii. Padłem na kolana. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. To było takie silne jak rażenie pioruna. Nie wiem kiedy przeleciały te dwie godziny, o które poprosiłem szefa. Nie pamiętam nawet jak minęła noc. Trwałem na kolanach, wpatrzony w jej twarz. Nie mówiłem nic, ale w środku, we mnie kłębiły się tysiące myśli. Wyszedłem z kościoła dopiero rano, by poszukać księdza, u którego mógłbym się wyspowiadać. Do pracy w za barem nigdy już nie wróciłem. Miałem 19 lat, a czułem się, jakbym dopiero się narodził.

 

Ksiądz Tomasz następnego dnia wrócił znowu na Krzeptówki. – Kustosz sanktuarium, dzisiaj już śp. x. Mirosław Drozdek zauważył, że coś się ze mną dzieje. – Może powinieneś pójść do seminarium? Może to twoja droga – zasugerował. A ja chyba na to właśnie czekałem. Ksiądz Drozdek był pallotynem, więc naturalnym dla mnie wyborem było seminarium pallotyńskie. Tak się złożyło, że właśnie w Zakopanem zaczynał się miesięczny postulat. Wziąłem w nim udział i tak stałem się członkiem Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego.

 

To skąd wzięła się u Księdza miłość do Tradycji?

 

– W seminarium mieszkałem w pokoju z kolegą, który pisał pracę magisterską o Bractwie św. Piusa X. szczególnie interesował go abp Lefebvre. Jeździł do bractwa do Warszawy na ul. Garncarską i tam – nie przyznając się, że jest klerykiem i że zbiera materiały do pracy – obserwował Msze św. i działalność Bractwa. Zwoził do seminarium literaturę. Między innymi magazyn Zawsze Wierni. Kiedyś wziąłem jedne z numerów i zacząłem przeglądać. Dosłownie przeglądać. Oglądałem jedynie ilustracje i… zobaczyłem zdjęcie z Mszy odprawianej w rycie trydenckim. Popatrzyłem i pomyślałem: – Boże jakie to piękne! Jakie cudowne szaty! Tak, tak. Spodobały mi się szaty.

 

I po nitce do kłębka?

 

– To nie było natychmiastowe. Muszę tu wrócić do Matki Bożej Fatimskiej. Ja miałem do niej – i mam do tej pory – szczególne nabożeństwo. Jeszcze od x. Drozdka dostałem jej figurę – całkiem sporą, wysoką na ponad pół metra. W pokoju seminaryjnym ustawiłem ją na honorowym miejscu. Zapalałem przy niej świecę. Zbierałem niedopalone świeczki z naszego kościoła i zamiast je wyrzucać zapalałem Matce Bożej. Modliłem się do niej często, urządzałem nabożeństwa fatimskie 13 dnia miesiąca. Koledzy patrzyli na mnie trochę dziwnie. Zresztą zyskałem w seminarium przydomek Fatima. Nie bardzo mi się to podobało, ale nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Uśmieszki kolegów zwielokrotniły się, kiedy znalazłem na strychu portret papieża Sługi Bożego Piusa XII. Przytargałem go do pokoju i zawisł na ścianie. Usłyszałem wtedy od przełożonych trochę gorzkich słów – że moja pobożność jest nieżyciowa, a stosunek do Matki Bożej fatimskiej staroświecki i kiczowaty. Ale nie przejmowałem się. Wolałem być kiczowaty i staroświecki. Niestety nie skończyło się to dla mnie dobrze. Przełożeni postanowili wysłać mnie na rok do Czarnej – pallotyni mają tam swój dom rekolekcyjny. Miałem popracować, przemyśleć pewne sprawy. Nie wiedzieli, że to zupełnie odmieni moje powołanie.

 

Co się stało w Czarnej?

 

– Pracowałem, organizowaliśmy z proboszczem różne przedsięwzięcia, czułem się tam dobrze. Mieszkało tam dwóch starszych księży. Jeden z nich jeszcze żyje – ma już 60 lat kapłaństwa. To byli bardzo pobożni kapłani. Codziennie w nocy o godzinie 2.00 wstawali z łóżek, by odprawić Mszę. Jeden szedł do kościoła, drugi do kaplicy i sprawowali Najświętszą Ofiarę. Ja nic o tym nie wiedziałem, ale pewnej nocy obudził mnie hałas na korytarzu. Słyszałem kroki, skrzypnięcia drzwi. Wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. W kaplicy świeciło się światło. Uchyliłem lekko drzwi… Ksiądz Klemens stał przy ołtarzu – ale inaczej. Nie z tej strony, co zwykle. Zorientowałem się szybko, że odprawia Mszę taką jak przed soborem. Wykonywał piękne gesty, był skupiony i rozmodlony. Gdy mnie zobaczył, przeraził się. Jakbym nakrył go na czymś absolutnie zabronionym. Poprosił, żebym nikomu o tym nie mówił. I nie powiedziałem, ale odtąd często służyłem mu do Mszy. Odkryłem Mszę trydencką – świętą, wspaniałą Mszę, której dotychczas nie znałem. Do seminarium wróciłem po roku. Odmieniony. Choć pewnie w oczach moich kolegów i przełożonych, jeszcze bardziej „kiczowaty”. Skończyło się tak, że nie zostałem dopuszczony do wiecznej profesji, a co za tym idzie – do święceń diakonatu. Po siedmiu latach spędzonych u pallotynów zostałem z niczym. Sam.

 

Wrócił Ksiądz do domu?

 

– Nie mogłem wrócić do domu. To długa historia. Moja mama nie pogodziła się z decyzja, że chcę zostać kapłanem. Kiedy odwozili mnie do seminarium na początku mojej drogi, powiedziała, że jeśli tam wejdę, do domu nie mam już powrotu. Rozumiem ją. Miała już w myślach ułożony plan na moje życie. Żona, dzieci, dobra praca. Ja ten jej poukładany obrazek zburzyłem. I dlatego do domu nie mogłem pojechać. Zresztą, nie chciałem. Nawet nie powiedziałem rodzicom, że pallotynem już nie jestem. Kiedy wygasły wszystkie moje poprzednie zobowiązania względem Stowarzyszenia, pojechałem do Warszawy. Z figurą Matki Bożej Fatimskiej, obrazem Piusa XII i mała walizką. W Warszawie znałem tylko siostry karmelitanki z Woli. Nikogo więcej. Nie miałem żadnego pomysłu. Wiedziałem tylko jedno – chcę być kapłanem!

 

Co było dalej?

 

– Opatrzność nade mną czuwała. Siostry znały małżeństwo, które miało mieszkanie. Odremontowane, ładne. Miała w nim zamieszkać ich mama, ale nie chciała. Dali mi klucze. Mi – obcemu człowiekowi. Nie znali mnie przecież. Nie wiedzieli kim jestem. Wiedzieli tylko, że byłem u pallotynów. Ale to przecież nie oznaczało, że byłem kimś szczególnym. Ci państwo byli związani z dominikanami na Służewiu. Ja także zacząłem chodzić na Msze do dominikanów. Musze powiedzieć, że przygarnęli mnie z wielkim zawierzeniem. Tam poznałem szczególną osobę. Myślę, że dzięki niej jestem tutaj teraz. Jeden z ojców zaproponował mi, bym wstąpił do dominikanów, ale najpierw bym zapoznał się z ich Trzecim Zakonem Dominikańskim. Skierował mnie do Marii Kominek OPs, wówczas przełożonej Trzeciego Zakonu Dominikańskiego. To ona wprowadziła mnie w świat Trydentu. Opowiadała o Mszy, o soborze, o tym, jak to się stało, że teraz Mszy Wszechczasów praktycznie się nie sprawuje. A ja żarliwie chłonąłem te treści. Chciałem zostać kapłanem, chciałem sprawować liturgię w nadzwyczajnym jej rycie. Trudno było jednak znaleźć w Polsce seminarium, które przyjęłoby człowieka po przejściach, jak ja. Jeden z moich znajomych przypomniał sobie, że ma znajomego księdza we Włoszech. Zadzwonił do niego. Jego odpowiedź była natychmiastowa: – Niech przyjeżdża nawet dzisiaj. Wiadomo, we Włoszech księży brakuje. Pojechałem. Musiałem nauczyć się języka, bo włoskiego nie znałem w ogóle. Gdy już trochę go posiadłem, zacząłem kontynuować naukę w seminarium. I na nowo odkryłem moc Matki Najświętszej w jej fatimskiej figurze.

 

Jak to się stało?

 

– Byłem na parafii i przyjechał do nas jedne kolega – ksiądz. Proboszcz korzystając z okazji wyjechał, ale zapomniał o zostawieniu jedzenia dla nas. Siedzieliśmy w moim pokoju, obok stała na ołtarzyku moja figurka. A ja zastanawiałem się, co będziemy jeść. Mój kolega stwierdził: – nie przejmuj się, zjemy jakieś pomidory z mozarellą. Nie rozumiałem; – U nas nie ma pomidorów. – To może ktoś przyniesie – kontynuował kolega. – Nikt nie przyniesie pomidorów, bo wszyscy wiedza, że proboszcz nie jada warzyw. Nikt tu nigdy żadnych warzyw nie przynosi. Kolega mnie uspokajał, a ja byłem coraz bardziej wzburzony, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że dopóki proboszcz nie wróci, a miało go nie być dwa-trzy dni, dopóty nic nie zjemy. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. W drzwiach stała kobieta, nasza parafianka z koszem pomidorów. Powiedziała, że właśnie wraca z działki, że miała ich dużo, więc przyniosła. Byłem przekonany, że mój kolega ją o to poprosił. Zapytałem więc, czy dzwonił do niej Don Francesco. Odpowiedziała ze zdziwieniem, że nie. I powiedziała, że w ogóle nie wiedziała, że tu jest. Jeszcze raz zapytałem, czy na pewno nikt ja nie poprosił o przyniesienie tych pomidorów. Przypomniałem, że przecież proboszcz nie lubi warzyw. – Wiem, powiedziała. Ale pomyślałam, że Ty je zjesz. Wróciłem na górę do kolegi. Miałem oczy wielkie i wręcz przerażone, ale on wcale się nie zdziwił. Powiedział, że kiedy biadałem nad tym co będziemy jeść, on patrzył na figurę Maryi i modlił się: Matko, spraw, by ktoś przyniósł pomidory. Nie dlatego, że mam na nie ochotę, ale dlatego, by Tomek mógł zobaczyć jak jesteś wszechmocna. Ta figura… Moim zdaniem to był jakiś cud.

 

I przystąpił Ksiądz w końcu do święceń diakonatu?

 

– To był czas przełomu przede wszystkim dla mojej mamy. W rodzinnej miejscowości dokuczano jej: – matka wiecznego kleryka. On nigdy nie będzie księdzem – słyszała. Wtedy w końcu uwierzyła, że zostanę kapłanem. I zrozumiała, że to naprawdę jest moje powołanie. Nie jakieś młodzieńcze „widzimisię”.

 

Przyjął Ksiądz w końcu święcenia kapłańskie…

 

– To był wspaniały dzień. I była ze mną Matka Boża Fatimska. Była w sposób cudowny. Muszę o tym opowiedzieć. Dużo wcześniej poznałem ludzi ze Światowego Apostolatu Fatimskiego. Spotykałem się z nimi często. Często jeździłem na spotkania z Matka Bożą Fatimską. Jeśli tylko gdzieś w pobliżu była peregrynująca figura, jechałem tam. Kiedy już było wiadomo, że przyjmę święcenia diakonatu, zadzwoniłem do nich. Wszyscy bardzo się ucieszyli i zapowiedzieli, że będą mieli dla mnie niespodziankę. Co to ma być, dowiedziałem się tydzień przed święceniami kapłańskimi. Okazało się, że dla mnie przerwali peregrynację Maryi po włoskich parafiach i przywieźli ją do mnie. Do kościoła, w którym przyjmowaliśmy święcenia. To było coś niewyobrażalnego. Maryja, ta sama, która była na Krzeptówkach, ta koronowana przez Jana Pawła II, ta która zjeździła cały świat, przybyła na moją uroczystość. Przerodziła się ona w nabożeństwo uwielbienia Maryi. Przed kościołem stała cała procesja powitalna. Biskup, proboszcz, księża ze świecami, krzyżem. Były kwiaty. Daleko na wzgórzu można było zaobserwować, jak zbliża się. Święta figura – Matka Boża. Powitano ją po królewsku – tak jak należy powitać Królową Świata. Ja szedłem z rodzicami od granic miasta. Moja mama powiedziała wtedy: – Prowadzimy cię stąd, żeby wszyscy wiedzieli, że przyszedłeś z daleka. Po mojej prawej stronie szli moi rodzice, po lewej, moi włoscy rodzice, którzy się mną zaopiekowali, kiedy przyjechałem do Italii. Moja mama powierzyła mnie im i to ona chciała, by szli razem z nami. To była tak niesamowita chwila, że trudno było powstrzymać łzy. Stałem potem w kościele i patrzyłem na Maryję. Starałem się przypomnieć sobie tę chwilę, kiedy mnie do siebie przygarnęła. Pamiętałem dokładnie Krzeptówki, kościół, noc. Ale kiedy stała się ta najważniejsza chwila? Kiedy odkryłem swoje powołanie? Nie potrafię tego czasowo zlokalizować. Czy to było od razu, po godzinie, czy po siedmiu. Nie wiem.

 

Uczył się Ksiądz sprawować Mszę w rycie trydenckim?

 

– Uczyłem się. Przystępowałem do święceń z zamiarem sprawowania jedynie takiej Mszy. Tylko w nadzwyczajnej formie. W naszej diecezji właściwie wszędzie się ją sprawuje – to teren kardynała Siri i wszyscy mają tu szczególny stosunek do starej formy Mszy. Tuz obok nas zadomowili się (na zaproszenie biskupa) mnisi z opactwa Le Barroux. Oni mnie wszystkiego uczyli. Na święceniach kapłańskich ksiądz biskup podziękował mi za moje przywiązanie do tradycji. Cieszył się, że pokochałem Msze trydencką i że taką będę sprawował. Na dowód tego, poprosił mnie, bym stanął przy nim podczas Mszy, na której wraz z kilkoma innymi diakonami przyjęliśmy sakrament kapłaństwa. Przyjechałem do Polski by odprawić Mszę w mojej rodzinnej miejscowości. Nie bez problemów, ale w końcu udało się i 6 stycznia stanąłem przed ołtarzem w kościele w Chełmie Śląskim. Niestety w tej diecezji nie można jeszcze odprawiać Mszy trydenckiej bez ograniczeń, dlatego moi rodzice postanowili zbudować obok domu kaplicę, bym mógł do nich przyjeżdżać i sprawować najświętszą ofiarę. Póki co, wznieśli niewielki ołtarz w domu.

 

A nowej Mszy Ksiądz nie odprawia?

 

– Ja nie umiem odprawiać nowej Mszy. I nie chcę umieć. Uczyłem się tylko Mszy trydenckiej.

 

Wkrótce wraca Ksiądz do Włoch…

 

– Tak. Właśnie dzisiaj dowiedziałem się, że biskup mianował mnie proboszczem aż dwóch parafii. To pokazuje najwyraźniej jak bardzo brakuje kapłanów we Włoszech. Mamy tam wiele pracy.

Ksiądz Tomasz wstał. Przypomniał sobie, że musi jeszcze kogoś odwiedzić, a zupełnie nie kontrolowaliśmy czasu. Okazało się, że siedzieliśmy tak kilka dobrych godzin słuchając niesamowitej historii życia tego młodego kapłana. Na koniec udzielił nam jeszcze prymicyjnego błogosławieństwa. Włożył płaszcz, kapelusz i wyszedł. A my zostaliśmy, rozmyślając jak Pan Bóg potrafi poprowadzić człowieka, by był w życiu szczęśliwy. Bo nie ma wątpliwości, że ksiądz Tomasz jest człowiekiem szczęśliwym.

 

Nova et Vetera x. Tomasz Jochemczyk

Za: Centrum Kultury i Tradycji – Wiedeń 1863 (2012.07.16)

 

Tekst ukazał się pierwotnie w 6 numerze Nova et Vetera. Niestety, nakład już jest wyczerpany. Za to o posłudze x. Tomasza we Włoszech i o jego staraniach na rzecz przywrócenia klasycznej liturgii do parafii, które zostały mu powierzone, przeczytać można w 9 numerze magazynu Tradycji Katolickiej Nova et Vetera.

Kategoria: Religia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *