Prof. Jastrzębski: O bogactwie różnorodności, religii w sferze prywatnej, liberalizmie i konserwatywnych utopiach (kompilacja)
Istnienie wielu światów, wielu ojczyzn i narodów jest wartością samą w sobie. Rozmaitość sposobów przeżywania świata (nie chodzi tu jednak o neurotyczne słowotoki czy kompulsywną sztukę grafomanów i „malarzy niefiguratywnych”, ale rzeczywiste i poważne, dziejowo utrwalone doświadczenie bytu) stanowi o bogactwie uniwersum ludzkiego podobnie jak gatunkowa obfitość lasów równikowych jest po prostu chwałą Boga i świadectwem Jego nieskończonej hojności, jego ekstatycznego „przelewania się” w świat.
Powiada się słusznie, iż z zagładą każdego języka naturalnego ginie bezpowrotnie pewien świat, który w tym języku istniał. Podobną, ale gorsza jeszcze katastrofą jest śmierć narodu z całą jego historią, dziedzictwem, obyczajem i wiarą.
Kto więc gardłuje przeciw narodom, kto głosi konieczność ich unicestwienia w imię jakieś rzekomej „wyższej i lepszej” jedności, ten nie pojmuje jak ponurym i jałowym ubóstwem zaowocować musi owa kulturowa urawniłowka. Wszelkiego autoramentu lewica od początku tej różnorodności nienawidziła i od początku – od rewolucji francuskiej, która unicestwiała tradycyjne podziały regionalne i mordowała całe departamenty (Wandea) – czyniła wszystko, by ją unicestwić w imię uniformizacji i wytworzenia ujednoliconego człowieka: człowieka rewolucji, homo sovieticusa, Europejczyka, obywatela świata, czy jak tam zechcemy go sobie nazwać. Grunt, by był wymyślony, sztuczny i szczerze nienawidził realnych, historycznych wspólnot. Grunt, by był wykorzeniony, a przez to łatwiejszy do zarządzania przez „bogatych”.
* * *
Im mniej religii w sferze publicznej, tym więcej w owej przestrzeni niebezpiecznych, ideologicznych, pseudoreligijnych erzaców, które systematycznie przywodzą ludzkość do ponurych katastrof. Zależności tej wydają się jednak nie zupełnie pojmować liberałowie, a co gorsza, nie dostrzegają jej również liberalni chrześcijanie, pociesznie – acz niemądrze – nawołujący do pozostawienia religii wyłącznie w sferze prywatnej. Tego bowiem zrobić zwyczajnie się nie da: Przestrzeń publiczna z samej swej natury jest zideologizowana – sugeruje jakiś światopogląd i promuje pewien określony sposób życia. Tym istotniejsze, jakimi ideami ją nasycimy: czy sztucznymi, utopijnymi, a przez to toksycznymi i prowadzącymi do konfliktów czy takimi, które łagodzą obyczaje, wspierają doskonalenie wewnętrzne i praktykowanie cnót etycznych i dianoetycznych, wzmacniając tym sam więź społeczną. Sądzić, że sfera publiczna może być pogodnym, liberalnym Hyde Parkiem jest skrajną naiwnością, jeśli nie głupotą bądź makiawelicznym wyrachowaniem.
***
Efekt finalny rządów liberalizmu jest dokładnie taki sam jak w przypadku totalitarnej formy ustrojowej – zniszczenie kultury (religii i tradycji) oraz społeczeństwa, a w konsekwencji skrajna inflacja jednostki. Jednak droga, która wiedzie do tego ponurego finału w liberalizmie jest zupełnie inna. Jak już wspomniałem: zło totalitaryzmu jest dość oczywiste, zupełnie jawne dla umysłu przytomnego i nieuprzedzonego. Natomiast zło liberalizmu skrywa się pod szczytnymi hasłami demokracji, równości, wolności, dobrobytu, postępu, „ziemskiego raju”, światowego pokoju… Lawiruje ono i kluczy, podszywając się pod transgresyjne i emancypacyjne slogany i społeczne postulaty walki z przemocą i niesprawiedliwością. Stąd też wielu, także uczonych, w ogóle go nie dostrzega, tak, że gotowi są krzyczeć wraz z tłumem, iż „innej drogi nie ma!” i wciąż żądać więcej demokracji i wolności….
***
Z utopijnością swych wyobrażeń moralno-politycznych od początku był natomiast pogodzony Nicolas Gomes Davila. Ów dwudziestowieczny radykalny konserwatysta kolumbijski był w pełni świadom, że świat prawdziwy przeminął – i nie odrodzi się więcej, chyba, że w eschatologicznej perspektywie Nowego Jeruzalem. „Prądy historyczne zmierzają w dobrym kierunku jedynie w okresie od V do XII wieku” – powiada on. Normatywnym punktem odniesienia jest więc dla niego feudalno-rycerska, wiejsko-agrarna, całkowicie teocentryczna i przeniknięta duchem monastycyzmu cywilizacja wczesnego i dojrzałego średniowiecza. Świat ludzki, odrywając się od ziemi, lasu i odwiecznych cykli Natury, popada w autoizolację – najpierw względem przyrody, a później względem siebie samego, co uwidacznia się najwyraźniej w totalnej alienacji mas ludzkich świata miejsko-przemysłowego. „Cywilizacja kona, kiedy rolnictwo przestaje być sposobem życia, aby stać się przemysłem” – stwierdza przeto Kolumbijczyk. Świat średniowieczny pogrążony jest w bezpiecznej, a równocześnie zbawczej „zawiesinie” chrześcijańskiego mitu. Zanim doszło do scholastycznej „eksplozji” intelektu spekulatywnego człowiek ówczesny przeżywał rzeczywistość raczej sercem niż umysłem, bardziej czuł rzeczy niż je rozumiał – a to jest właśnie do realności podejście sprawiedliwe, słuszne i zbawienne; rdzennie chrześcijańskie. Natomiast po zwrocie nominalistycznym i narodzinach nauki w późnym średniowieczu wszystko poczęło nieuchronnie zmierzać ku całkowitemu upadkowi. Upadek ów dokonał się i nic już nie zmieni tego faktu. Pozostaje tylko emigracja wewnętrzna, duchowy eremityzm i wspominanie odległej a chwalebnej przeszłości wczesnego średniowiecza. […] Kolumbijski pustelnik istotnie uciekł w marzenia: zamknął się w swojej liczącej kilkadziesiąt tysięcy tomów bibliotece i do minimum ograniczył kontakty ze współczesnym mu światem zewnętrznym. Zdecydowanie wybrał towarzystwo ksiąg, poprzez które przemawiają wielcy umarli z przeszłości (a więc z prawdziwej rzeczywistości), albowiem „ Człowiek pospolity żyje wśród urojeń. Jedynie samotnik porusza się wśród rzeczywistości”. Takie oddalone od świata posiadłości, ciche i skryte, z przepastnymi bibliotekami, zawierającymi dzieła duchowe i święte, w których zanurzyć się można, uciekając od płaskiej i obmierzłej współczesności, to jakby sanktuaria minionego, pełnego świata; świata, który musiał przegrać, albowiem w zbawczym planie – przed restauracją wszystkich rzeczy – przewidziane zostało doczesne zwycięstwo Szatana i jego złego sługi, samego człowieka. Nowy eremityzm jest możliwy – nawet w upadłym wieku pozostaje w mocy człowieka oddalenie się od świata, by oczekiwać na spotkanie z Bogiem. Istnieje zresztą w tej kwestii istotna historyczna antecedencja, w postaci ruchu Ojców Pustyni. Także oni byli przekonani o całkowitym, niereformowalnym upadku otaczającej ich cywilizacji, wskutek czego udawali się na Pustynię Egipską – dziś wiemy, że w tym, wydawać się mogło, czysto eskapistycznym odruchu, ukryte były początki nowej cywilizacji chrześcijańskiej.
Profesor Bartosz Jastrzębski
Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Prawa strona świata, Publicystyka, Społeczeństwo