Prof. Jastrzębski: Nowe czasy eremityzmu?
Zastanawiam się nieraz – coraz częściej zresztą i coraz intensywniej – czy możliwe są wciąż nowe czasy eremityzmu. Co mam na myśli? Chodzi mi mianowicie o gremialny ruch ludzi którzyby spontanicznie, odpowiadając na przemożne wezwania płynące z głębin swych dusz, porzucali wszystko – domy, rodziny, pracę oraz „interesy” ziemskie wszelakie – i udawali się na „pustynię”, na miejsca odludne, ciche i ustronne. Wyobrażam tedy sobie w tym kontekście ruch podobny do tego, który zrodził z siebie to tajemnicze, a prześwietne przecież, religijno-społeczne zjawisko Ojców Pustyni, kiedy to egipscy chłopi porzucali swe pługi, a uczeni pióra i wszyscy zgodnie udawali się do jaskiń i pieczar w poszukiwaniu Królestwa Bożego; albo też pomyślmy o owych średniowiecznych, powracajacych miarowo falach eremityzmu, jak choćby tych związanych ze św. Romualdem i powstaniem pierwszych eremów kamedulskich czy z Guigo I, św. Brunonem z Kolonii i kartuzami. Pytanie to można rozpatrywać na wielu płaszczyznach i w rozmaitych nad nim dumać perspektywach: społecznej, psychologicznej, ekonomicznej, antropologicznej, kulturowej, a w końcu stricte duchowej i religijnej. Parę z owych licznych możliwych aspektów tegoż zapytywania pragnę tu poruszyć.
Przypomnijmy jednak najpierw, aby uniknąć możliwych nieporozumień, co rozumiemy tu przez eremityzm. Jest to mianowicie:
„Forma życia mnichów w miejscu odosobnionym lub na pustyni, pojedynczo lub grupowo (np. ławra, czyli skupisko mnichów żyjących w osobnych celach). Mnisi ci utrzymują się z jałmużny i własnej pracy, dążąc do ściślejszego zjednoczenia z Bogiem i osiagnięcia zbawienia przez modlitwę i pokutę. Niekiedy przez to pojęcie rozumie się rodzaj życia zakonników nie włączających się w życie wspólnotowe w celu pełniejszej samotności, bądź też rzeczywistych mnichów, będących po profesji zakonnej, prowadzących życie anachoreckie, zależnych jednak od przełożonych danego klasztoru. Taką formę życia zaaprobował Kościół, mówiąc o pustelnikach, którzy poświęcili swe życie Bogu dla zbawienia świata przez praktykowanie rad ewangelicznych oraz gorliwą modlitwę i pokutę”[1]
Nie będę więc pojęcia eremityzmu rozumiał w sensie potocznym – jako każdej formy ucieczki od świata czy medytacyjnego bądź tylko egzystencjalnego odosobnienia (choć i takie formy „pustelnictwa” bywają cenne, zwłaszcza gdy okazują się wstępem i zapowiedzią eremityzmu właściwego) – ale ścisłym: jako szczególnej, teologicznie oraz historycznie ukształtowanej i utrwalonej formy życia mniszego w obrębie katolicyzmu. Raz jeszcze tedy, już precyzyjniej, postawmy podstawowe kwestie: czy możliwe jest, że współcześni katolicy, zdrowi na umyśle i ciele, zaczną porzucać (jeśli już nie masowo, to przynajmniej licznie) swe dotychczasowe, właściwe współczesności, sposoby egzystencji, by oddać się postom, umartwieniom, modlitwom, pobożnym rozmyślaniom, a w końcu kontemplacji Boga w głębokiej ciszy i samotności? Czy do pomyślenia jest, iż sprzedadzą swe mieszkania w centrach wielkich miast, rozdadzą dobytek, porzucą całkiem wewątrzświatowe ambicje, wszelki rzekomy blichtr i splendor uznania i kariery, by udać się w ostatnie odosobnione, opustoszałe zakątki wspołczesnego świata, w ostatnie knieje i pustacie, by tam szukać prawdy i zbawienia przez bezpośredni kontakt z Absolutem? Czy możliwe, iż zdecydują się żyć bardzo skromnie, z pracy własnych rąk, a więc z rolnictwa i drobnego rzemiosła, bez pomnażania bogactw, najdalej jak się da od systemy rynkowego? I nie są to – uważam – pytania błahe. Przeciwnie, jestem skłonny sądzić, że mowa tu o najbardziej może podstawowych kwestiach współczesnego świata. W istocie bowiem zapytujemy tu o możliwość nowej, innej formy życia, która mogłaby się stać najpierw konkurencją dla zużytych i upadłych modi egzystencji współczesnej, egzystencji – dodajmy – rozbitej, rozproszonej, przygniecionej nadmiarem wszystkiego i wszystkich. Następnie zaś ów nowy eremityzm miałby owo, modernistyczne zbłądzenie samym sobą zastąpić – na takiej mniej więcej zasadzie, na jakiej we wczesnym średniowieczu klasztory benedyktyńskie i cała wyrosła wokół nich kultura społeczna i intelektualna, stały się zaczynem późniejszej, dojrzałej już cywilizacji chrześcijańskiej. Zapytujemy zatem o możliwość duchowego odrodzenia chrześcijaństwa, o możliwość odtworzenia (co do swej istoty) i stworzenia na nowo (co do nieuniknionych, związanych z upływem czasu przypadłości) cywilizacji chrześcijańskiej, a więc z natury swej wertykalnej, rozpiętej hierarchicznie między cichym i prostym światem skał i minerałów a tronem Boga samego. Wiele wieków temu, kiedy benedyktyni zakładali swoje klasztory i pustelnie, nie było już niemal nic do uratowania ze świata starej Romy. Zachodnie Cesarstwo Rzymskie było całkowicie materialnie zrujnowane i duchowo wyjałowione. Kto by chciał chronić i reformować walące się gruzy, świetnego niedyś Imperium, straciłby życie i siły nie uzyskawszy niczego. Historia, której Panem jest Bóg, domagała się „resetu” i startu od nowa, stare bukłaki zmurszały bowiem i ostatecznie rozpadły się. By jednak pojawiły się nowe, trzeba było ciszy, spokoju, wglądu w siebie – i Łaski, rzecz jasna, bo sam z siebie niewiele może człowiek, a dziedzinie ducha to już prawie całkiem nic, w każdym razie nic dobrego. I stał się „reset”, bo ludzie wyruszyli do klasztorów i pustelni, do eremów i jaskiń, by tam w pokorze kontemplacji oczekiwać na Nowe. I istotnie stał się Nowy Świat.
Czy dziś coś podobnego jest w ogóle możliwe? Czy tli się gdzieś jeszcze w głębiach człowieka ów mocarny duch, ta siła i determinacja, która wyganiała na pustynię niespokojnych metafizycznych poszukiwaczy i – co więcej – pozwalała im na niej wytrwać?
Wydaje się, że nie – że samo takie pytanie jest zgoła niedorzeczne, a przez to i całkiem zbędne. Nikt dziś się przecież do pustelni nie wybiera, przeciwnie: prędzej do galerii, do tłumu i zgiełku, które zagłuszają ciężkie westchnienia duszy i przynoszą jej krótkotrwałe i złudne – ale jednak – poczucie bezpieczeństwa. Owszem jest jeszcze garstka kamedułów i kartuzów, odosobnieniom oddają się wciąż niekiedy karmelici i franciszkanie, a też zdarzaja się pojedynczy świeccy, ale to w skali globalnej ledwo pyłki. Kartuzów jest ogółem 370 i niecałe siedem dziesiątek mniszek, kamedułów jeszcze mniej – wsystkich nie zbierze się nawet półtora setki. Na świecie. W większości zresztą starców. O czym więc mówimy?! Dziś przecież – bardziej jeszcze niż kiedyś – ludzie nie chcą i potrafią żyć w samotności, dziś, bardziej niż kiedyś, żyją podziwem płynącym z cudzych oczu i słów, określają się poprzez swój materialny status, przez możność raczenia się coraz to nowymi przedmiotami i podnietami. Słowem, celują w ową doczesną, wewnątrzświatową, kruchą niczym źle wypalone szkło szczęśliwość. Nie chcą i nie potrafią utrzymać dyscypliny, będąc – przynajmniej deklaratywnie – oddani „wolności”, choć często nie bardzo potrafią powiedzieć co miałaby ona dla nich znaczyć, na czym polegać i do czego im służyć. Mało kto rozumie też współcześnie sens kategorii, która dla eremityzmu jest absolutnie podstawowa – mianowicie wyrzeczenia. Wyrzekać się czegoś? Nie dość, iż nigdy nie dostajemy od życia i bliźnich wszystkiego tego, co otrzymać byśmy chcieli – to jeszcze się wyrzekać? Szczęścia? Przyjemności? Sławy, bogactwa, miłości i seksu, wszelkich przyjemności zmysłowych? Po cóż to? Asceza to postawa w ogromnej mierze dziś niezrozumiała, nawet dla wielu katolików. Któż zatem dzisiaj chciałby i potrafił przylgnąć sercem, umysłem i czynem do słów bł. Pawła Giustinianiego, który komentując ewangeliczną scenę z Marią i Martą (tak lubianą przez anachoretów jako ilustracja wyższości życia kontemplacyjnego nad aktywnym) powiada:
„Nie zadowalać się tylko całowaniem stóp Jezusa, ale trzymać je w objęciach… Nie porzucać samotności dla życia czynnego… Oddalić się od wszystkiego i od wszystkich, i w doskonałej samotności, bez żadnej pociechy, bez żadnej innej miłości, życ w Chrystusie, oczekiwać rozpadu ciała, nie znając niczego prócz siebie i Chrystusa, albo raczej znając jedynie Chrystusa i siebie samego w Chrystusie”[2].
Słowem – Unum Necessarium. Nie jest łatwo zrozumieć i duchowo przyjąć, iż upadłą ludzką naturę należy „ścisnąć” i pozbawić niemal wszystkiego, by wydała z siebie życiodajne soki Prawdy, Dobra i Życia. Zachodzi tu bodaj coś na podobieństwo znanego z psychologii mechanizmu deprywacyjnego, kiedy to „odcięty” od doznań zmysłowych umysł zaczyna generować własne przedstawienia. Tu jakby podobnie: dusza odizolowana od podniet zaczyna uwalniać to, co tkwi w głębiach niej samej. A przecież – jak naucza św. Augustyn – tym, co jest najbliżej duszy, bliżej niż ona samej sobie, jest Bóg. Ale trzeba nauczyć się słuchać milczenia, z otchłani którego On przemawia, trzba wyciszyć wszystko, aby to bezgłośne Słowo stało się słyszalne. Temu służy całe życie eremickie i wszystkie jego zasady. Wspomniany bł. Paweł Giustiniani, w swych Narzędziach życia eremickiego zaraz na początku – po nakazie złożenia ślubów oraz przestrzegania Reguły św. Benedykta –wskazuje przeto najważniejsze tegoż życia elementy:
„3. Kochać głęboki spokój świętej samotności
4. Upodobać sobie w przyjemnym odosobnieniu, jaki daje cela odsunięta i oddzielona od innych
5. Unikać na wszelki sposób, z zachowaniem jednak prawa miłości, spotykania się lub zbliżania do osób, które żyją w świecie, albo prowadzą inny sposób życia”[3]
Tak należałoby żyć. Jednak współcześnie jest w ludziach – jak się wydaje – znacznie mniej wiary niż kiedyś. Wiary w Boga, wiary w rzeczywiste, nierelatywne i nie (tylko) subiektywne istnienie świata (bo ta pierwsza z tą drugą okazują się być istotowo powiązane), w końcu też wiary w to, że w tym świecie można osiągnąć egzystencję sensowną, a więc przekraczającą odczuwany na co dzień absurd. Ostatecznie więc wygląda na to, że w nieodległej perspektywie odejdą z tego świata ostatni pustelnicy, zamknięte zostaną lub przerobione na „klimatyczne” hotele ostatnie eremy, a cała droga życia, którą praktykowali anachoreci zdumiewać będzie tylko nielicznych historyków, którzy się będą temu zjawisku z oddali przyglądać…
Ale może jednak nie. Być może współczesna pustka i zagubienie to właśnie znaki, że duchowe i antropologiczne „wahadło” bliskie jest punktu maksymalnego wychylenia, a zatem – także i zwrotu. Że więc nadejdzie epoka odnowienia ducha, powrotu do korzeni zarówno duszy, jak i kultury – bo głęboko wierzę, iż jeden mają one korzeń. Że ludzie znajdą jednak w sobie siłę, by modlić się w „miejscu pustynnym, osobno” (Mt 14,13). N iewykluczone, iż potrzeba tu jeszcze jakiejś wielkiej i natchnionej osobowości, mocarza ducha i organizatora zarazem – podobnego właśnie św. Benedyktowi czy św. Franciszkowi – który stanie się „czynnikiem spustowym” nowej epoki eremityzmu, owym pierwszym elementem, który w ruch wprawi, a zarazem „sformatuje” tajemniczą układankę duchowego „domina”. Przez takie wielkie postacie w przeszłości działał bowiem Duch. Być może też będą jeszcze musiały nastąpić kolejne kryzysy i wstrząsy, aby pojęli ludzie ostatecznie daremność swych reformatorskich wysiłków, istotową niemożność samozbawienia, błędną ścieżkę, na której się ludzkość znalazła, nieodwołalne wypalenie dotychczasowych form życia.
Niekiedy wydaje mi się, że ten czas już bliski, że pracowicie – po raz kolejny – wznoszona przez człowiek wieża Babel rzeczywiście chwieje się i rozsypuje znacznie szybciej niż jesteśmy w stanie ją łatać i wzmacniać. Że zatem ludzie już „za chwilę” zaczną porzucać swe pługi, przestaną oglądać się za siebie i umarłym zostawią grzebanie umarłych. Innym razem z kolei, w trudniejszych momentach, obawiam się, że gonitwa w przepaść nie może się zakończyć inaczej niż właśnie otchłanią przepaści samej… Cokolwiek się jednak ma stać – należy oczyszczać i przygotowywać na to umysł. Aby mogło pojawić się w nim to, co Inne. Bo przemiana nie będzie naszym, ludzkim dziełem – gdyby tak miało być, byłaby nieskuteczna. Należy więc w pustelni – choćby to była tylko wewnętrzna pustelnia naszego ducha – zrobić miejsce Temu, w Którego mocy jest ratunek. To właśnie, ponad wiekami, wciąż nam zaleca koloński Mistrz:
„Tak, jeszcze raz powtarzam te słowa: Jezus wszedł do świątyni i rzekł: 'Usuńcie to stąd'. I usunęli. Nie było tam nikogo, tylko sam Jezus. I zaczął przemawiać. Oto, co naprawdę powinniście wiedzieć: jeżeli w świątyni, to znaczy w duszy, chce mówić ktoś inny oprócz Jezusa, on milczy, tak jakby nie był u siebie. Bo rzeczywiście nie jest u siebie w duszy pełnej obcych gości, z którymi ona rozmawia. A przecież, jeśli On ma w niej mówić, musi być sama. Jeśli chce słyszeć Jego głos, niech się pogrąży w milczeniu. Wówczas to On wchodzi i zaczyna mówić”[4].
Profesor Bartosz Jastrzębski
[2] Cyt. za: J. Leclercq OSB, Sam na sam z Bogiem. Życie pustelnicze na podstawie doktryny błogosławionego Pawła Giustinianiego, przeł. E. Buszewicz, Kraków 2014, s. 113.
[3] P. Giustiniani, Pisma, tom 1. Pochwała życia eremickiego, przeł. Eremici Kameduli Góry Koronnej, J. Partyka, Tyniec 2015, s. 49.
Kategoria: Inni autorzy, Publicystyka, Religia, Społeczeństwo, Wiara