Prof. Bartyzel: Tradycja i jej wrogowie
Nasze pierwotne skojarzenie ze słowem „tradycja” z pewnością odnosi się do elementarnego w naturze ludzkiej odruchu przywiązania i pragnienia utrwalenia (konserwacji) jakiejś rzeczy nam dobrze znanej i pozytywnie sprawdzonej. Wyraził tę postawę wybornie jeden z pierwszych myślicieli, którzy jeszcze przed wywracającą wszystko Rewolucją dostrzegli niebezpieczeństwo pokładania zaufania w czymś dokładnie przeciwnym, tj. w wymyślającym abstrakcyjne idee „lepszego świata” rozumie „oświeconym” – jurysta z Osnabrück (książęco-biskupiego państewka w starej Rzeszy), Justus Möser (1720-1794). W często cytowanej myśli powiedział on: „Kiedy natrafiam na jakiś stary zwyczaj albo obyczaj, który nie pasuje do współczesnego sposobu myślenia, wciąż zastanawiam się nad tym, że «nasi dziadkowie nie byli wszak głupcami», dopóki nie znajdę jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia”.
Tradycja jako skarbiec przeszłości
Także słownikowe definicje tradycji przyjmują jako jej podstawowe znaczenie jakąś wyselekcjonowaną i pozytywnie waloryzowaną część dziedzictwa historycznego, jak zwłaszcza tradycji narodowej, lokalnej, rodzinnej etc. Należy zauważyć, że tradycja jest zawsze zbiorowa, nieosobista i ponadjednostkowa. Nikt z nas – bez narażenia się na śmieszność lub przynajmniej niezrozumienie – nie mógłby powiedzieć, że ma swoją własną (osobistą) tradycję. Jak pisze współczesny konserwatysta brytyjski Roger Scruton (ur. 1944), „pojedynczy człowiek może mieć nawyki, lecz nie tradycję”. Można natomiast powiedzieć – jak to uczynił hiszpański tradycjonalista Juan Vázquez de Mella (1861-1928) – że indywidualny człowiek jest „tradycją zakamuflowaną”, w tym znaczeniu, że bycie tradycjonalistą jest czymś spontanicznym i naturalnym.
Zdaniem francuskiego pisarza Paula Bourgeta (1852-1935), tradycjonalizm uczy nas, że żadne społeczeństwo nie może przetrwać, jeśli zrujnowane zostaną dwie instytucje odróżniające człowieka od świata zwierzęcego, czyli rodzina i naród. Naród zaś to oczywiście nie jedno, tu i teraz żyjące pokolenie, ale wspólnota wielu generacji: umarłych, żyjących i tych, którzy dopiero mają się narodzić, a wszystkie te pokolenia wzięte z osobna to tylko „etapy tej samej drogi”, bo „każda generacja jest tylko piętrem dobudowywanym do wznoszonego przez stulecia gmachu społeczeństwa”. Każdy dojrzewający normalnie – czyli poznający historię swojego narodu – młody człowiek odkrywa, że nasza „dusza zbiorowa”, to znaczy „dzieło rodzinnej ziemi i zmarłych”, jest „mądrzejsza od rozumu indywidualnego”. Ta dusza zbiorowa daje jednostce siłę potrzebną do wypełnienia czynu prawdziwie wolnego i moralnego. Jej najwyższym organem jest naród; pośrednim – prowincja; najmniejszym, ale zarazem najintymniejszym – rodzina. Każda zaś zdrowa rodzina to mikro-naród złożony z jaźni czujących swoją duszę zbiorową i świadomych swojej żywotności.
Nie wolno wszelako zapominać o konieczności selekcji tego, co dobre i złe w przeszłości, a także o obowiązku twórczej kontynuacji: tradycją nie jest wszystko „jak leci” w dziedzictwie jakiejkolwiek zbiorowości. Prawdziwy tradycjonalista nie gromadzi bezładnej rupieciarni, nie jest też – jak pisał wspomniany już Vázquez de Mella – „tym, który tylko zachowuje, ani tym, który gardząc zachowywaniem, tylko zmienia; tradycjonalista tworzy i przedłuża istnienie swoich i cudzych dzieł”. Pewne tradycje mogą być przecież ze sobą sprzeczne, nawet w obrębie tej samej instytucji. Jeśli na przykład powiadamy, że chlubimy się tradycją naszej najstarszej uczelni – Akademii Krakowskiej (Uniwersytetu Jagiellońskiego), to nie możemy przecież bez popadnięcia w umysłowe rozdwojenie kultywować jednocześnie tradycji chrześcijańskiego humanizmu Stanisława ze Skarbimierza i Pawła Włodkowica, oraz tradycji uosabianej przez „księdza niewierzącego” Hugona Kołłątaja, który „zreformował” tę Alma Mater w taki sposób, że usunął z programu nauczania teologię i filozofię, czyli dyscypliny tworzące fundament poprawnej identyfikacji rzeczywistości. Eklektyzm wykluczających się tradycji wytwarza ich kakofonię, groźną dla zdrowia moralnego i psychicznego społeczeństwa, czego jednym z przykładów jest zainaugurowana w Rosji za prezydentury W. Putina, a zupełnie niemożliwa, synteza trzech tradycji: carsko-prawosławnej, okcydentalistyczno-liberalnej i bolszewicko-sowieckiej. Przypomnijmy, że komuniści też mieli swoją „postępową tradycję”, do której dobierali sobie, w zależności od aktualnych potrzeb, zupełnie dowolne i najczęściej zmistyfikowane fakty czy postaci z przeszłości.
Źle się również dzieje, gdy przywiązanie do tradycji sprowadza się wyłącznie do bezrefleksyjnego sentymentu dla tego, co „zadawnione”, albo upodobania do pewnych nawyków, zwyczajów, sposobów postępowania i oceniania rzeczy lub nawet „smaków”. Taki tradycjonalizm bardzo łatwo jest strywializować i „obłaskawić”, już to dla celów komercyjnych – tym przecież wabią nas producenci rozmaitych „przysmaków Babuni” („Whiskasu dla ludzi”, jak mówi mój syn), już to nawet cynicznych i perfidnych – jak „sianko pod obrus wigilijny” dla Irokezów z rezerwatu „katolicyzmu kremówkowego”, jako dodatek do „Gazety Wyborczej”. Taka „tradycja” może być co najwyżej pobłażliwie tolerowana w ramach „stylu życia” indywidualnych osób, zwłaszcza „starej daty”, oczywiście pod rygorystycznie egzekwowanym warunkiem wyrzeczenia się przez nie jakiegokolwiek wpływu na kształt życia publicznego, a nawet – coraz częściej – rodzinnego i prywatnego, oraz zakazu wypowiadania swoich „wstecznych” (na przykład „homofobicznych”) przekonań.
Lecz nawet i na wyższym oraz bardziej wyrafinowanym poziomie pojmowania tradycji szkodliwe i błędne może okazać się jej zupełne identyfikowanie z historią (przeszłością). Historia bywa bowiem także niszcząca, korodująca tradycję, zwłaszcza jeżeli zasadniczo zdrowy „historyzm” (czyli znajomość i szacunek dla dorobku poprzedników) przeistacza się w relatywistyczny „historycyzm”. Zwłaszcza prądy myślowe i polityczne wywodzące się z heglizmu – na czele z marksizmem – posługują się wręcz „terrorem Historii” jako deterministycznego, nieubłaganego walca, dialektycznie „przezwyciężającego” zużyte formy, a opornych lokującego na „śmietniku historii”. Zapewne i niejeden zachowujący cześć dla tradycji katolik i patriota mógłby przeprowadzić rachunek sumienia pytając sam siebie czy nie zachował – choćby z PRL-owskiej szkoły – nawyku mówienia i myślenia, że „coś” było „postępowe jak na owe czasy”. Jedynym lekarstwem na zgubny historycyzm jest pamięć o tym, że – jak podkreślał francuski legitymista Louis wicehr. de Bonald (1754-1840) – od „dawności” ważniejsza jest żywa więź z Objawieniem, odnawiana i utrzymywana mimo upływu stuleci, przeszłość zaś jest „święta” nie jako przeszłość po prostu, ale dlatego, że mieszkało w niej Słowo Boże.
Tradycjonalizm utożsamiony do końca z historią jest również bezbronny wobec zarzutu, że „przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia” (Adam Asnyk, Daremne żale). Jeżeli przeto chcemy ocalić nasz tradycjonalizm, to musimy poszukać, odwołać się i zakorzenić w znaczeniu tradycji wyższym i pełniejszym niż to ścieśnione do historii, a przede wszystkim nieprzemijające i niezniszczalne.
Święta Tradycja
Dzięki Bogu, posiadamy idealny wzorzec takiej Tradycji (winniśmy ją pisać właśnie majuskułą, w odróżnieniu od tradycji w omawianym wyżej sensie), w postaci depozytu Wiary (depositum fidei), danego nam przez Boskiego Założyciela religii katolickiej i strzeżonego przez Jego Kościół; Tradycji prawdziwej, absolutnej i niezmiennej. O „rozwoju Tradycji” możemy mówić – jak wyjaśnił to z niezrównaną subtelnością, wyniesiony właśnie na ołtarze bł. John Henry kard. Newman (1801-1890) – tylko w tym znaczeniu, że odkrywamy i lepiej rozumiemy prawdy już dane i objawione, nigdy zaś w takim, żeby cokolwiek się w niej zmieniało lub aby coś do niej dodawano. Prostą i zarazem dokładną definicję Tradycji katolickiej dał już w starożytności chrześcijańskiej jeden z Ojców Kościoła, św. Wincenty z Lerynu († 450), powiadając, iż jest nią to „w co wszędzie, w co zawsze, w co wszyscy wierzyli”, czemu zaś przeciwstawiają się jedynie nowinkarze – heretycy, czyli ci, którzy mają „własne zdanie”.
Skoro jednak depozytariuszem tej Tradycji jest Kościół, na czele z wikariuszem Chrystusa – papieżem, Kościół, którego zadaniem jest przecież prowadzić ludzi do zbawienia wiecznego, a nie urządzać porządek doczesny: społeczny, polityczny, ekonomiczny etc., to zachodzi pytanie czy i jak możemy znaleźć odpowiednik tej Tradycji i zastosowanie jej nieomylnych prawd w tym właśnie życiu?
Najbardziej przekonującej odpowiedzi na to pytanie udziela nam Doktor Anielski, św. Tomasz z Akwinu (1225-1274). Życie wspólnoty politycznej może być urządzone w duchu Tradycji, jeżeli jej przewodnicy są – starają się być – „naśladowcami Chrystusa”, rozplanowującymi rzeczy w państwie tak, jak Bóg uczynił to w świecie, to znaczy, „jak założenie miasta lub królestwa odpowiednio zaczerpnięto z formy założenia świata, tak i pojęcie rządów (gubernationis ratio) powinno pochodzić od rządów Bożych”. Akwinata wyjaśnia, iż rządzący może być naśladowcą Boga na dwa sposoby: jako stwórcy (creator) i jako zachowawcy (conservator) świata; oczywiście, to pierwsze należy rozumieć jedynie w znaczeniu analogicznym, albowiem w ścisłym sensie żaden człowiek nie może „stwórcą”, to znaczy nie jest zdolny powołać czegokolwiek z nicości do istnienia; może być jedynie „twórcą” wytwarzającym jakąś rzecz z istniejącego już tworzywa. Poza tym, „tworzenie” wspólnot politycznych zdarza się w naszych czasach niezmiernie rzadko; w praktyce chodzi więc raczej o „zachowywanie” tych, które już istnieją. „Zachowując” zaś należy zasadniczo kierować się wzorcem możliwym do odnalezienia przez każdego człowieka, bo wszczepionym przez Boga każdej ludzkiej istocie, czyli prawem naturalnym. Przestrzegając nakazów tego prawa i aplikując płynące z nich wnioski do prawodawczej i praktycznej działalności państwa, przewodnicy wspólnoty politycznej roztropnie organizują życie zbiorowe. Sam Tomasz nie wahał się zastosować tej samej przenośni do zobrazowania celu i Kościoła, i państwa: przywołując znany obraz Kościoła jako statku (Ecclesia navicula) prowadzącego wiernych przez wzburzone morze doczesności do zbawienia wiecznego, odniósł go również do wspólnoty politycznej, stwierdzając, iż „sternik” polityczny, analogicznie jak pontyfikalny, jeśli rządzi sprawiedliwie, prowadzi także nawę państwową do „portu ocalenia” (portus salutis), wprawdzie nie wiecznego, lecz doczesnego; wszelako, nakierowując wole podległych mu osób ku celom godziwym, „wybawia” ich nie tylko w sensie dosłownym od niebezpieczeństw czyhających w życiu doczesnym, ale przez stwarzanie warunków prawego życia przyczynia się do zwiększenia szans obywateli państwa ziemskiego na zbawienie wieczne, czyli dopłynięcie do „portu ocalenia” w ścisłym sensie. Krótko mówiąc: porządek Tradycji zakorzenia się w doczesności, jeżeli przywódca wspólnoty politycznej pojmuje swoją posługę jako bycie „porucznikiem Boga” na ziemi, poprzez którego królować ma Chrystus.
Pomimo wszelkich błędów, ludzkich słabości i nawet zbrodni, taki porządek starano się zbudować w średniowiecznejChristianitas, którą nazywano też Res Publica Christiana; można powiedzieć, że aż do XIII wieku, będącego epoką szczytowego wzniesienia ludzkiego ducha, sprawy szły zasadniczo w dobrym kierunku. Skądinąd, każda cywilizacja starożytna też była tradycjonalistyczna, korzystając z zapamiętanych okruchów objawienia pierwotnego, ale przecież dopiero prawda Dobrej Nowiny nadała pojęciu Tradycji pełny, absolutny sens. Dopiero zatem w średniowieczu można było zacząć budować porządek rozumiany jako „pokój Chrystusa pod panowaniem Chrystusa”, czyli – jak pisze brazylijski tradycjonalista, założyciel ruchu Tradycja – Rodzina – Własność, Plinio Corrêa de Oliveira (1908-1995) – „cywilizację chrześcijańską, surową i hierarchiczną, sakralną od podstaw, antyegalitarną i antyliberalną”.
Niestety, już od schyłku średniowiecza nastąpiło załamanie. Niepodobna opisać w kilku słowach wszystkich tego powodów. Historycy i myśliciele wskazują zresztą wiele przyczyn rozpadu świata Tradycji: zgubny wpływ nowych prądów intelektualnych, takich jak przeciwstawiający sobie rozum (dla elity) i wiarę (dla maluczkich) awerroizm oraz negujący realność uniwersaliów nominalizm; wyniszczający obie strony spór kompetencyjny „Pałacu” i „Świątyni”, czyli władzy politycznej i kościelnej, „ześlizg” od teologicznego do wyłącznie antropologicznego sensu polityki oraz sprowadzenie religii do „sprawy prywatnej” jednostki podlegającej kontroli ze strony państwa, co jako pierwszy zaproponował awerroista Marsyliusz z Padwy; można by wyliczać jeszcze wiele okoliczności i przyczyn. W każdym bądź razie, od tego czasu zaczęło się panowanie – jak to określił filozof polityki Eric Voegelin (1901-1985) – „siedmiuset lat intelektualnego błędu”, albo „pneumopatologicznego zamroczenia umysłów” przez odrodzoną po wiekach gnozę, czyli przeświadczenie, że można radykalnie zanegować, zepsuty jakoby, istniejący porządek i przeciwstawić mu wymyślony przez człowieka „raj na ziemi”, co myśliciel ten nazwał „immanentyzacją eschatonu”.
Po takim przygotowaniu gruntu przez rozkładowe prądy i tendencje schyłkowego średniowiecza, świat Christianitas, czyli Tradycji wcielanej w doczesność, został zdruzgotany w epoce nowożytnej wskutek zadania mu – jak powiada hiszpański tradycjonalista Francisco Elías de Tejada (1917-1978) – pięciu „pchnięć sztyletem” oznaczających pięć „zerwań” (rupturas) z organizmem Christianitas: 1) zerwania religijnego protestantyzmu, 2) zerwania etycznego makiawelizmu, 3) zerwania politycznego przez teorię suwerenności (Bodin), 4) zerwania jurydycznego przez laicyzację prawa naturalnego (Grocjusz, Hobbes) i 5) zerwania socjologicznego z „mistycznym ciałem politycznym” Res Publica Christiana przez Traktat Westfalski, sekularyzujący stosunki międzynarodowe i ustanawiający je na bazie „koncertu” suwerennych mocarstw. Odtąd, aż do XVIII wieku zachowała się już tylko szczątkowa „rezerwa duchowa” Christianitasna dwu jej dawnych krańcach – „przedmurzach chrześcijaństwa” – tj. w Hiszpanii i w Polsce, gdyż nawet inne kraje katolickie uległy wpływom protestanckich w genezie, a później zsekularyzowanych, prądów nowoczesnych: najpierw absolutyzmu (wraz z ograniczającym Kościół gallikanizmem i józefinizmem), następnie liberalizmu.
Anty-tradycja, czyli plagiat
O ile wspomniane wyżej ujemne prądy i zjawiska występujące u schyłku średniowiecza i we wczesnej nowożytności (XVI – XVII wiek) skaleczyły głęboko świat Christianitas, o tyle trzy ostatnie stulecia, począwszy od epoki tzw. Oświecenia, wyzwoliły potężne i rozległe siły wprost przeciwstawne i nienawistne chrześcijaństwu, zwłaszcza rzymskiemu katolicyzmowi, oraz tym formom egzystencji społeczno-politycznej, które stanowiły inkarnację Tradycji w zbiorowe życie doczesne. Inaczej mówiąc, narodził się wówczas i rozszerzał w toku kolejnych, coraz głębiej niszczących tkankę życia społecznego, rewolucji politycznych, społecznych, religijnych i kulturalnych, świat Anty-Tradycji: Anty-Kościoła, Anty-Ojczyzny, Anty-Rodziny, Anty-Hierarchii, Anty-Monarchii etc.; świat inwersji wobec wszystkiego, co konstytuuje normalne, zdrowe społeczeństwo, co jest „po bożemu”; świat świadomie urządzany „na wspak”, jak to określił Szekspirowski Gonzalo w Burzy („gdybym był królem na tej wyspie (…) wszystko bym w mojej rzeczypospolitej na wspak urządził”). Lapidarnym streszczeniem najgłębszych pragnień wrogów Tradycji była słynna maksyma „encyklopedysty” Denisa Diderota (1713-1784), iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki „na kiszkach ostatniego króla nie powiesimy ostatniego klechy”.
Autorytet Tradycji, tak religijnej jak politycznej, podlegał odtąd systematycznemu rugowaniu i podważaniu, przy czym najbardziej zabójczą i z premedytacją stosowaną bronią był tu proceder ośmieszania, wyszydzania i celowego bluźnierstwa, połączony z wielokroć wypróbowaną sztuczką prezentacji (i autoprezentacji) szyderców i bluźnierców jako „męczenników” rozumu, wolności, tolerancji, praw człowieka etc., jeśli tylko ich prowokacje spotykają się z najdelikatniejszą choćby formą oporu i braku akceptacji. Strategia ta nie przyniosłaby wszelako sukcesu, gdyby wrogowie Tradycji nie dokonali uwieńczonego sukcesem „marszu przez instytucje” nauczania i wychowania wszystkich szczebli, do czego walnie przyczyniło się powstanie systemu państwowej, przymusowej, „bezpłatnej” i przede wszystkim laickiej edukacji (nie na darmo już w XIX-wiecznej Francji nauczycieli szkół publicznych nazywano „czarnymi huzarami Republiki”), jak również prasy i nowoczesnych, zwłaszcza masowych, mediów manipulujących zbiorową wyobraźnią. Także uprawiana przez nie celowa deprawacja moralna, wzbudzanie przyzwolenia dla wszelkich dewiacji i bezwstydu („odważne przełamywanie tabu”), umożliwiało „zmianę mentalności” (ulubione słowo „socjalnych inżynierów”) paraliżującą zdolność do stawiania oporu wszelkim rewolucjom.
W sferze ściśle politycznej przełomowym momentem były tu narodziny nowożytnego racjonalizmu, czyli stylu myślenia, który – jak zauważa brytyjski filozof Michael Oakeshott (1901-1990) – życie polityczne traktuje jako „ciąg kryzysów, z których każdy ma być przezwyciężony przez zastosowanie «rozumu»”. Postawa taka przyzwala każdemu pokoleniu, a nawet każdej ekipie rządzącej, traktować świat społeczny jako „czystą kartę nieskończonych możliwości. Jeśli zaś przypadkiem ta tabula rasa została zabrudzona irracjonalnymi gryzmołami spętanych tradycją przodków, wówczas pierwszym zadaniem racjonalisty musi być wytarcie jej do czysta”. Kwintesencją takiego myślenia było przeświadczenie Woltera, że aby mieć dobre prawa, należy naprzód spalić wszystkie istniejące (notabene, Oakeshott celnie spostrzega, że przekonanie, iż prawa można pozbyć się paląc je, zdradza osobliwy sposób myślenia racjonalisty, który wyobraża sobie, że prawo może istnieć tylko w postaci spisanej). Wówczas tradycja – zarówna ta przez duże (Tradycja pochodzenia boskiego), jak i małe (doświadczenie i mądrość przodków) „t” – nie ma już żadnego znaczenia i sfery obowiązywania: liczy się tylko spekulujący, indywidualny rozum „ludzi książkowych” (jak, nawet poczciwy, lecz groteskowy, Pan Buch-man, który istniejącej od pokoleń wspólnocie szlacheckiej w zaścianku Dobrzyńskich tłumaczy, że zanim cokolwiek przedsięweźmie, winna się ukonstytuować na zasadzie kontraktu społecznego – Pan Tadeusz, ks. VII). Już wtenczas zatem – a nic się pod tym względem na lepsze nie zmieniło – „panowało takie oślepienie, / Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, / Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie” (Pan Tadeusz, ks. I, 467-469).
Dzieje ostatnich stuleci aż po nasze czasy stanowią wszędzie monotonną matrycę tego samego mechanizmu, który jest stosowany wobec narodów i krajów „zacofanych”, to znaczy dochowujących w pewnym przynajmniej stopniu wierności Tradycji katolickiej i tradycji lokalnej (jak już wspomniano, w Europie dotyczy to zwłaszcza Hiszpanii i Polski). Polega on na natarczywym i bezwzględnym – acz różnymi metodami – żądaniu, aby porzuciły one trwanie w tym „zaściankowym zacofaniu”, aby się „zmodernizowały” i stały się „jako inne narody”, czyli te, które są przodujące w nowoczesności i postępie. Jako że niezbadanym dla naszego (ograniczonego) umysłu zrządzeniem Opatrzności, pierwszym narodem i krajem, który dokonał najpierw intelektualnej (Oświecenie w jego najbardziej radykalnej postaci), wkrótce zaś fizycznej i jawnie barbarzyńskiej (Rewolucja) apostazji od Tradycji była akurat „najstarsza córa Kościoła” i arcywzór (zwłaszcza w epoce Ludwika Świętego) chrześcijańskiej monarchii, czyli Francja, to upodobnienie miało być w pierwszym rzędzie „francyzacją”, od początku wszelako identyfikowaną z „europeizacją”. Gdy w XX wieku „awangardą” i „lokomotywą” Historii stała się „ojczyzna światowego proletariatu”, nowoczesność przybrała z kolei postać „sowietyzacji”; obecnie analogicznego znaczenia nabrała na powrót „europeizacja”, tym razem jednak w formule „wolnej” od jakichkolwiek konotacji narodowych, ale także „amerykanizacja”, identyczna z kolei z „globalizacją”.
Tę zasadniczą, choć występującą w różnych formułach i kostiumach ideologicznych, konfrontację, hiszpański filozof tradycjonalistyczny Rafael Gambra (1920-2004) nazywa przeciwstawieniem Tradycji (Tradición) i imitacji (mimetismo). Tradycja to religijna postawa wobec życia, jedność duchowa społeczeństwa chrześcijańskiego, duch krucjaty oraz współżycie wspólnotowe oparte o wykształcone w toku dziejów przez daną społeczność narodową zwyczaje i instytucje; imitacja to laicka koncepcja polityki, sformalizowany porządek tolerujących się nawzajem jednostek i grup heterogennych oraz ciągłe dążenie do narzucenia własnej wspólnocie projektów modernizacyjnych, naśladujących kolejne mody ideologiczne, jakie wymyśla „rozum oświecony” i „duch dziejów”. To samo, co Gambra opisuje wnikliwie i wyczerpująco na wielu stronach, z właściwą sobie finezją oddał w genialnym skrócie angielski pisarz – konwertyta Gilbert Keith Chesterton (1874-1936), powiadając: „to, co nie jest tradycją, jest plagiatem”.
Naśladownictwo pod hasłem „modernizacji” czy „europeizacji” występuje w dwu zasadniczych postaciach. Pierwsza to krwawa rewolucja wewnętrzna (często jednak, jak w Hiszpanii z lat 1936-1939, wspomagana z zewnątrz) lub najazd zewnętrzny i brutalna okupacja. Europa, a w XX wieku cały glob, przeszedł kilka potwornych fal podobnych modernizacji: najpierw wojny napoleońskie, podczas których na bagnetach Wielkiej Armii roznoszono „francuską chorobę”, nie tylko w krajach okupowanych, lecz i sojuszniczych (to przecież także w Księstwie Warszawskim zlaicyzowano małżeństwo, wprowadzając śluby cywilne i rozwody). W XX wieku to oczywiście rewolucja komunistyczna, rozwleczona z bolszewickiej Rosji na wszystkie kontynenty, ale również – choć na mniejszą skalę i znacznie krócej – podboje hitlerowskiej III Rzeszy (tak, tak, narodowi socjaliści byli także „nowocześni”). Współcześnie, doprowadzoną do perfekcyjnej obłudy formą przymusowej modernizacji są „humanitarne interwencje” przynoszące „zacofanym ludom”, bez ich wiedzy i zgody, dobrodziejstwa zachodniej demokracji. Kwintesencją toku rozumowania stojącego u podstaw tego modelu modernizacji były złowieszcze wynurzenia – które tak dwuznacznie fascynowały Czesława Miłosza – kakodemonicznego filozofa (nie bez powodu nazywanego „Tygrysem”), Tadeusza Krońskiego (1907-1958): „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji”.
Metodą drugą – często wszelako sprzężoną z pierwszą i wówczas przybierającą postać „wewnętrznej okupacji” – jest ochotnicza kolaboracja rodzimych Hunów nowoczesności, w Hiszpanii nazywanych już w XVIII wieku „sfrancuziałymi” (afrancesados); na określenie ich postawy wspomniany już Roger Scruton ukuł też termin: „ojkofobia”, czyli wstręt do własnego „gniazda”: rodzinnego, narodowego, wreszcie cywilizacyjnego, połączony z narzucaniem się w edukowaniu pogardzanych przez nich rodaków do nowoczesności. Pierwszy taki „najazd wewnętrzny” do Polski opisał prześwietnie Mickiewicz, wkładając ów opis w usta Podkomorzego: „Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny / Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny! / Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów / Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów, / Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę, / Prawa i obyczaje, nawet suknie stare”; personifikujący owych „paniczyków” Podczaszyc „zapowiedział, że nas reformować, / Cywilizować będzie i konstytuować” (Pan Tadeusz, ks. I, 415-420, 460-461).
Jak to wybornie opisał w Eseju o duszy polskiej (Kraków 2008) prof. Ryszard Legutko, ten sam schemat myślenia „reformatorów”, który po raz pierwszy w Polsce ujrzano w czasach stanisławowskich, a w paroksyzmie terroru objawił się w epoce komunistycznej, powrócił znowu, w innym przebraniu i z innymi hasłami, lecz z taką samą intencją podstawową, w III Rzeczypospolitej. Polacy znowu są besztani i chłostani za opóźnienie w rozwoju i przynoszenie wstydu Europie, toteż znowu „poczuli się nieproszonymi gośćmi we własnym kraju. Znowu powiedziano im, że nie dorośli do wyzwań epoki, w jakiej żyją i że przypominają pacjenta, na którym ma się dokonać jakaś operacja dziejowa (…). Realizacja zaś tego, co być powinno, nie mogła się dokonać bez powstania nowego człowieka, którego nowość polegała między innymi na tym, iż stanowczo odrzucał obciążające dziedzictwo złej przeszłości”.
Nie będzie żadnym odkryciem – dostrzegają to nawet, nieliczni wprawdzie, nieulegli wobec szerzącego się na wyższych uczelniach terroru „politpoprawności”, socjologowie – stwierdzenie, że iście szatańskim narzędziem „detradycjonalizacji”, wyczerpującym znamiona rasizmu (gdzie kryterium dyferencjacji jest biologiczny wiek), jest schlebianie „młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym” mieszkańcom wielkich miast oraz szczucie ich przeciwko starym, niewykształconym, „brudnym” i prymitywnie „ksenofobicznym”, „zabobonnie” religijnym i „ślepo” przywiązanym do tradycji, mieszkańcom wsi i małych miasteczek. Jedyne co ci „ciemnogrodzianie”, zasługujący na pogardliwe miano „moherów”, „talibów” itp., mogliby pożytecznego zrobić, to ustąpić czym prędzej miejsca „młodym, wykształconym” i dać się wyeliminować z przestrzeni zbiorowej, ażeby nie zawstydzać samym swoim istnieniem i widokiem wrażliwości oświeconych obywateli Europy.
Ta rasistowska „pajdokracja” zbudowana została wyłącznie na kłamstwach i, być może, także samooszustwie. Kim naprawdę są owi „młodzi, świetnie wykształceni” – czyli „hordą Nogajów”, którą za Thomasem Jeffersonem (bądź co bądź, demokratą) można by też nazwać „kanalią z zaułków wielkich miast” – widzieliśmy niedawno w całej krasie jako „młodzieżowy aktyw” rozwydrzonej tłuszczy mentalnych „palikociąt” na Krakowskim Przedmieściu. W rzeczywistości, najlepsze co można by ofiarować tym „młodym, świetnie wykształconym” to współczucie dla ich duchowej, w tym intelektualnej, nędzy. Pierwszymi ofiarami nowoczesnej edukacji stają się już w szkole uczącej ich głównie odgadywania „prawidłowej” odpowiedzi w niezliczonych testach. Potem zaś zdobywają owo „świetne wykształcenie” w umasowionych na siłę uniwersytetach (albo „wyższych” szkołach czegoś tam, co założycielowi przyjdzie do głowy), mordowanych właśnie przez „system boloński”, który sprawia, że absolwent studiów pierwszego stopnia (czyli licencjackich) zdobywa tylko wycinkową i czysto instrumentalną wiedzę – dającą jedynie odpowiedź na pytanie „co?” i najwyżej „jak?”, ale już nie „dlaczego?” – i nawet na kierunkach humanistycznych może w ogóle nie przejść elementarnego kursu filozofii.
Powiadają, że owi „młodzi” znają języki obce; owszem, znają, zazwyczaj przynajmniej angielski, cóż z tego jednak, skoro na ogół w żadnym języku nie mają nic mądrego do powiedzenia. Kiedyś człowiekiem wykształconym nazywano dżentelmena, który znał gruntownie, i nawet w towarzyskiej konwersacji umiał to wykorzystać, kanoniczne – czy, jak mawiał jeden z fundatorów tzw. liberalnej edukacji, Matthew Arnold (1822-1888) – „probiercze” dzieła literatury i myśli powszechnej i narodowej; dzisiaj „świetnie wykształconym” nazywa się tego, kto wykuł na pamięć Notatnik Brukselskiego Lektora i wie jak dysponować „funduszami strukturalnymi”, a swoją wiedzę „pogłębił” na kursach szamanów i szamanek uprawiających pseudonaukowe gusła w rodzaju Gender czy Queer Studies, najlepiej jeszcze samemu „odkrywając” w sobie „nieheteronormatywną tożsamość seksualną”. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości co do istnienia ciągłości pomiędzy różnymi epokami i „stylami” Anty-Tradycji, można rozwiać je dowiadując się, że „kurs akademicki” tego rodzaju „studiów” (gdzie można nauczyć się m.in. tego jak „queerować uniwersytety”) prowadzi Kampania Przeciw Homofonii przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg!
Rozpacz nihilizmu
Przyjrzyjmy się na koniec skutkom wielowiekowej już antytradycjonalistycznej ofensywy. Jej antropologiczny rezultat to powstanie i zaludnienie ziemi przez nieomal nowy gatunek „wydrążonych ludzi” (the hollow men) – jak powiedzielibyśmy za genialnym angielskim poetą Thomasem S. Eliotem (1888-1965); ludzi, który głowy „napełnia słoma”, których mowa nic nie znaczy; ich „kształty bez formy, cienie bez barwy / Siła odjęta, gesty bez ruchu”, a ich świat kończy się „nie hukiem ale skomleniem” (przeł. Czesław Miłosz).
Ci „wydrążeni ludzie” są ofiarami „mentalności liberalnej”, stojącej u podstaw wszystkich znanych (filozoficznych, etycznych, politycznych, a nawet religijnych) konkretyzacji liberalizmu, to znaczy przeświadczenia o samowystarczalności człowieka oraz koncypowanego i budowanego przezeń świata, a także o niezależności rozumu indywidualnego od Objawienia. Pociąga to za sobą dążenie do zbudowania porządku doczesnego w zupełnej separacji od porządku nadprzyrodzonego, nie tyle przez otwartą i zdecydowaną negację Boga – wszakże hiszpański ultramontanin Juan Donoso Cortés (1809-1853) słusznie zauważył, że liberał to człowiek, który nie mówi ani „tak”, ani „nie”, a jedynie „ja rozważam”, i na przykład postawiony w obliczu wyboru: uwolnić Jezusa czy Barabasza, zaproponowałby zwołanie kolejnej sesji parlamentu, poświęconej tej skomplikowanej kwestii – ile przez postępowanie tak, jak by Boga nie było. Liberał natomiast jest kategoryczny, a nawet bezwzględny, tylko w jednym: w żądaniu od wszystkich, których nazywa „monistami” (sam mianując się jedynym „pluralistą”), aby ukryli w zaciszu „prywatności” swoje „mocne”, to znaczy substancjalne koncepcje dobrego życia, narzucając na nie – jak powiada guru współczesnego liberalizmu progresywnego (a właściwie socjalliberalizmu), amerykański filozof John Rawls (1921-2002) – „zasłonę niewiedzy”. Tym samym, liberał zupełnie jawnie przyznaje, że fundamentem życia zbiorowego ma być ignorancja.
Jeżeli raz możliwe stało się budowanie świata ludzkiego w „indyferencji” i ignorancji prawa Bożego, to logiczną konsekwencją takiego wyboru musiało stać się także wykonanie następnego kroku i postawienie człowieka na miejscu Boga, uznanie, że to sam człowiek jest lub powinien stać się „bogiem”. Ten krok wykonał bardziej zdecydowany od liberalizmu socjalizm – ta najbardziej „dojrzała” ze wszystkich „świeckich religii” ery rewolucyjnej. Ów „boski” czy też „demiurgiczny”, a w istocie sataniczny i nihilistyczny aspekt socjalizmu widać wyraźnie w (mało znanej, a szkoda) poezji uprawianej w młodzieńczych latach przez Karola Marksa (1818-1883), który w poemacie Oulanem (anagram do Emanuel – „Bóg z nami”) pisze: „Jeżeli jest coś co pożera, / wskoczę w to, choć obrócę świat w gruzy. / Świat ogromniejący między mną a otchłanią / Rozwalę na kawałki moimi wytrwałymi / klątwami. (…) Będę wtedy mógł kroczyć triumfalnie, / jak bóg przez gruzy ich królestwa. / Każde moje słowo jest ogniem i działaniem / Moja pierś jest równa piersi Stwórcy. (…) Jestem wielki jak Bóg; / zamykam się w ciemności jak On” (przeł. Wit Jaworski). Niewypowiedziany ogrom zbrodni dokonanych zwłaszcza przez dwie najbardziej zwyrodniałe odnogi socjalizmu: bolszewicki komunizm i hitlerowski narodowy socjalizm, skłania do poważnego przemyślenia supozycji kolumbijskiego reakcjonisty Nicolása Gómeza Dávili (1913-1994), iż „Antychrystem jest, prawdopodobnie, człowiek” (El Anticristo es, probablemente, el hombre).
Lecz przecież współcześnie i liberalizm stał się „miękką” czy też „zimną” wersją totalitaryzmu, eliminującą wszystkie nakazy prawa naturalnego z przestrzeni życia zbiorowego, oraz deifikacji człowieka (czyż tym ostatnim nie jest na przykład „poprawianie” natury przez zapłodnienie in vitro?). Jak pisze autor Tyranii liberalizmu, amerykański „paleokonserwatysta” James Kalb, „liberalna neutralność jest jednostronna, liberalna tolerancja jest dyktatorska, liberalny hedonizm odmawia nam tego, czego chcemy, liberalna wolność centralizuje władzę, eliminuje normy, które czynią możliwym wolne życie społeczne (…). W imię dostarczenia nam tego, czego pragniemy, liberalizm odmawia nam wszystkiego, co warte posiadania”.
Aktualnym stadium rozkładu cywilizacji zachodniej jest, w sferze intelektualnej, tzw. postmodernizm, którego szerszy kontekst socjologiczny stanowi tzw. ponowoczesność. Postmodernizm zwraca się nie tylko przeciwko światu Tradycji, ale również (z czego akurat zarzutu nie należałoby mu czynić) podważa roszczenia oświeceniowego racjonalizmu. Niestety, to ostatnie popycha go do jeszcze bardziej radykalnej negacji, albowiem kwestionując zideologizowany „rozum” racjonalizmu, postmodernizm odrzuca wszelką racjonalność. Najogólniej mówiąc, istotą postmodernizmu jest – jak to ujmuje argentyński tomista (powołany przez Jana Pawła II do Papieskiej Akademii Życia), Alberto Caturelli (ur. 1927) – metafizyczny nihilizm: postmodernizm to „antyfilozofia logosu bez prawdy bytu”, stanowiąca produkt finalny czterech intelektualnych procesów, niekoniecznie chronologicznych, lecz wynikających jeden z drugiego, określanych gnostyckim terminem pleroma (pełnia resp. totalność). Są to: totalność doświadczenia zmysłowego, totalność rozumu, totalność materii oraz, interesująca nas tu szczególnie, totalność nicości (El Pleroma de la Nada). Punktem wyjścia dla tej ostatniej jest fenomenologia egzystencji Martina Heideggera (1889-1976), który głosił, iż „byt unosi się na powierzchni Nicości” a Nicość jest początkiem i końcem. Człowiek nie jest tedy „pasterzem bycia”, lecz „strażnikiem Nicości”, tym samym zaś grabarzem filozofii. Stąd już zaś krok tylko do „hermeneutyki pustki”, w której nie ma nawet „faktów”, lecz tylko gry interpretacyjne w rodzaju: „zobacz gdziekolwiek” (Gianni Vattimo). Istnieją co najwyżej „bieżące wydarzenia”, co nakazuje pożegnać się już nie tylko z metafizyką bytu, ale i z mówieniem o byciu. Zgodne z tym jest również rozprawianie (Jean Baudrillard) o „pustce wokół przedmiotu myślenia”. Unicestwienie bytu, unicestwienie filozofii w pleromie Nicości, samoobjawia się zatem jako „hermeneutyka nicości-Nicości” (Nada-nada).
Nędzę kondycji „wydrążonych ludzi” ponowoczesności rozpoznać można w dziełach reprezentatywnych dla sztuki postmodernistycznej i bez wątpienia nieprzeciętnych artystycznie, jak Nieznośna lekkość bytu Milana Kundery,Cząstki elementarne Michela Houellebecqa czy film Wayne’a Wanga W centrum świata. Ich bohaterowie różnią się w pewien sposób od tysięcy żałosnych istot pogrążonych w „bydlęcym szczęściu”, ponieważ zdają sobie sprawę z beznadziejnej pustki życia wypełnionego jedynie konsumpcją, „ekstremalnym” seksem, narkotykami albo „wyścigiem szczurów”. Pragną, lecz niejasno, czegoś innego, bardziej „substancjalnego”, zdobywają się nawet chwilami na odruchy protestu przeciw takiej (własnej) egzystencji, ale to tylko krótki, stłumiony skowyt (samo)udręczonego ludzkiego zwierzęcia, po którym natychmiast następuje kapitulacja. Nie do pomyślenia nawet jest dla nich choćby przeczucie, iż jedynym wybawieniem byłoby dla nich nawrócenie, albowiem pochodzą oni ze świata, w którym chrześcijaństwo jest już czymś tak odległym i egzotycznym, jak cywilizacja Etrusków czy Majów. Jedyne zatem do czego są zdolni, to zadawanie samym sobie, już tu na ziemi, cząstki tych katuszy, które zapewne, niestety, przyjdzie im cierpieć w wieczności.
Profesor Jacek Bartyzel
Za: legitymizm.org
Rozszerzona wersja artykułu opublikowanego w „Naszym Dzienniku”, 6-7 listopada 2010, nr 260.
Kategoria: Jacek Bartyzel, Myśl, Prawa strona świata, Publicystyka, Religia, Społeczeństwo