Prof. Jastrzębski: Duchowe przeznaczenie Polski w Listach politycznych Zygmunta Krasińskiego
Bo gdyby tajemnic zabrakło, zabrakłoby i Boga…
(do Stanisława Egberta Koźmiana 3 kwietnia 1847)[1]
W swej monumentalnej pracy poświęconej Zygmuntowi Krasińskiemu, Stanisław Tarnowski wyznaje w którymś miejscu z rozbrajającą szczerością: „Czytając go nieraz się trzeba pytać czy to poeta doprawdy? Czy nie filozof i mędrzec, który z doświadczenia wieków wyciągnął treść prawdy i podaje ją jako naukę, jako przestrogę, jako groźbę. Dla niego poezja jest środkiem tylko, formą: celem jest prawda, prawda moralna i polityczna”[2]. Nie mnie – i nie tu – rozstrzygać o słuszności tej oceny, bo też ani nie czuję się wystarczająco kompetentny w uczonych wartościowaniach materii poetyckiej, ani zamierzam pogrążać się w dość grząskich i niezbyt przeze mnie lubianych rozważaniach o stosunku pomiędzy materią a formą dzieła literackiego. Tym bardziej, iż właśnie jako mędrzec i filozof – wyraziciel ważkich i zasługujących na uwagę myśli – poszukujący prawdy moralnej i politycznej będzie mnie on interesować. A w niniejszym szkicu szczególnie i wyłącznie niemal jego epistolarna twórczość, jako że – by raz jeszcze przywołać Tarnowskiego – „w listach jego pełno także takich słów, których on za proroctwa nie miał, a które się jako proroctwa sprawdziły”[3], co oznacza, iż w nich właśnie swój wieszczy dar mimochodem niejako objawiał i w nich też łatwo znaleźć można najaktualniejsze jego uwagi i rozpoznania – w klarownej, przystępnej formie podane. Co również istotne – bo dzięki temu uzyskujemy w miarę dokładny obraz intelektualnej sylwetki wieszcza – „jego listy są ciągłym, obszernym, widocznie umyślnym wykładem wszystkich jego uczuć i myśli; on w nich ciągle o sobie mówi, a tak szczegółowo i obszernie, jak żeby się z powiadał, jak żeby chciał samego siebie opowiedzieć”[4]. Znów jednak konieczne zastrzeżenie: nie we wszystkie listy, spośród ich z trudem tylko przeliczalnego ogromu, będę zaglądał, a w te przede wszystkim, w których Krasiński objawia wspomniane prawdy moralne i polityczne, pokazuje, owszem, siebie jako osobę, ale jeszcze więcej przemyślenia i widzenia dalszych losów Polski. Losów niezwykłych, jednynych w swoim rodzaju, nieuchronnie splecionych z religijnym przeznaczeniem człowieka i narodów, ludzkości całej, pielgrzymującej – przez Golgotę i grób – ku swemu duchowemu domostwu.
Nim jednak przejdę do omówienia duchowej predestynacji Polski, tak jak postrzegał ją autor Irydiona, słów parę należy rzec – tytułem przypomnienia – o filozoficzno-religijnym podłożu myśli politycznej wieszcza. W zgodzie z duchem epoki bowiem Krasiński nie stroni od głębokiej refleksji teologicznej (niemal teozoficznej miejscami), rozmyślań nad wewnętrznym życiem Boga w Trójcy czy bytową racją bytu stworzonego jako takiego. Nie powinno to dziwić: wszak kto poważnie traktuje porządek Boski, kto wierzy weń i go szczerze wyznaje, ten też pojmuje wyraźnie, że z niego wszystko wypływa i, na pewnym poziomie, wszystko jest odeń ontologicznie zależne. Dla umysłu wierzącego nie ma rzeczywistości i przyczyn„neutralnych” czy „neutralnych” bądź „naturalnych” sfer ludzkiego działania, znajdujących się jakby „poza” Bogiem i Jego prawami. Poza Bogiem bowiem „jest” tylko Nic (Nihil) w nim zaś jest wszystko: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). Dziś sfera tego, co naturalne (physis), a więc podległe bezosobowym prawom przyrodniczym, przerosła i wyrugowała wszystko to, co ponadnaturalne. Porządek Boski, jeśli w ogóle się zachował i jest respektowany, to może tylko w etyce i rozważaniach o moralności – na próżno by go szukać jego śladów w nauce o przyrodzie, nauce o społeczeństwie, historii czy polityce. Któż dziś pamięta, zachowuje czy chociaż poważnie traktuje nauczanie na przykład św. Piotra Damianiego: „Albowiem kto dał początek naturze, jeśli chce, bez trudu znosi panującą w niej konieczność. Konieczność bowiem, władając stworzeniami, podlega prawom Stwórcy, Ten zaś, będąc stwórcą natury, zmienia jej porządek według upodobania swej mocy; postanowiwszy, że wszystkie stworzenia mają podlegać panowaniu natury, władzę nad naturą zachował dla siebie”[5]. Nie, w to już nie wierzymy, w większości nie wierzą chyba nawet kapłani. Sfera sacrum skurczyła się i zbladła, w krajach Zachodu takich jak Holandia, Szwecja, Wielka Brytania czy Francja niemal zanikła; stopniowo, acz skrupulatnie usunięto ją bowiem ze sfery publicznej, jako osadnik anachronizmu, fanatyzmu, obskurantyzmu i nietolerancji. Pozostawiono jej jedynie ściśle ograniczoną przestrzeń kościołów i sal katechetycznych, a także wyłącznie wewnętrznej, całkowicie prywatnej przestrzeni dusz jednostkowych. Znakomicie uchwytuje ów proces Voegelin. Skutkiem walki pomiędzy siłami kościelnymi i świeckimi, siegającej daleko wstecz, aż do czasu sporu o inwestyturę, było – powiada on – „powstanie politycznego napięcia pomiędzy Kościołem a państwem, w wyniku którego instytucja duchowa została ostatecznie zepchnięta do sfery prywatnej, podczas gdy autonomiczna instytucja polityczna uzyskała monopol na działanie w sferze publicznej. Ta prywatyzacja duchowości stworzyła możliwość ponownego uduchowienia sfery publicznej, opartej jednak na innych źródłach, takich jak nacjonalizm, humanizm, ekonomizm (zarówno liberalny jak i socjalistyczny), biologizm i psychologizm. Wzrastająca wielość rodzajów duchowości i kościołów przeciwnych tradycyjnym instytucjom duchowym była najbardziej brzemienną w skutki konsekwencją porażki Kościoła w wypracowywaniu kompromisu z nowym, pluralistycznym światem polityki”[6]. A zatem: im mniej religii w sferze publicznej, tym więcej w owej przestrzeni jej niebezpiecznych, ideologicznych, pseudoreligijnych erzaców, które systematycznie przywodzą ludzkość do ponurych katastrof. Zależności tej wydają się jednak nie zupełnie pojmować liberałowie, a co gorsza, nie dostrzegają jej również liberalni chrześcijanie, pociesznie – acz niemądrze – nawołujący do pozostawienia religii wyłącznie w sferze prywatnej. Tego bowiem zrobić zwyczajnie się nie da: przestrzeń publiczna z samej swej natury jest zideologizowana – sugeruje jakiś światopogląd i promuje pewien określony sposób życia. Tym istotniejsze, jakimi ideami ją nasycimy: czy sztucznymi, utopijnymi, a przez to toksycznymi i prowadzącymi do konfliktów czy takimi, które łagodzą obyczaje, wspierają doskonalenie wewnętrzne i praktykowanie cnót etycznych i dianoetycznych, wzmacniając tym sam więź społeczną. Sądzić, że sfera publiczna może być pogodnym, liberalnym Hyde Parkiem jest skrajną naiwnością, jeśli nie głupotą bądź makiawelicznym wyrachowaniem.
Reasumując: skrupulatnie odczarowany przez oświeceniowych myślicieli i liberalnych dobrodziejów świat sfery publicznej, zaczarowano znów, tyle, że czarniejszą znacznie i bardziej złowieszczą „magią” wiar oraz ideologii ściśle polityczno-ekonomicznych, wypranych całkiem z łagodzącego wpływu miłującego Boga, a nakierowanych jedynie na wzrost władzy politycznej i ekonomiczno-technologicznej potęgi, która tę władzę umożliwia i wspiera. Autor Świata polis słusznie bowiem zwraca uwage na strukturalny związek pomiędzy politycznymi religiami „zbawienia”, a afirmacją nauki i postępu technologicznego: „Ludzie nadal niezbyt powszechnie zdają sobie sprawę z faktu, że wielkie ruchy elitarystyczne, czyli komunizm, faszyzm i narodowy socjalizm, miały jeden czynnik wspólny, który co więcej, dzieliły z różnymi odmianami progresywizmu, mianowicie uwielbienie dla nauki, systemu przemysłowego oraz wartości technologii. Niezależnie od tego jak bardzo różnią się pod względem proponowanych rozwiązań problemu politycznej egzystencji, wszystkie one są zgodne, że dla zapewnienia podstawy dobrobytu ludzi system przemysłowy musi zostać rozwinięty do granic jego możliwości. Oto czynnik, który czyni nowoczesne polityczne ruchy masowe dziedzicami progresywizmu i pozytywizmu w duchu Saint-Simona i Comte'a”[7]. Oczywiście przekonanie owo podziela również duchowy dziedzic niestrawionych (na Zachodzie szczególnie) resztek socjalistycznej utopii – lewicujący liberalizm. Nie zmienią tego faktu różnorakie figowe listki w rodzaju „ekologicznych sposobów życia” czy naiwnych protestów antyglobalistów przeciw zmianom klimatu – liberalny (obyczajowo) raj opiekuńczego państwa opiera się na doczesnym dobrobycie warunkowanym ekonomiczną potęgą, a żeby ją osiagnąć – w warunkach wolnego rynku – trzeba bezlitośnie łupić skórę innym, najlepiej słabszym i gorzej zorientowanym w światowej ekonomii, a także bezwzględnie eksploatować przyrodę. Fakt, że dziś „zieloni” z krajów wysoko uprzemysłowionych pochylają się nad każdym stworzonkiem, nie może przesłaniać faktu, iż najpierw przyroda w tych krajach została dosłownie unicestwiona (Wielka Brytania, Niemcy, kraje Beneluxu).
Na gruncie ruchów „postępowych” nie tylko uznano zatem, że „wewnątrzświatowe religie polityczne” (jak określa je Voegelin) mogą i powinny skutecznie zastąpić religię historyczną w życiu publicznym, ale, co więcej, utrzymuje się również, że stanowią satysfakcjonujące substytuty duchowego zintegrowania osobowości oferowanego dotąd przez chrześcijaństwo. Z perspektywy hekatomb XX wieku widzimy wyraźnie jak bałamutne i szkodliwe jest to przekonanie. Ideologie polityczne prowadzą wszak do inflacji osobowości, do „scedowania” odpowiedzialności moralnej i intelektualnej na jakieś ciało kolektywne – partię, naród, państwo – pozostawiając jednostkę w stanie mniej lub bardziej infantylnym i, by tak rzec, przedświadomym. Miast myśleć – wymachuje ona sztandarami, by posłużyć się potężnym acz dozwolonym, myślowym skrótem. Chrześcijaństwo natomiast zmusza swych wyznawców, by spojrzeli w głąb swych jaźni i zmierzyli się z zalegającym tam mrokiem, ze wszystkimi demonami zamieszkującymi ludzką duszę. Kto zaś z tej walki wyjdzie żywy i o zdrowych zmysłach – przynajmniej staje się dorosły i duchowo przytomny.
Ale – wróćmy do Krasińskiego. U niego, inaczej niż dziś, polityka przeplata się jeszcze z teologią i dlatego wykładać je on może (czy nawet musi) łącznie. To, co niższe wypływa – logicznie i bytowo – z tego, co wyższe, porządek wykładu musi być przeto dedukcyjny i zstępujący. Zarys swej koncepcji Bóstwa przedstawia on przeto zaraz w pierwszych słowach teologiczno-politycznego traktatu O stanowisku Polski z Bożych i ludzkich względów (1840). By móc mówić o Polsce, najpierw wywodzi on o Bogu i o tym, co w Nim jest źródłem życia i ruchu. Powiada on tedy:
„W stosunku do nas tym łaska Boża, że nas Bóg stworzył, to jest, że nam bytu udzielił. W tym rozum i logika Boża, że nas nie od razu doskonałymi i dopełnionymi stworzył, czyli skończonymi istotami, ale owszem, nieskończonymi nas stworzył – bo od samego początku poczynającymi z możnością postępowego rozwijania się – przy tym wolnymi – więc tym samym zmuszonymi zasługiwać się, to jest siebie samych dotwarzać, by róść ku Niemu. W tym wreszcie miłość Boża, że nas ostatecznie zbawi, czyli że w miarę zasługi naszej bytu nam odmierzać będzie, czyli, co jedno jest, że nas opatrznie doprowadzi do żywota wiecznego, który jest niebiańską wszystkich władz naszych harmonią, dostrajającą się coraz wyżej – który jest postępem nie przerwanym już śmiercią – który jest przemienianiem się następnym, coraz przedziwniejszym – duszy i ciała, przy wszelkiej świadomości i z własnej woli ducha, do którego dusza ta i ciało należą”[8].
Zaraz zaś poniżej powyższy trójpodział Bożego życia odnosi autor Nie-boskiej komedii do trynitarnej struktury Jego trzech Osób: „Z tego trojakiego stosunku Boga do nas i naszego nawzajem do Boga Trójca Święta wynika. Pierwsza jej osoba odpowiada wszechbytowi, którego przymiotem jest wszechmoc. Druga – wszechmyśli, której przymiotem jest wszechświadomość, czyli wszechrozum. Trzecia – wszechżyciu, czyli wszechduchowi, którego przymiotem wszechmiłość. Na obraz tej Trójcy Bożej każden z nas jest także trójcą każdochwilną, każdy z nas jest bytem, myślą, życiem współcześnie, czyli duchem, a zarazem i przeto właśnie, że duchem, jest osobistością całką, jaźnią, tąż samą i jedną”[9].
Z trynitarnego życia Bożego, które odzwierciedla się tajemniczo w każdej ludzkiej egzystencji, wyrasta zatem energia życia, wszelki ruch i zmiana. Człowiek rodzi się bowiem surowym i nieprzetworzonym, „nie-Chrystusowym”, niedokończonym (jak powiada św. Paweł: „Nie było jednak wpierw tego, co duchowe, ale to, co ziemskie; duchowe było potem. Pierwszy człowiek z ziemi – ziemski, drugi Człowiek z nieba” (1Kor 15 46-47) . Jest ledwie „ziarnem, które ma obumrzeć” – wrażliwym ciałem i kłębkiem zwiniętych w nim, drgających instynktów, pragnących pochłonąć miłośnie pożądany obiekt. Jest tylko grudą ziemi, łupinką. Gdyby nie złożone dyskretnie w głębiach duszy imago et similitudo Dei, z konieczności pozostać musiałby on w swoistym chtonicznym, „zwierzęcym raju”, w błogim bezruchu bezczasu, pozbawiony wspomnień i słodko-gorzkiej umiejętności oczekiwania. Pławiłby się w nieświadomości – ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy – niczym płód w ciepłych i ciemnych matczynych prawodach. Świadomość bowiem rodzi się dopiero za sprawą wewnętrznego pęknięcia pomiędzy zwierzęcym, niezapośredniczonym, „cieleśnym” szczęściem bezpośredniości, a iskrą umysłu, która mediatyzuje właśnie, opóźnia świadomość względem bytu, a przez to od tego bytu (i od innych ludzi) odróżnia, „odkleja”, wyobcowuje, ukazuje jego niedoskonałość i fundamentalną, ontologiczną odmienność między ciałem a duszą, ale też mną a innymi. Zniwelowanie tej różnicy, złączenie tego, co rozdzielone, staje się tym samym przeznaczeniem ludzkiego bytu. Przemieniona jedność duszy i ciała – wyrażona w obrazie Zmartwychwstania – jest przezwycieżeniem tej alienacji, „przeanieleniem” i podniesieniem materii do Ducha i świadomości – Wniebowstąpieniem. Krasiński powiada w tym kontekście:
„W stosunku do nas rozum Boży znaczy logikę żywota naszego, pracę, trud, zatem i cierpienie, i męczeństwo, słowem zasługę. I oczywiście, by stworzonych z łaski przeprowadzić do godności duchów niebiańskich, do anielstwa, do żywota wiecznego, trzeba koniecznie było ich zasługi i stopniowego postępu – czyli trzeba było, żeby im jej niezbędność rozum Boży objawił i nakazał, bo inaczej łaska byłaby bezrozumna, a zatem nie byłaby miłością żadną, tylko znowu łaską. Więc nie byłoby żadnej odmiany ni rozwoju od pierwszej do ostatniej – żadnego przetworzenia, żadnego biegu życia – dziejów ni ludzkich, ni żadnych innych, wolnością swą poruszających się w czasie, być by nie mogło. Na początku, w środku, na końcu, tożsamość jedna, martwa bezbarwna, nieskończona – jeden tylko stan – a jeśli go nazwiem rajem, więc jeden raj nieprzemienny, niewinny, ale głucho, nieżywo, zwierzęco niewinny – byt tylko sam bez rozbudzenia się myśli – ciało bez duszy. Przejście więc, a tym samym walka wewnętrzna, a stąd ból, a nawet i grzech, o którym święty Augustyn wyrzekł, że był najszczęśliwszą winą (felicissima culpa), nastąpić musiały. Tym rozdarciem, tą walką, tym bólem ozwało się życie, bo Bóg jest Bogiem nie martwych, ale żywych”[10].
Umieszczenie takich rozważań, z ducha przypominających nieco Prolog Ewangelii św. Jana, na wstępie traktatu o Polsce może się wydawać osobliwe i zgoła przesadne. Gorzej jeszcze – może w nowoczesnym Czytelniku budzić swoisty niesmak. Niejeden zapyta: a jaki dziś pożytek z tych romantycznych rojeń, poetyckiej pseudoteologii, z tej mistycznej, mętnej jak wody Gangesu maligny? Po co dziś – w świecie trzeźwym, liberalnym i pragmatycznym, w świecie kart kredytowych, Facebooka, postnarodowej multikulturowości, LGBTQ i sławnej już „latte z mlekiem sojowym” – mielibyśmy przeżuwać raz jeszcze te majaki i fantazmaty rozgorączkowanych głów, podług których życie wspólnoty to coś więcej niż praktykowanie niczym nie ograniczonej wolności osobistej i niełatwej przecież sztuki osiągania (i utrzymywania!) dobrobytu? Podług której życie to jakieś poważne zadanie, co gorsza moralne, mistyczne i narodowe zarazem? Toż to anachronizmy jawne, mesjanizm jakiś spaczony, słowem: słusznie i zbawiennie miniona już epoka w dziejach ducha… Romantyzm – to współcześnie zazwyczaj niemal obelga lub wyraz lekceważenia co najmniej. Ale cóż – mnie jednak, na przekór wszystkiemu, naszło ostatnio, by wskrzeszać dawne sposoby myślenia, by w nich właśnie szukać intelektualnego i duchowego pokarmu. Więcej w nich bowiem, mam wrażenie, życia i sensu niż w lwej części filozoficznych i literackich elaboratów dzisiejszych, chudych bardzo treścią dorzeczną, a zarazem formalnie przekombinowanych, często cudacznych prawie. Filozofowie, poeci i myśliciele dawniejsi byli, mam wrażenie, po prostu mądrzejsi. Solidniej wykształceni, lepiej wychowani w sensie „rozeznawania duchów czy są z Boga”, bardziej skoncentrowani na swej umysłowej pracy, mniej zaś unurzani w zgiełku wzniecanym przez gawiedź i jego niewyszukane potrzeby oraz w mniejszym stopniu uzależnieni od uwarunkowań ekonomicznych. Kultura umysłowa jest zawsze elitarna i arystokratyczna – ale jest to arystokratyzm zasługi, nie urodzenia, czyli tytanicznej pracy, nieustannej koncentracji i pełnego poświęcenia dla dzieła. Dawniej, z różnych zresztą przyczyn, ludzi posiadających i praktykujących owe cnoty było więcej. Tym samym i myśl była solidniejsza, poważniejsza, a zarazem bliższa ludzkiemu wnętrzu. Jeśli zatem istnieje jeszcze jakiś ratunek dla kultury europejskiej, to recepta nań spoczywa w przepastnych zasobach naszej tradycji – trzeba ją jeno znaleźć, odkopać, i zastosować właściwie. Kultura europejska winna zachować się tak jak czyni człowiek, który zgubił drogę: cofa się aż do ostatniego momentu, w którym jeszcze wiedział gdzie się znajduje.Chyba, że żadnej recepty na ozdrowienie już nie ma, nie pozostało już bowiem nic oprócz tysiącletniego panowania Szatana – ale wówczas i odchodzić z kultury warto w dobrym towarzystwie, wśród szlachetnych umysłów i szacownych ksiąg, w których przynajmniej próbowano powiedzieć coś naprawdę istotnego.
Wróćmy jednak do wieszczych akapitów i ich politycznego znaczenia. Otóż, po pierwsze: Krasiński jest przekonany, że życie Polski jest głęboko zakorzenione w życiu Ducha, w życiu Boga. Ojczyzna nasza, podobnie zresztą jak każda inna (ale o inne nich się inni troszczą), nie jest tworem ludzkim – jest stworzeniem Boskim. Ma swą indywidualność, bezcenną wartość i szczególne przeznaczenie – ma swą Golgotę, na którą musi wkroczyć, by zmartwychwstać w dojrzałej formie. Nie ma tu sprzeczności pomiędzy Historią i Absolutem, stąd też wypowiedzenie istoty Ojczyzny sięgać musi najpierwszych zasad teologicznych, samej istoty Boskiego pomysłu na stworzenie. Po drugie zaś, powyższy fragment z O stanowisku Polski uznać można za kluczowy, bo reprezentatywnie ukazujący jedną z podstawowych idei Krasińskiego, że mianowicie celem naczelnym zarówno jednostek jak i tych stworzonych, organicznych zbiorowości, jakimi są narody, jest doskonalenie duchowe – zbliżanie się do Absolutu. (W myśli tej rozpoznajemy, rzecz jasna wyraźny ślad, Heglowskiego idealizmu ewolucyjnego, niemniej błędem byłoby wysnuwać z tego podobieństwa zbyt daleko idące wnioski. Myśl Hegla nasz wieszcz wielorako krytykuje – głównie za jej oderwanie od życia, abstrakcyjność, ślepotę na sprawę ojczyzn – do czego jeszcze powrócimy). Aproksymacja ta jednak nie może obejść się bez „nocy ciemnej”, bez bólu, trudu, cierpienia i grobu. Za „przeanielenie” trzeba bowiem zapłacić cenę najwyższą, cenę, której miarą może być jedynie Ukrzyżowanie i śmierć niższej jaźni, małostkowego, grzesznego „ja”, które taszczy ze sobą zarówno każda jednostka, jak i organiczna zbiorowość narodu. Z tych przekonań wynikają konsekwencje, stanowiące swoiste leitmotivy w myśli politycznej Zygmunta Krasińskiego.
I tak, nasz poeta-filozof, ma dojmującą świadomość nieuchronnego końca zarówno poszczególnego człowieka, jak i narodu polskiego, a w końcu też całej kultury i cywilizacji europejskiej, gdy porzucone zostaną cele duchowe – moralne i religijne. Bez tego lepiszcza najpierw Polska i a później Europa rozpadną się niczym zamki z piasku, gdy ciepły podmuch pozbawia je resztek wilgoci – okaże się bowiem, że nic ich wewnętrznie nie łączy, za to dzielą partykularne interesy. Jeżeli zaś głównym celem duchowym jest zbliżanie się do Boga to osiągnąć go można jedynie na drodze moralnego doskonalenia, czyli realizacji nauki ewangelicznej. Stąd też przekonanie, że przeznaczenia duchowego w żadnym wypadku nie można realizować, niepodobna tego nawet próbować, podłymi, nieewangelicznymi środkami – przemocą, podstępem czy kłamstwem . Wymóg ten jest dla jednostki niezwykle ambitnym zadaniem, a jednak swą szczególną trudność ujawnia dopiero jako reguła zastosowana do bytu zbiorowego, narodowego: nader utrudnia ona prowadzenie jakiejkolwiek realnej polityki, zwłaszcza w świetle uwarunkowań geopolitycznych Polski. Z drugiej wszakże strony, desakralizacja przestrzeni społecznej , politycznej, ale też intymnej, wewnętrznej (nawet w zbożnych celach niepodległości narodowej czy likwidacji nędzy i nierówności) jest katastrofą, na skutek której rozbudzić się muszą w końcu najdziksze, plugawe ludzkie instynkty – co też i poeta wielokrotnie zapowiada przede wszystkim w licznych „widzeniach” groźnej, ponadnarodowej „Czerwonej Rzeczpospolitej”. Okazuje się bowiem, iż za desakralizacją następuje krok w krok również zanegowanie wartości ojczyzny, w którą – podobnie jak w Boga – trzeba uwierzyć i którą, znowuż podobnie jak Jego, trzeba miłować. Jest ona bowiem rzeczywistością duchową, wyrastającą z wiary i potrzebującą jej do swego istnienia i wzrostu. Ojczyzna tylko w pewnej mierze objawia się w widzialności – w znacznie większym stopniu jest realnością intymną i głęboko ukrytą. Innymi słowy: to Kościół (Ciało Chrystusa) i Ojczyzna, jako przestrzenie wartości – odpowiednio – teologicznych i kulturowych, zapobiegają ostatecznej degeneracji duchowej oraz społecznej, której ostateczną konsekwencją i żałosnym kresem jest skrajny ekonomizm, czyli sprowadzenie wszelkiej rzeczywistości wyłącznie do jej aspektu pieniężno-towarowego (co też na rożne sposoby czynią zarówno liberałowie, jak i socjaliści). Krasiński powiada przeto:
„Musi przyjść zbawcza sprawa ojczyzn albo sprawa posiadających i nieposiadających pożre świat. Jedno z dwojga – albo ojczyzny przyznane utrzymają w spoju społeczeństwo, albo nastąpi ostateczny jego rozkład chemiczny ma dwa jego pierwiastki najprostsze, najniższe, najostateczniejsze, o których wspominałem, a zarazem najmaterialniejsze. Że ojczyzn nie ma, dlatego są tylko cielesne cele, a cele cieleśne wcześniej czy później sprowadzone być muszą logicznie do najprostszego wyrażenia, jakim jest bójka między bogatym a nędzarzem. Ta bójka ostatnim jest wyrazem społeczeństwa, które zapomniało o Bogu i zaparło się ojczyzn [podkreślenie – B.J]”[11].
Innymi słowy, gdzie umierają ojczyzny i wierne im narody, tam z konieczności rozpościerać się zaczyna horror „Czerwonej Rzeczpospolitej” – czerwone piekło komunizmu i jego rozmaitego, ale zawsze tosycznego i niszczącego wszelką kulturę potomstwa. Gdzie umierają ojczyzny tam zapanować musi samowładnie tyrania wspomnianego ekonomizm, podług którego „bazą” społecznego bytu jest obrót dobrami i ich konsumpcja, warunkujące jego dynamikę, stawanie się, istotę i wszelki sens. Za czasów Krasińskiego podstawową formą ekonomizmu był czerpiący swe natchnienie z haseł rewolucji francuskiej „komunizm”. Poeta powiada o nim:
„Straszna to rzecz komunizm ten. Nicestwo i nic więcej antynaturalne, choć o naturze wciąż gada. Ależ bo natura sama, wyłączna, za wszystko wzięta, jest antynaturalną także, gdyż nie jest wszystkim. Ale ta szkoła, której cel w końcu końców chrześcijański, spod serca Chrystusowi wyjęty, a za pomocą podeptania Chrystusa przeprowadzony, ta szkoła, która powtarza przykazy Boże, a Bogu przeczy, wywrze chwilowo na ziemi straszne skutki – i wyda kwitnący, praktyczny ateizm. Wtedy obaczym, czym ludzie zawróceni do stanu zwierząt, a wtym stanie do tyła głupi, że się za Bogów mają!”[12].
Krasiński wyraźnie dostrzega cechę charakterystyczną lewicowowych utopii i kryptoutopii: są one „spod serca Chrystusowi wyjęte”, czyli stanowią zlaicyzowane i pozbawione odniesienia do Transcendencji postaci moralnych i eschatologicznych wyobrażeń chrześcijańskich (czy szerzej nawet – biblijnych). Wszelkie formy komunizmu (także te obecne, liberalno-lewicowe) żywią się przekonaniem, iż dzięki społeczno-ekonomicznej inżynierii oraz ideologicznemu „praniu mózgu” (realizowanemu poprzez media), tu, w tym świecie, można zbudować rzeczywistość, w którym „Wilk z barankiem paść się będą razem; lew też będzie jadał słomę jak wół” (Iz 65,25). Otóż – nie można. Wilk nie odpuści barankowi, a lew nie będzi żuł słomy. Wszelkie próby zbudowania ziemskiego Raju skończyć się muszą rzezią w „imię Dobra” i, finalnie, wspominaną już Czerwoną Rzeczpospolitą.
„Bo na ziemskim świecie z bydląt nie sposób utworzyć Królestwa Bożego, i kto marzy o nim jako nie o celu, ale o rzeczywistości na jutro gotowej, ten tylko dochodzi do królestwa szatańskiego”[13].
Skaza człowiecza tkwi zbyt głęboko, by móc ją usunąć za pomocą pogadanek politruków i soczystych tyrad propagandzistów czy jakichkolwiek innych form zaklinania rzeczywistości znanych w ramach wishful thinking. Raj i właściwa mu wieczna szczęśliwość muszą pozostać wyobrażeniami metafizycznymi i eschatologicznymi. W innym znaczeniu pojęcia te stosują się również do wewnętrznych stanów osób duchowo przebudzonych, dla których, dzięki łasce Bożej, eschatologia przyszła stała się eschatologią urzeczywistnioną – widzą oni już dziś Nowe Stworzenie, rzeczywistość przemienioną. Nigdy jednak wyobrażeń niebiańskich odnosić nie powinniśmy do tego, co można uczynić na gruncie polityki i przy pomocy technologii.
„Co się dalej stanie? Myślę, że się za biodra wezmą Moskwa i Rzeczpospolita Czerwona, po wszystkich krajach: jalousie de metier, bo to nie są przeciwne pierwiastki, owszem jednorodne, identycznie te same, piekielne. Oba dążą k'zbarbarzynieniu świata i odchrystusowaniu go. Polska, jeśli się zacna zachowa śród rozłajdaczonego świata, to w końcu zwycięży i stanie wyżej niż Moskwa, niż panslawizm, niż tajne towarzystwa, Barbesy i towianizmy. Lecz Boga o to prosić trza, Bóg to jeden sprawić może!”[14].
Iście prorocza jest owa intuicja łącząca tak ściśle (w pierwszej połowie XIX wieku!) komunizm z Rosją. Choć za życia poety ruchy rewolucyjne i komunizujące (tzw. Wiosna Ludów) przetoczyły się przede wszystkim przez Europę Zachodnią, to jednak właśnie Rosja zdaje mu się przyszłym dopiero może, ale najgroźniejszym ich matecznikiem i rozsadnikiem. Autor Nie-boskiej komedii wyczuwa ową groźbę (tak jak przeczuwa, iż na ów lep Polska schwytać się nie da), która urzeczywistni się gdy „zbarbarzynione” i „odchrystusowione” masy ludu rosyjskiego pochwycą w pijackim widzie, w grabieżczym amoku przynętę odrealnionych, lewicowych utopii. Pojmuje wyraźnie, iż zrodzona na ich łonie „Ludzkość” – anonimowa armia komisarzy Czerwonej Rzeczpospolitej – wynarodowiona, odreligijniona, pogardzająca tradycją, wyzbyta szacunku do jakiejkowlwiek ludzkiej czy boskiej hierarchii, ruszy w końcu, po trupach ojczyzn, narodów i religii na podbój świata. Dlatego nie waha się Krasiński jak najsurowiej besztać nawet cenionego nader przez siebie Augusta Cieszkowskiego, gdy ten, w duchu heglowskiej lewicy, zaczyna prawić o „Ludzkości” i jej „czynie”. Upomina go mianowicie:
„Drogi mój, powiedz mi, czemu i Ty w pedanterię stronnictwa takeś się zawdał, że tylko o kosmopolitycznym ludu wiesz, a nigdy o specyficznym i organicznym narodzie? Zawsze tylko do ludu i o ludzie, nigdy do narodu i o narodzie. Czy nie czujesz, że lud jest abstrakcją, a naród dopiero konkretem, że lud wyraża zbiór sypki dodatkowych ziarn piasku, a naród wyraża coś żyjącego, ogromnego, nastrojnego?”[15].
Nie istnieje coś takiego jak „Ludzkość”. Jest to jedynie abstrakcyjna idea ogólna, tak samo niemożliwa do pojęcia i wyobrażenia jak ów słynny Berkeley'owski „trójkąt sam w sobie”, co nie jest ani równoramienny, ani równoboczny, rozwartokątny czy prostokatny, a jednak w jakiś sposób będący nimi wszystkimi (jako zawierający pełną istotę trójkątności). Człowiek jest zawsze jakiś: to Francuz, Niemiec, Polak czy Szwed, z całym swoim językowym, historycznym i kulturowym zapleczem. Ono właśnie dopiero nas tworzy, bo ono stanowi kształtującą ideę. Bez zaś tego podłoża człowiek jest właściwie niczym – zaledwie dwunożnym, nieopierzonym zwierzęciem, potencjalnie tylko rozumnym.
„Naród jest wyższym pojęciem niż choćby najnieszczęśliwsze w nim indywidua, bo naród jest nie tylko liczebnym zbiorem onychże, ale jeszcze prócz tego ideą-matką, skąd one wyszły i za którą giną, i dla której żyją. Ta idea narodowa ma zatem święte prawo, choćby wobec nędzy szczegółowych i pojedynczych, stawiać sobie pomniki, mające teraźniejszości i przyszłości przypominać przeszłość i całą godność, i świętość narodowego rozwoju. Naród, który by już nie pojmował takich ofiar i pomników, i zakładów, przestałby tym samym być sobą samym; mógłby jeszcze bardzo filantropiczną być zbieraniną ubogich i dobrodziejów, ale nie byłby narodem. Dopóty żyje jako naród, dopóki się w takich zakładach upostacia, wyraża, stawia i objawia na ziemi oczom i duszom patrzących. Dla idei narodowej tym one, czym obrządki i kościoły dla Boga […]. Są na świecie rzeczy i czyny, i zdarzenia wyższe nad wszelki pożytek materialny, doraźny, chwilowy. Są idealne rzeczywistości tak samo potrzebne życiu ludzkości, jak chleb dla łaknących chleba – chleb to duchów i chleb przeznaczony duchom na to, by umiały szlachetnie i godnie dźwigać szatę ciała”[16].
Tak oto naród jest ideą[17] dążącą do swego „wcielenia”, pragnącą się przejawić w rzeczywistości widzialnej pod postacią „pomników” – zmysłowych manifestacji tego, co inteligibilne. Symbole narodowego trwania są tym, „czym obrządki i symbole dla Boga” – niedoskonałym wprawdzie, ale koniecznym opisaniem i przybliżeniem sfery metafizycznej – dzięki temu możemy ją przeżywać, wyobrażać sobie, utrwalać w sztuce i literaturze. Kultura tedy, siłą rzeczy, jest kulturą narodową – innych nie ma – bo wyrosłą w określonej przestrzeni językowej i związaną z takim, a nie innym, historycznie przejawionym sposobem wyrazu świata. W konkretnej kulturze bowiem „upostacia się, stawia i objawia na ziemi” idea-matka tego oto – nie innego – narodu. Przypomina ona nieustannie, iż „są na świecie „rzeczy i czyny i zdarzenia wyższe nad wszelkie pożytek materialny, doraźny, chwilowy”. Nietrudno pojąć w tym kontekście absurdalność i szkodliwość współczesnych postulatów „oczyszczenia” przestrzeni publicznej z symboliki narodowej, łatwo przejrzeć ukrytą przesłankę narzekań na „nadmierną” ilość pomników historii narodu. Za tymi postulatami kryje się ideologiczny projekt przekształcenia narodów w – jak sądził Krasiński – „filantropiczną zbieraninę ubogich i dobrodziejów”. Że będzie ona filantropiczna – w to można było wierzyć w pierwszych dekadach XIX wieku. Bieg historii ukazał, że owa „zbieranina” wnet staje się drapieżną, nieludzką i wewnętrznie skonfliktowaną, pożerającą samą siebie zgrają, żywiącą się celowo rozpalaną chciwością, w skutek której destrukcji ulegają zarówno wszelka więź społeczna, jak i wyniszczona nadmierną eksploatacją planeta (gdzie nawet skrawka ziemi nie chce się zostawić w spokoju, poza sferą ludzkich żarłocznych interesów, na chwałę Stwórcy po prostu, dla niezmąconej ciszy Jego obecności). Równocześnie społeczność, która rezygnuje z odniesienia do swej przeszłości, do kultury (która zawsze jest przecież historią kultury, historycznie wytworzona semiosferą) „spłaszcza się” mentalnie, redukuje do wymiaru doraźnych obowiązków, interesów i przemijających, estetycznych mód. Traci zakorzenienie w procesie dziejowym – a tym samym traci właściwości. Z trzech wymiarów – redukuje się do dwóch, do płaszczyzny, staje się jak kartka, jak suchy liść. Głębia i życie – oddech wieków – zostają odrzucone. Pozostaje przysłowiowe „żarcie się o kasę”, pozycję, przywileje i niewolnicza służba własnej próżności i „kreatywności” – na najróżniejszych poziomach, w gorszym lub lepszym stylu, ale zawsze jednako niska.
Dlatego też, zdaniem naszego myśliciela, z ojczyzn żadną miarą rezygnować nie wolno.
„Ojczyzna jest w chrześcijaństwie tak samo jak w starożytności, bo tylko ludzkość przez ojczyzny, za pomocą ojczyzn, przez harmonię wszystkich ojczyzn żyć może, a nie zaś sama, nie podzielona na ojczyzny, sama w sobie, jedna i martwa, i bez rozmaitości, ale ideał ojczyzny chrześcijańskiej, nowożytnej na tym zależy, by służyć najdzielniej ludzkości, nie już, by się od niej odgraniczać, ale owszem, by ją całą, jeśli można, wziąć do piersi swojej, stanąć na jej czele światłem, wiedzą geniuszem, mowa wykształconą, jak Francja kiedyś…”[18].
Istnienie wielu światów, wielu ojczyzn i narodów jest wartością samą w sobie. Rozmaitość sposobów przeżywania świata (nie chodzi tu jednak o neurotyczne słowotoki czy kompulsywną sztukę grafomanów i „malarzy niefiguratywnych”, ale rzeczywiste i poważne, dziejowo utrwalone doświadczenie bytu) stanowi o bogactwie uniwersum ludzkiego podobnie jak gatunkowa obfitość lasów równikowych albo raf koralowych jest po prostu chwałą Boga i świadectwem Jego nieskończonej hojności, jego ekstatycznego „przelewania się” w naturę. Powiada się słusznie, iż wraz z zagładą każdego języka naturalnego ginie bezpowrotnie pewien świat, który w tym języku istniał. Podobną, ale gorszą jeszcze katastrofą jest śmierć narodu z całą jego historią, dziedzictwem, obyczajem i wiarą. Kto więc gardłuje przeciw narodom, kto głosi konieczność ich unicestwienia w imię jakieś rzekomej „wyższej i lepszej” jedności, ten nie pojmuje jak ponurym i jałowym ubóstwem zaowocować musi owa kulturowa urawniłowka. Wszelkiego autoramentu lewica od początku tej różnorodności nienawidziła i od początku – od rewolucji francuskiej, która unicestwiała tradycyjne podziały regionalne i mordowała całe departamenty (Wandea) – czyniła wszystko, by ją unicestwić w imię uniformizacji i wytworzenia ujednoliconego człowieka: człowieka rewolucji, homo sovieticusa, „Europejczyka”, „obywatela świata”, czy jak tam zechcemy go sobie nazwać – wszędzie identycznego, jak identyczne były bloki od Drezna po Kamczatkę. Grunt, by był wymyślony, sztuczny i szczerze nienawidził realnych, historycznych wspólnot. Grunt, by był wykorzeniony, a przez to łatwiejszy do zarządzania przez „bogatych” – panów Tego Świata.
I tu docieramy w końcu do kwestii Polski, tu wyłania się bowiem jej natura i przeznaczenie. Jej niezwykłość wynika z osobliwej, duchowej istoty. Polska, jako idea, siłą rzeczy, zawsze tylko częściowo była widzialna. Rozerwanie i pożarcie jej fizycznego ciała – naszych pól, lasów i rzek – przeanieliło ją całkowicie, przeniosło całkiem w świat ducha, antycypując niejako, po zstąpieniu w otchłań Grobu, ostateczne theosis – przebóstwienie materii. Powiada więc nasz myśliciel:
„Jesteśmy jedynym w historii rodu człowieczego zjawiskiem – niewidzialni, niedotkliwi, bez ciała żyjem, a żyjem na ziemi, wśród ciał, na świecie widomym i dotykalnym. Jest już w nas coś z przyszłych losów świata. Cała przeszłość nasza była chaosem przedstworzenia naszego. Dlatego też tak mało dbaliśmy o nią, tak lekkomyślnie puściliśmy się na rozproszenie i rozwianie. Był w tym jakoby instynkt prawdziwych, przyszłych losów naszych. Przez próbę grobu przeszliśmy dziwnie nieskazitelnie na duchu”[19].
Polska przechodzi właśnie – o czasach poety mowa – przez próbę grobu. Zniknęła ze świata niczym Chrystus zstępujący do Otchłani. Może jedynie wołać: Eli, Eli, lama sabachtani! Polacy zaś rozbiegli się bezładnie niczym apostołowie, perorując o wszystkim, tylko nie o tym, co rzeczywiście ważne:
„Polska jest wieża Babel zdruzgotana gromem, której budownicy rozbiegli się po świecie, ale już siebie nie zdołają zrozumieć, każdy co innego plecie: ten o dzięgach, tamten o ludzkości, ów o chłopach, inny o dyplomacji z portfolio, a w rzeczy samej o Polszczę nikt już nie wspomina, nikt nie wie, gdzie ona i co jej stan wymaga. Serce się kraje na taki widok, bo demoralizacja narodowa coraz szybszym krokiem postępuje, coraz do Żydów podobniejszym się stajem, coraz bardziej sine plamy śmierci na naszym trupie się rozlegają i wyciskają”[20].
Ale gdzie śmierć – tam i zmartwychwstanie. Bylebyśmy, jak wielokrotnie ostrzega poeta, nie ulegli pokusie osiągania go jakąkolwiek niegodziwością. Mimo cierpień, nie możemy dać porwać się fali odwetu, nie możemy w żadnym razie wzbudzić sobie krwawego „jakubinizmu”. Tak jak Zbawiciel nie uległ pokusie „zejścia z krzyża” i ujawnienia wobec oprawców swej boskiej mocy – tak i mu musimy wytrzymać. Krasiński był głęboko przerażony perspektywą wyzwolenia morderczych instynktów ludu. Wielokroć w listach powraca do dramatu rabacji galicyjskiej, zapowiada dalsze mordy szlachty, którą – mimo jej wszystklich ułomności i grzechów – uważa za serce narodu.
„Póki tchu stanie, walczyć będę przeciwko wszelkiemu splamieniu się narodu polskiego podobnymi wścieklizny, bo myślę, że im bardziej Francją się wtedy krwią oblała, tym logiczniej nam biało zmartwychwstać i Chrystusa się pokazać synami w historii świata. Takim jest bowiem Polski posłannictwo. Innego nie ma. Dostąpić biało, czego inni dorywają się czerwono, tak samo jak niegdyś potęgi mocarzowej dostąpiła po chrześcijańsku, bez rozboju i uniami, kiedy wszyscy inni dostępywali jej po zbójecku”[21].
Ponurym, jak najgorszym przykładem upadku jest Francja. Jak na konserwatystę przystało Krasiński czuł głęboką odrazę do rewolucji francuskiej oraz kolejnych fal wojen i terroru, które w konsekwencji przyniosła. Owszem, można rzucić setki tysięcy uzbrojonych chłopów i miejskiego pospólstwa przeciw wrogom kraju. Ale nawet jeśli pozornie ocali się w ten sposób niepodległość ojczyzny, to tym samym unicestwi jej duchową istotę. Cóż z tego, iż rewolucyjna Francja odepchnęła wszelkich „interwentów” – bieg czasu dowodnie ukazuje, iż rozpoczął się proces jej wewnętrznego rozkładu. Od czasu rewolucji Francja nieuchronnie umiera – i zginie do szczętu, bo ci, którzy mogliby ją uratować co do jednego niemal powędrowali na szafot. Ona sama zaś, aż do tej chwili, uwielbia słuchać swoich – i obcych – komunistów. I dlatego dziś jest „chorym człowiekiem Europy”, ledwie bladym i niknącym cieniem tego, czym była niegdyś.
Francja to jednak dopiero początek. Czerwona Rzeczpospolita zakażać będzie kolejne kraje niczym złośliwy, duchowy nowotwór, szatańska utopia „wszechogarniającego” altruizmu, pod powierzchnią którego nieudolnie skrywa się resentyment i agresja. Czerwona Rzeczpospolita jest niczym jakaś amorficzna, trująca plazma rodem z literatury fantasy – atakuje podstępnie, przede wszystkim inteligencję, która, wydawać by się mogło, ma solidne myślowe narzędzia pozwalające identyfikować niebezpieczeństwo. Ale nie: intelektualiści ciągną do niej jak ćmy do płomienia – ekstatycznie i samobójczo zarazem. Degradują się przy tym intelektualnie, redukując swą aktywność do powielania sloganów i „walki o realizację postulatów”, swoistego lewicowego „pięknoduchostwa”, którego zamierzeniem jest mdła, liberalna zupa, do której – by przełamać jej nijakość i pustkę – dokłada się ciągle jakieś coraz to dziwaczniejsze „mniejszości”. (Tak zwany „prosty lud”, spontanicznie konserwatywny, zachowuje na ogół znacznie więcej zdrowej przytomności i zdolności rozeznawania co jest rzeczywistością, a co tylko rojeniem gabinetowych „transgresistów”). Dlatego też – nie miejmy złudzeń – Czerwona Rzeczpospolita atakować będzie i niszczyć kolejne zdrowe tkanki. Duchowym przeznaczeniem Polski jest zaś oprzeć się tej pladze, zmartwychwstać „na biało” – nie siłą i mieczem, ale duchem, zachowaną, pomimo politycznych katastrof, cnotą, niezależnością i odpornością na „złajdaczenie” – czyli różne formy zbiorowego amoku i ideologicznego szaleństwa, w jakie popada, z dość przerażającą regularnością, Europa. To właśnie my – utraciwszy państwo i o mało nie zginąwszy jako naród – zostaliśmy skutecznie zaimpregnowani na wszelkie wydumane ideologie, które państwa i narody chcą unicestwić w imię „świetlanej przyszłości”. I dlatego, to Polskę właśnie świat poprosi o opiekę i obronę przed Czerwoną Rzeczpospolitą. Wygramy – jeśli pozostaniemy „z Bogiem”:
„Do wojen domowych przyjdzie w całej Europie, świat ten pójdzie w rozłam społeczny. Polska, jeśli z Bogiem, to się zachować powinna zacną śród rozłajdaczonego świata, a wtedy świat ją o opiekę poprosi jak anioła stróża i przeciwko czerwonej Rzeczpospolitej. Inaczej nie”[22].
A w innym miejscu:
„Despotyzm wygryzać będzie anarchią, anarchia żreć będzie despotyzm. Ogony tylko po tych dwóch psach wściekłych się zostaną i przyjdzie dzień, w którym na kolanach błagać będą mnóstwa ludzi zacnych, chrześcijańskich, prawie polskich, by je dalej powiedli! Wierz mi, wierz, nie zginiem, ale zwyciężym i myśl nasza święta wygra. Zwycięży Polska niepokalną i czystą, a tym właśnie, że czysta i niepokalana.[…] i tak się musi stać, że kiedy Europa dojdzie do największego nierozumu, my do rozumu przyjdziem i będziem jedynym porządnym narodem na ruinach świata! [podkreślenie – B.J]”[23].
Pytanie, które narzuca się natarczywie, jest w tym kontekście oczywiste: dlaczego my? Cóż w Polakach takiego, że do tak szczytnych zadań są przeznaczeni, i że oni właśnie z głębin upokorzenia i grobu, jako narodowy duch niecielesny i niezłajdaczony, są w stanie wybić się na przewodnictwo, na anielskie stróżowanie narodom Europy? Otóż predestynują nas do tego przyrodzone cechy, dalekie od tego, co Krasiński określał z pogardą mianem „cywilizacji kupieckiej”, która w jego przekonaniu, stanowi forpocztę końca cywilizacji jako takiej:
„Taka jest różnica między naturą a kupiecką cywilizacją – w pierwszej jest nieporządek, chaos, niespokój, ale zarazem jest życie – w drugiej porządek, rozum, rozgraniczenie i opisanie wszystkiego, ale zarazem egoizm i śmierć bliska [podkreślenie – B.J]. My, Polacy, szczęśliwiśmy, bo umiemy łączyć z porządkiem rozbujałego życia wszystkie pojęcia cywilizacji; działamy zawsze w naturze, to jest, jak na istoty ożywione przystało, a zdolni jesteśmy myśleć głęboko, myślą krajać sfery najwznioślejszej matematyki, myślą objąć myśli wszystkich innych ludów świata. Takie połączenie gotowości do wszelakiego czynu z bystrością idealną jest nam właściwym darem [podkreślenie – B.J]. Jest to dar wiecznej młodości i w rzeczy samej, w Europie starej kto młody dotąd? – My i tylko my!”[24].
Jak widzimy, powołuje się tu autor Przedświtu na koncepcję polskości jako swoistego complexio oppositorum: jest w nas zarówno „rozbujałe życie” jak i głęboka myśl, zdolna „krajać sfery najwznioślejsze”, pierwiastek duchowy i chtoniczny, umysł i pulsujące energią życie – życie, któremu się coś chce i które wierzy w coś jeszcze prócz kupieckiego gromadzenia dóbr. Być może to resztki „dzikości”, pozostałości buzujących, młodzieńczych instynktów, których nie zdołał zagłuszyć jeszcze zdobny, lecz ciężki i duszący pancerz wybujałej, starzejącej się już cywilizacji. I owszem, coś w tym pewnie jest – ta świeżość (ale też naiwność wiodąca nas nieraz do katastrof), spontaniczność, jawi się wprawdzie nieraz chropawa i nieokrzesana, ale w nie mniejszym stopniu jako dumna i wielkoduszna:
„Nasza cywilizacja nie osiagnęła tego stopnia rozwoju, co cywilizacja Francji czy Anglii, u nas istnieją jeszcze poetyczne wyobrażenia honoru, wiary, niepodległości narodowej, gdy tutaj myśli się już tylko o dobrobycie, o wolności obywatelskiej, o instytucjach, które mają zapewnić szczęście materialne […]. Toteż nie gonimy za rozkoszami materialnymi, ale za chwałą ducha; nie za dobrobytem kraju, ale za niepodległością narodu. Jeśli się bowiem nie mylę pogoń za dobrobytem jest oznaką małoduszności, natomiast myśl o wolności narodu – oznaką szlachetności. Ale te wszystkie szlachetne uczucia zaginęły dziś w Europie”[25].
Honor, wiara, niepodległość narodowa – trudno chyba znaleźć by dziś było pojęcia zajadlej atakowane, złośliwiej ośmieszane, trute tak systematycznie jadem sączącym się z liberalnych mediów i ust perorujących w nich lewicujących „ekspertów”. Te właśnie wartości i cnoty – powiadają oni – mamy wykorzenić w pierwszym rzędzie. Oto przecież kwintesencja polskiego kołtuństwa i obskurantyzmu, myślowego anachronizmu i duchowej ciemnoty. A my, Postnarodowi Neopolacy, musimy stać się cywilizacją kupiecką i oświeconą, najbardziej kupiecką i najbardziej oświeconą na świecie jeśli łaska, która nie ma – podobnie jak kapitał – narodowości ni religii, ni żadnych zasad, bo jest czystym, niczym nie zmąconym, pragmatycznym zabieganiem o dobrobyt, a więc – wprost rzecz ujmując – racjonalnym i ponadnarodowym kultem mamony. Zunifikowany świat zblazowanych, dobrze zarabiających ironistów, reagujących „heheszkami” na wszystko, co ma w sobie choćby ślad powagi – oto właśnie kres dziejów, o to Nowe Jeruzalem, punkt Omega wyzwolonej z zabobonów i uprzedzeń, zasobnej i tłustej (ale odchudzającej się) „Ludzkości”. Wszystko to prawda: Europa, owszem, umiera, ale przeznaczenie Polski jest inne – przekonuje jednak Krasiński.
„Polski zaś przeznaczeniem Zachód ze Wschodem zlać w jedną równowagę w sobie, i tym samym być środkiem równowagi europejskiej, kluczem sklepienia europejskiego!”[26]
Tak oto pojawia się u naszego poety profetyczna myśl, iż to Polska właśnie stanie się sklepieniem europejskiego ładu, łącząc w sobie i zawierając to, co najlepsze i najcenniejsze na Zachodzie i na Wschodzie. Ona jest odnowicielką – przeszedłszy jako pierwsza przez śmierć i poznawszy tym samym czym jest prawdziwe życie. Ona to utraciwszy niemal swą tożsamość pod buciorami zaborców poznała jaka jest owej tożsamości wartości i cena. Jest tedy niczym chory, który z przedsionka śmierci powrócił do życia i odtąd życie to nauczył się cenić w każdej cząsteczce, w każdym drobiazgu i pyłku ojczystej ziemi – podczas gdy Zachód, znudzony życiem, dobrobytem i bezpieczeństwem, nieświadom czym niewola i zagłada, czym patrzenie śmierci wprost w oczy, hoduje pieczołowicie i starannie swe własne zniszczenie. Polska ma już to za sobą. Polska już teraz będzie rosnąć i żyć. Bóg tak chce i tak się stanie.
***
Jaki – o ile w ogóle jakiś – płynie dzisiaj pożytek z takich rozważań? Czyż nie są one nieznośnie fantastyczne, a przy tym mitomańskie, nie „na czasie”, stanowiąc już tylko dawno przebrzmiały folklor polityczny? Czy są one czymś więcej niż żałosnymi zwidami chorego poety, smutną konsekwencją jego chronicznych, fantomowych bóli po straconej ojczyźnie? Czy to nie bełkot gruźliczej gorączki, trawionej dodatkowo nieugaszoną nostalgią? Nie sądzę, by były one tylko tym. Prawdziwie fantastyczne i szalone rojenia proponował w tym samym czasie choćby scjentysta-komunista Saint-Simon. Zobaczmy, tak oto referuje je Voegelin:
„Saint-Simon […] poszukiwał finansowego wsparcia dla projektu Rady Newtona, do której darczyńcy nominowaliby członków spośród matematyków, fizyków, chemików, fizjologów, pisarzy, malarzy oraz muzyków epoki. Wybrana w ten sposób przez 'ludzkość' rada złożona z 21 członków, obradowałaby pod przewodnictwem matematyka, który uzyskałby największą liczbę głosów. Miała ona reprezentować Boga na ziemi i znieść urząd papieża, nie pojął on bowiem boskiej nauki, która pewnego dnia doprowadzi do stworzenia ziemskiego raju. Rada miała również podzielić świat na regiony, tworząc w nich lokalne rady Newtona z kultem, badaniami i nauczaniem skoncentrowanymi w światyniach Newtona. Objawnienie to pochodziło od samego Pana, u którego boku zasiada Newton jako logos, mający oświecić świat, Saint-Simon zaś był jego prorokiem”[27].
Oto prawdziwie szalone fantazmaty, bełkot najwyższej próby, oderwany od wszelkiej rzeczywistości. Skrajna forma wiary w postęp, wzmocniona jeszcze bezkrytycznym kultem nauki przynosi takie właśnie, prawdziwie oszałamiające skutki. Oto najokrutniejszy i najszkodliwszy zabobon wykwitły w samym sercu kultu Rozumu, wcale nie przypadkiem, ale właśnie jako jego ostateczna konsekwencja. Oczywiście w czasach Saint-Simona, łatwiej zapewne było popaść w takie formy chorobliwego entuzjazmu – i łatwiej z dzisiejszej perspektywy takie niezdrowe podniecenie wyjaśnić. Mimo to ujawnia się tu ów coraz wyraźniejszy z czasem – i bardziej niepokojący – związek pomiędzy odrzuceniem religii, a tworzeniem dziwacznych, utopijnych i szkodliwych ideologii – pseudoreligii i pseudosoteriologii. I chociaż zapewne niewielu jest dziś takich, co skłonni byliby sadzać Newtona u boku Najwyższego, to przecież któż zaprzeczy, iż mamy swoich saint-simonów, chcących wprowadzać współczesny wariant religii Rozumu, Postępu i Wiedzy Eksperckiej? Którzy wciąż są przekonani, że wiedza naukowa jest w stanie zaspokoić najgłębsze potrzeby egzystencjalne człowieka, jego pragnienia sensu, wartości i wiecznego życia? Tymczasem, już sporo młodszy od autora Nie-boskiej komedii Joseph de Maistre bezlitośnie piętnuje roszczenia Rozumu, trafnie wskazując na jego destrukcyjny potencjał: „Rozum indywidualny nie wytwarza i nie zachowuje nic dla szczęścia powszechnego: podobny tym brudnym insektom, które zanieczyszczają nasze mieszkania, zawsze samotny, zawsze odosobniony, płodzi tylko marne błahostki, nadety pychą cały przemienia się w truciznę, pracuje wyłącznie dla dzieła zniszczenia, odżegnuje się od wszelkiej współpracy, a jeśli przypadek sprowadzi w jego sieci istotę podobnej natury – rzuca się na nią i pożera”[28]. Do dziś jednak wielu w dobroczynną siłę Rozumu wciąż bezkrytycznie wierzy. Nadal nie brakuje tych, którzy wciąz pragną być oświeconymi, racjonalistycznymi liberałami.
Krasiński żywi przekonanie o jedyności, niezwykłości swego narodu, o jego nadzwyczajnych cechach i szczególnym powołaniu. Ktoś powie, że członek każdego narodu może to o swej własnej nacji twierdzić – i zapewne znajdzie na rzecz swej tezy stosowny pakiet argumentów. Ależ niech twierdzi! Niech odkrywa jej przeznaczenie, niech syci się jej odmiennością i niewymiennością. W moim przekonaniu słuszne to i sprawiedliwe – i wszyscy mają rację. Każdy naród jest bowiem osobowością – jedyną w swoim rodzaju,wyjątkową – a przeto każdy swą niepowtarzalną tożsamość winien odsłaniać, budować i hołubić. Ta sama tu bowiem panuje zasada jak w przypadku indywidualności jednostkowych: każda jest całym, odrębnym, przez Boga stworzonym światem, każda chwałą Stworzenia. I jako taka winna trwać i rosnąć. „Wiara i patriotyzm – oddajmy raz jeszcze głos genialnemu Sabaudczykowi – są dwoma wielkimi cudotwórcami tego świata. Jedna i drugi są cudem; wszystkie ich czyny są boskie. Nie mówcie im o badaniu, wyborze, dyskusji – powiedzą, że bluźnicie. Znają one tylko dwa słowa: posłuszeństwo i ufność; tymi dwoma dźwigniami podnoszą świat. Nawet ich błędy są wzniosłe”[29].
Profesor Bartosz Jastrzębski
(Pustelnia Jagodzin, 15 lipiec 2016)
Za: teologiapolityczna.pl
[1] Z. Krasiński, Wybór listów politycznych, Warszawa 2013, s. 188.
[2] S. Tarnowski, Zygmunt Krasiński, Kraków 2014, s. 588.
[3] Ibidem, s. 589.
[4] Ibidem, s.614.
[5] P. Damiani, O wszechmocy Bożej, przeł. I. Radziejowska, Kęty 2008, s. 83-84.
[6] E. Voegelin, Od oświecenia do rewolucji, przeł. P. Śpiewak, Warszawa 2011, s. 36.
[7] Ibidem, s. 159.
[8] Z. Krasiński, Pisma filozoficzne i polityczne, Warszawa 1999, s. 5.
[9] Ibidem, s. 5-6.
[10] Ibidem, s. 7.
[11] Z. Krasiński, Wybór listów politycznych, Warszawa 2013, s. 173.
[12] Ibidem, s. 128.
[13] Ibidem, s.160.
[14] Ibidem, s. 131.
[15] Ibidem, s. 171/
[16] Ibidem, s.169.
[17] Owa koncepcja idei-matki przypomina nieco myśl Josepha de Maistre'a o naturalnej, niepisanej, „filozoficznej” konstytucji narodu. Francuski filozof powiada bowiem: „Konstytucja w sensie filozoficznym jest […] sposobem istnienia politycznego, przepisanym każdemu narodowi przez wyższą nad niego potęgę; w niższym znaczeniu konstytucja jest zespołem mniej lub więcej licznych praw, które deklarują ten sposób istnienia”. Cyt. za: J. Trybusiewicz, De Maistre, Warszawa 1968, s. 75.
[18] Z. Krasiński, Wybór listów politycznych, op.cit., s.181.
[19] Ibidem, s. 180.
[20] Ibidem, s. 145.
[21] Ibidem, s.162.
[22] Ibidem, s. 163.
[23] Ibidem, s. 66-67.
[24] Ibidem, s.100.
[25] Ibidem, s.93.
[26] Ibidem, s. 123.
[27] E. Voegelin, Od oświecenia do rewolucji, op.cit., s. 262.
[28] J. Trybusiewicz, De Maistre, op.cit. 108.
[29] Ibidem, s. 179.
Kategoria: Inni autorzy, Kultura, Myśl, Prawa strona świata, Publicystyka, Religia