Prof. Jacek Bartyzel: Katolicy a komunizm. Realizm czy apostazja?
W trakcie wymiany myśli pomiędzy portalami Konserwatyzm.pl a MyslKonserwatywna.pl pojawił się m. in. wątek stosunku konserwatyzmu do komunizmu. Na marginesie tej dyskusji przypominamy tekst prof. Jacka Bartyzela, stanowiący znakomite wprowadzenie do konserwatywnego sposobu rozumienia tego zagadnienia.
W swojej wiekopomnej encyklice z roku 1937 „o bezbożnym komunizmie” – Divini Redemptoris – Ojciec Święty Pius XI, po przeprowadzeniu wielostronnej i dogłębnej analizy owego misterium nieprawości, jakie stanowi komunistyczna ideologia i praktyka, konkludował (a zarazem przestrzegał zaślepionych) w sposób kategoryczny: Komunizm jest zły w samej istocie swojej i w żadnej dziedzinie nie może z nim współpracować ten, kto pragnie chrześcijańską ocalić cywilizację. Ci zaś, którzy przez komunizm oszukani, przyczynią się do jego zwycięstwa w swojej ojczyźnie, staną się pierwszymi ofiarami swego błędu. Także na płaszczyźnie dyscyplinarnej katolików obowiązuje pod sankcją ekskomuniki dekret Świętego Officjum – nigdy nie odwołany! – o bezwzględnym zakazie współpracy z komunistami, choćby w postaci oddawania w wyborach głosu na kandydatów partii komunistycznej.
Od pewnego czasu grono poważnych (gdyby nie byli poważni, nie byłoby sensu z nimi polemizować), intelektualnie sprawnych i elokwentnych publicystów, zarówno narodowych, jak konserwatywnych, wkłada wiele energii w próbę usprawiedliwiania – ba!, wręcz apoteozowania jako wzoru politycznej cnoty roztropności (realizmu) – kolaboracji intelektualistów i polityków katolickich, wywodzących się właśnie albo ze środowisk konserwatywnych albo z obozu narodowego, z komunistycznym namiestnictwem władzy sowieckiej w PRL. Zabiegom apologetycznym i niekiedy wręcz monumentalizującym (choćby przez takie określenia jak wielka gra) podlegają zwłaszcza: twórca i przywódca „postępowo-katolickiego” Stowarzyszenia PAX, Bolesław Piasecki oraz, w pewnym sensie pomysłodawca koncepcji „prawicy kolaboracyjnej”, Aleksander Bocheński.
Rzecz ciekawa i charakterystyczna, że dzisiejsi obrońcy owych „realistów politycznych” nie podejmują się już obrony katolików z innych grup koncesjonowanych w PRL, jak „Tygodnik Powszechny” – „Znak” (Jerzy Turowicz, Stanisław Stomma i inni) czy „dysydenci” z PAX-u, którzy po pewnym czasie sfuzjowali się ze „znakowcami”, czyli grupa „Więzi” (Tadeusz Mazowiecki), którzy, acz bardziej subtelnie i nie przekraczając niektórych Rubikonów, też jednak na swój sposób kolaborowali. Jedna przyczyna tego pominięcia w „procesie rehabilitacyjnym” wydaje się oczywista: jednym z wyróżników ideologicznych „znakowców” był antynacjonalizm; apologia tych grup nie wchodzi więc w grę z powodów ideowych. Ale jest jeszcze jeden, jak się wydaje, powód tej wstrzemięźliwości, wynikający z ewolucji politycznej tego środowiska, która dzisiejszym apologetom „realizmu” psuje chyba klarowność tezy postulatywnej odnośnie do obecnej polityki prawicowej, którą pragną przeprowadzić; do tej kwestii wrócimy jednak później.
Należy zaznaczyć, że obrońcy tych, którzy przekroczyli granice dozwolone katolikom (i patriotom), nie są bynajmniej ignorantami ani w kwestii nauczania Kościoła, ani natury komunizmu. Przeciwnie: zdają sobie sprawę i podkreślają, że komunizm jest złem najgorszym, o znamionach satanicznych, jak również, że pomiędzy konserwatyzmem a ideologią komunistyczną panuje przepaść (abyssos) tak otchłanna, jak tylko można to sobie wyobrazić. A jednak uważają i starają się dowodzić, że teologiczne i metapolityczne potępienie komunizmu można pogodzić z daleko idącą współpracą z systemem komunistycznym w określonych warunkach, której głównym usprawiedliwieniem są w ich oczach skrajnie niekorzystne i dla Kościoła, i dla narodu okoliczności (co samo w sobie jest prawdą). Zanim przeto spróbujemy odeprzeć ich argumenty, musimy zauważyć, że sama metodologia tego myślenia do złudzenia przypomina, a właściwie jest identyczna z dokonanym przez tak nielubianego przez prawicowców – i nie bez słusznych racji (jako chadecki bądź katolikoliberalny „zgniłek”) – Jakuba Maritaina, rozróżnieniem pomiędzy tezą a hipotezą, wykładanym tak, że zasadniczo obowiązująca teza o obligatoryjnie chrześcijańskim znamieniu cywilizacji i wspólnoty politycznej może zostać – wskutek trwale istniejących okoliczności (rozpadu średniowiecznej Christianitas i sekularyzacji współczesnych społeczeństw) – zawieszona i zastąpiona przez hipotezę, nakazującą zaakceptować ten stan rzeczy i działać w świecie powściągliwie, „jak” chrześcijanie świadczący jedynie osobistym przykładem, a nie „jako” chrześcijanie domagający się nieustępliwie Restauracji Społecznego Królestwa Chrystusa.
Przyjrzyjmy się teraz argumentom przedkładanym przez obrońców kompromisowego „realizmu”, których to (argumentów) dostrzegamy zasadniczo cztery: a) argument z roztropności o nakazie „ratowania substancji” narodu i Kościoła w sytuacji ekstremalnego zagrożenia; b) argument teoretyczny o wymogu akceptacji państwa jako wartości nadrzędnej egzystencjalnie, bez względu na jego formę ustrojową i treść ideologiczną; c) argument historyczny o możliwości powtórzenia w nowych realiach pozytywnie sprawdzonych wzorców polityki ugodowej w okresie porozbiorowym; d) argument sensu proprio polityczny o szkodliwym dla „suwerenności intelektualnej” prawicy anachronizmie antykomunizmu i rozliczeń z kolaboracją w sytuacji, gdy aktualnie groźnym wrogiem jest demoliberalizm i jego permisywna „cywilizacja śmierci”.
„Ratowanie substancji”
Kontekstem tego argumentu jest podkreślanie beznadziejności położenia sprawy polskiej w roku 1945. Świadomy tego faktu Bolesław Piasecki – trafnie także przewidujący, iż Sowieci nie wyjdą stąd przez pięćdziesiąt lat – twierdził, że jego zamiarem jest ratować naród przed hekatombą, jaką byłby sprowokowany przedwcześnie wybuch powstania, zanim dojdzie do III wojny światowej. Taka argumentacja brzmi sensownie i daje się usprawiedliwić pragnieniem oszczędzenia narodowi nowego upustu krwi, nawet gdyby jej autor mylił się w swoich przypuszczeniach. Lecz oto właśnie pomylił się. Żadna prowokacja powstańcza nie nastąpiła, oddziały leśne i ich polityczni zwierzchnicy starali się znaleźć zarazem bezpieczne i honorowe wyjście z podziemia, III wojna światowa nie wybuchła. Nic zatem już nie usprawiedliwiało przejścia na „wyższy”, tj. ściślejszy, również ideologicznie, etap kolaboracji permanentnej.
Cóż z tego zatem, że Piasecki miał w roku 1945 tak trafne proroctwo, skoro obrana metoda przetrwania była najgorsza z możliwych. To oczywiste, że w takiej sytuacji trzeba zejść z linii ognia i starać się „zachować substancję”. Ale żeby ją zachować możliwie nie zdefektowaną – i to nie tylko na ciele, lecz i na duszy – nie można faktycznie pomagać wrogowi w ujarzmieniu narodu, w jego moralnym, psychicznym i ideowym rozbrajaniu poprzez próbę „oswojenia” go z narzuconą ideologią i systemem, w przekonywaniu, że zło nie jest złem, lecz posiada wręcz moralną wyższość nad podbijanym przez siebie światem, że po jego stronie jest „historyczna słuszność” i trzeba tylko lekko skorygować hegemona, przekonać go, by do swojego rydwanu zgodził się zaprząc drugiego, katolickiego rumaka. Środki przetrwania trzeba oczywiście dostosowywać do zmieniających się wciąż okoliczności. Kiedy siła nacisku jest największa, „robienie polityki” w ogóle nie jest ani możliwe, ani usprawiedliwione, bo oznacza wspólnictwo w terrorze. Wtedy trzeba po prostu zasłaniać się, na ile to możliwe, przed ciosami i żyć, pracować, modlić się i wychowywać dzieci: uczyć je pacierza, historii, dobrych manier i języków. Kiedy nacisk słabnie, trzeba wykorzystywać sytuację, roztropnie przesuwać linie frontu, wywalczać i zagospodarowywać enklawy wolności. Gdy zaistnieją oznaki, że bestia jest śmiertelnie osłabiona, trzeba zadać jej powalający cios. Oto cały realizm.
PRL państwem polskim?
Z „państwowcami” odwołującymi się do pewnych wątków obecnych w niektórych nurtach filozofii politycznej konserwatyzmu i argumentującymi, iż pomiędzy ideologią (oraz ustrojem) a państwem nie należy stawiać znaku równości, na pewnym poziomie ogólności można się zgodzić. Kiedy jednak aplikują oni to twierdzenie do wywodu apologetycznego względem prawicowych kolaborantów PRL, popełniają dwa grube błędy: epistemologiczny i historyczny.
Błędem epistemologicznym jest źle postawiona kwestia nadrzędności i podrzędności w pojęciu państwa, czyli tego, co w nim jest substancjalne (istotowe), a co akcydentalne (przypadłościowe). Substancjalność przypisują oni temu, co stanowi materię państwa, jego ludność, obszar i instytucje, czyli – jak mówi Arystoteles – mieszkańców i mury miasta. Atoli okoliczność, iż ci sami ludzie mieszkają na tym samym miejscu (…) dopóki utrzymuje się ten sam szczep mieszkańców, chociaż nieustannie jedni umierają, a drudzy się rodzą albo, że są to te same rzeki i źródła, mimo że nieustannie pewna ilość wody przypływa, a pewna odpływa (Polityka, 1276a), nie przesądza jeszcze o tożsamości państwa. Bowiem jeśli państwo jest pewną wspólnotą, a mianowicie wspólnotą obywateli w ramach ustroju, to jeśli ustrój się zmieni co do rodzaju i różnić się będzie od poprzedniego, również i państwo z konieczności nie będzie, jak się zdaje, tym samym (tamże, 1276b). W każdym akcie istnienia, identyfikowanym przez metafizykę, siłą kształtującą dany byt jest forma, a kształtowaną materia. A forma jest czymś wyższym niż materia. O istocie państwa stanowi zatem jego ustrojowa forma, a nie ludzka i przedmiotowa (mury miasta) materia.
To ustalenie właściwej hierarchii składników państwa ma wielorakie konsekwencje. Skłonność do „aideologicznego” podejścia prymarnie patriotycznego, w duchu: nieważny ustrój, ważne, że to mój kraj, jest rzeczywiście naturalna, tylko że rzeczywistość boleśnie tę skłonność falsyfikuje. Różne ustroje bowiem wymagają bardzo różnych „cnót”. „Cnotą” ustroju komunistycznego było na przykład donoszenie nawet na najbliższych członków rodziny. Patriota Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie mógł być „dobrym obywatelem” PRL, jeśli nawet bardzo się starał, kierując się „instynktem patriotycznym”; w końcu zawsze jakiś Zarako-Zarakowski czy Fejgin uświadomił mu, że źle służy „ludowej ojczyźnie”, bo jeszcze nie wydał tego lub owego „agenta imperializmu”. Tam, gdzie forma jest istotowo zła, „dobry obywatel” – patriota nie może być w ogóle dobrym (cnotliwym) człowiekiem; i odwrotnie: tylko będąc „złym obywatelem” skorumpowanego ustroju można ocalić przyzwoitość.
Błąd historyczny w ujęciu tego samego zagadnienia przejawia się w prezentowaniu relacji między ideologią a państwem w taki sposób, jak gdyby jedno i to samo (substancjalnie) państwo polskie przejściowo i z bliżej nieokreślonych powodów, a więc przypadłościowo, uległo zideologizowaniu oraz poddane zostało wasalnej zależności. Lecz przypadek taki w najnowszej historii Polski nie wystąpił. Żadne realnie istniejące polskie państwo nie uległo ideologizacji połączonej z wasalnym uzależnieniem. To realne państwo polskie, które od roku 1939 istniało w postaci władz państwowych i podległych im sił zbrojnych za granicą i w kraju (jako Polskie Państwo Podziemne), zostało w latach 1944-1945 podbite przez obcą armię, jego materia (ludność, terytorium i substancja materialna) została okupowana i oddana w zarząd aparatowi władzy najezdniczej, a jego forma (ustrój) przestała istnieć z chwilą pozbawienia legalnych władz tego państwa uznania międzynarodowego. Rzecz jasna, komunistyczni najeźdźcy utworzyli na tej samej ziemi państwo (PRL), które jednak nie było nową formą państwa polskiego, lecz zupełnie odmiennym od niego bytem. Było ono zinstytucjonalizowaną strukturą powołaną do administrowania podbitą przez system komunistyczny materią ludzką i terytorialną pozostałą po zlikwidowanym przemocą państwie polskim, a perspektywicznie – jednym z wielu w obrębie komunistycznego imperium pól doświadczalnych próby realizacji utopii ideologicznej, której jednym z ostatecznych celów było przecież, przypomnijmy, „obumarcie” państwa jako takiego.
Ugoda z kim i jaka?
W politycznym myśleniu konserwatystów jest pewna immanentna cecha (nawyk), która w pewnych okolicznościach może przynosić złe skutki. To skłonność do automatycznego przenoszenia do teraźniejszości wypracowanych w przeszłości modeli i wzorów uprawiania polityki.
W epoce porozbiorowej polityka ugodowa, uprawiana głównie przez konserwatystów, mogła przynosić, i przynosiła, rezultaty lepsze lub gorsze: czasem żadne (jak w zaborze pruskim epoki Capriviego), czasem wręcz wyborne (jak w zaborze austriackim po roku 1866), czasem bardzo zrazu obiecujące, lecz ostatecznie zaprzepaszczone (polityka Wielopolskiego). O żadnej z tych prób wszelako nie można powiedzieć, by przyniosła narodowi jakąś poważną szkodę; w najgorszym wypadku bilans wychodził na zero. To, że tak się działo, stanowiło wynik tego, z kim w ówczesnych warunkach próbowano ugody a także w ramach jakiego ustroju i jakiej cywilizacji. Dziewiętnastowieczny patriarcha ziemiański Jan Popiel mawiał: Jeśli ugodę robić – to tylko z monarchą, nigdy z narodem. Rzecz w tym, że Franciszek Józef I czy Aleksander II jest z natury swojego położenia wolny od irracjonalnych namiętności, które zawsze będą wstrząsać tłumem. Jest podwójnie oddalony i od emocji i od interesów partykularnych; z racji pochodzenia swojej władzy „z góry”, a nie z łaski ludu, ma pewność, że ster państwa przekaże swoim następcom.
W najgorszych czasach popowstaniowych zaborcy rosyjski i pruski likwidowali ostatnie odrębne instytucje polityczne, ale jakieś formy samorządu terytorialnego czy stanowego pozostały. Germanizatorzy i rusyfikatorzy mogli zabraniać modlić się po polsku w szkole i bałkat’ po polsku na ulicy, ale poza zasięgiem ich wyobraźni było nakazywanie w języku ojczystym ideologicznej nowomowy, mającej zniszczyć adekwatny do rzeczywistości sens wszelkich pojęć. Protestanckie Prusy i schizmatycka Rosja szykanowały na różne sposoby religię i Kościół katolicki, a największą gehennę przechodzili unici, lecz żaden z opresorów nie stawiał sobie za cel zupełnego zniszczenia wszelkiej religii i wyplenienia z duszy ludzkiej samej myśli o tej „gorzałce dla ludu”. Polskiej szlachcie i innym właścicielom konfiskowano majątki za udział w powstaniach, hakatyści posuwali się aż do wprowadzenia wyjątkowych praw wywłaszczeniowych, niemniej nikt nie dążył do zniszczenia „klas posiadających” i własności prywatnej jako takiej; przeciwnie – szlachectwo dawało pewne przywileje nawet na zsyłce. W ostateczności tę w zasadzie nienaruszaną redutę życia narodowego, katolickiego i polskiego obyczaju, sanktuarium, do którego nie wdzierali się nawet Apuchtinowie i Hurkowie, stanowił dom rodzinny.
Najazd czerwonych Hunów był natomiast tym wszystkim naraz, co w epoce porozbiorowej było nie do pomyślenia. Jeżeli celem, którego nie ukrywali, było totalne zniszczenie religii, Kościoła, „burżuazyjnej” kultury, narodowej tradycji i obyczaju, autonomii elit, całych klas społecznych, własności prywatnej oraz zaprowadzenie utopii będącej dokładnym zaprzeczeniem wszystkich tych wartości i instytucji, to jakiż sens może mieć ugoda, której usprawiedliwieniem jest właśnie ich zachowanie? Kiedy odbywa się rewolucja nihilizmu totalnego, obliczona na zniszczenie wszystkich fundamentów cywilizacji, a wreszcie i destrukcyjnej przemiany samej natury ludzkiej, to czym może być – i była faktycznie – kolaboracja, bez względu na intencje i zamiary? Tylko współuczestnictwem w dziele zniewalania, wspólnictwem ze śmiertelnym wrogiem.
Czy antykomunizm jest anachroniczny?
Wątkiem przewijającym się często w publicystyce autorów usprawiedliwiających współpracę katolików i konserwatystów z PRL jest domniemana przez nich anachroniczność antykomunizmu (praktyczno-politycznego, przypomnijmy, bo antykomunizm ideowy nie jest kwestionowany). Łączy się to także z wyraźną niechęcią do lustracji i Instytutu Pamięci Narodowej, co nolens volens oznacza zbliżenie stanowiska do antylustracjonistów z zupełnie przeciwległego – lewicowego – bieguna ideowego, acz prawicowi „antylustracjoniści” chcą przezwyciężyć tę konfuzję własną konstrukcją myślową, opartą o a priori przyjęte założenie, że lustracja i IPN to wyłączny jakoby apanaż jakobinów i „romantyków” z PiS. Zasadniczo jednak oryginalny wkład autorów mieniących się konserwatywnymirealistami polega na twierdzeniu, że wszelkie rozliczenie z komunizmem jest odwracaniem uwagi od prawdziwego i aktualnego zagrożenia dla wartości drogich konserwatystom ze strony triumfującego demoliberalizmu, albowiem to on, a nie martwa dziś ideologia komunistyczna, implementuje do prawodawstwa, praktyki politycznej, edukacji, kultury, a nawet do obyczajów najbardziej rozkładowe i złowrogie wytwory nieludzkiej i antyboskiej „nowej moralności”.
W wypadku tego argumentu mamy do czynienia z klasycznym przykładem wyprowadzania błędu z małego nasienia prawdy. Istotnie, komunizm jako taki jest już obecnie – dzięki Bogu! – wrogiem wczorajszym i w swojej zasadniczej postaci przezwyciężonym. Nie można jednak nie doceniać jego „proteuszowej” zdolności do przeistaczania się w pozornie odległe od siebie, ale zawsze zdegenerowane, postaci. Komunizm miał już, zanim gdziekolwiek przechwycił władzę, swoją postać demokratyczną jako najskrajniejszy odłam demokracji rewolucyjnej. Gdy wzniecał rewolucję, zawsze objawiał się pod postacią rozpasanej ochlokracji; gdy się umacniał – przyjmował postać najbezwzględniejszej tyranii, jaką znają dzieje; gdy wchodził w fazę rozkładu – kurczowo starał się przetrwać jako ideologicznie „schłodzona”, lecz najbezwstydniejsza w nomenklaturowym egoizmie oligarchia. Lecz dzisiejszy neokomunizm występuje właśnie w barwach demokratyczno-liberalnych, „tolerancjonistycznych” i „europejskich”. To przecież dzieci czy wnuki lektorów partyjnych i ubowców wyrywających paznokcie są awangardą najbardziej śmiercionośnych i libertyńskich „praw człowieka”! Być może, niedokonana nigdy dekomunizacja nie zdołałaby całkowicie unieszkodliwić tego dziedzicznego jadu; z pewnością jednak mogłaby poważnie osłabić i zneutralizować jego dawkę.
A poza tym, ci, którzy usprawiedliwiając współpracę katolików z komunistami, biją na alarm przed demoliberalizmem, zdają się nie zauważać, że wszystkie używane przez nich argumenty mogą zostać zastosowane dzisiaj właśnie do takiej samej kolaboracji z „prawoczłowieczą” ideologią demokracji liberalnej. Kto raz się ugiął przed rzekomo bezapelacyjnym determinizmem Historii, inkarnowanym w „nieśmiertelną naukę” Marksa-Engelsa-Lenina-Stalina (i kto wykazuje dla takiej postawy zrozumienie, a nawet aprobatę), ten wytworzył w sobie stałą dyspozycję psychiczną uzdalniającą go do pokłonu przed wichrem Historii wcielonym w rozum Habermasa, Rawlsa czy innego demoliberalnego guru. Wszyscy znamy hasło wczoraj Moskwa, dziś Bruksela. Wczoraj widzieliśmy katolickich konserwatystów bądź narodowców antyszambrujących przed gabinetami Jerzego Borejszy czy Zenona Kliszki. Dziś czytamy ich pełne zrozumienia apologie pisane przez ideowych prawicowców. Obyśmy jutro nie zobaczyli jakichśkonserwatywnych realistów w przedpokojach Magdaleny Środy czy Grzegorza Napieralskiego.
Jacek Bartyzel
Teskt ukazał się w nr. 9 dwumiesięcznika "Polonia Christiana"
Kategoria: Jacek Bartyzel, Myśl, Polityka, Społeczeństwo