Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 2
Po wykazaniu błędności metody „entryzmu” partyjnego (multiplikowanej tym, że przecież w monarchii prawdziwej partie – ta sztuczna przegroda między władzą a narodem, pasożytująca na obu – i tak będą musiały zniknąć) oraz urzędniczego, trzeba poszukać jakiegoś czynnika, na którym będzie można zakotwiczyć naszą nadzieję zmierzania ku monarchii. Aby odnaleźć ów solidny trakt, należy postawić sobie pytanie i dać na nie odpowiedź: co jest w każdym społeczeństwie, nawet tym już głęboko rozjechanym egalitarnym walcem, najbardziej przeciwstawnym demokracji w swojej naturze, konstytutywnym dla każdej tradycyjnej, więc hierarchicznej, wspólnoty, tym samym zaś – i esencjalnie, i genetycznie, nieodłącznym od monarchii, zrośniętym z nią, jak konary potężnego dębu?
Tym czynnikiem jest, po pierwsze, oczywiście armia, ściślej – korpus oficerski, naturalny dziedzic stanu rycerskiego, bellatores, „kasty wojowników”. Właśnie z powodu tej swojej natury armia zawsze budziła co najmniej nieufność demokratycznych politykierów; choć co rozsądniejsi z nich wiedzą, że nie można się bez wojska obyć, to trzeba przynajmniej jakoś je spacyfikować, „zdemokratyzować”, poddać cywilnej (w praktyce czytaj: partyjnej) kontroli. Ale armia jest jak mocne drzewo, którego gałęzie, owszem, porywisty wiatr może naginać, czasem nawet ułamać, mimo to pień pozostaje niewzruszony, bo krzepią go zasady z gruntu niedemokratyczne: autorytet płynący zawsze z góry, rozkazodawstwo, dyscyplina, porządek rang – „stopnie kolejności” (degree), jak mówi szekspirowski Ulisses w „Trojlusie i Kresydzie”, a także cnoty specyficznie militarne, tworzące rycerski ésprit de corps, męstwo, honor, wierność. Tych zasad i tego ducha nie udało się nigdy okiełznać żadnym demokratyzatorom armii, od jakobinów po bolszewików.
Monarchiści muszą zatem zwrócić się w stronę wojska. Ale co to znaczy? Może to oznaczać bardzo różne rzeczy, które trudno dziś nawet przewidzieć czy sprecyzować, lecz nasamprzód należy do oficerów jakoś dotrzeć. Należy to zrobić efektywnie, ale jednocześnie tak, aby nie wzbudzić podejrzeń i czynnikom wrogim umożliwić zduszenie akcji w zarodku. Takim sposobem wydaje mi się założenie pisma, którego „targetem” byłaby kadra oficerska (a ponieważ żyjemy w epoce mediów elektronicznych, to oprócz pisma również portalu). Mogłoby ono nosić tytuł „Oficer Króla” (nie upieram się, to tytułem przykładu). Przygotowanie dobrego numeru „zerowego”, wysyłanego bezpłatnie do docelowych adresatów z propozycją prenumeraty, wymagałoby z pewnością sporego wysiłku finansowego, ale jeśli napotka ono odzew, to wysiłek ten będzie opłacalny. Przestrzegam jednak przed nachalnością na poziomie „ideolo”. Przeciwnie: żadnych apeli, manifestów, tym bardziej wezwań do nieposłuszeństwa. To musi być pismo (i portal) po prostu interesujący dla wybranego odbiorcy. Myślę o dobrze, fachowo opracowanej tematyce stricte militarnej: strategia, uzbrojenie, logistyka etc. A pomiędzy tym wszystkim tematy, którymi to my chcemy ich zainteresować o zróżnicowanym charakterze: historycznym, teoretycznym, literackim, wiążącym się z monarchią. Zresztą nawet teksty „neutralne” można inteligentnie (działając „podprogowo”) inkrustować idiomem monarchicznym. Cel byłby więc następujący: ażeby w umysłach czytelników w mundurach pojawiły się i uporczywie już odtąd tkwiły, wzbudzając najpierw niepokój, a potem wolę działania, trzy myśli: (1) że system republikański jest z natury gorszy od monarchicznego, a przenikająca go dziś ideologia demoliberalna jest wprost nie do zniesienia; (2) że Polska rozkwitała wówczas kiedy była monarchią, słabła zaś, aż wreszcie upadła, kiedy monarchia została sparaliżowana przez ducha republikańsko-demokratycznego oraz (3) że jeżeli nie ma króla, to jakiż ze mnie kapitan?
Warto też zwrócić uwagę i spróbować docierać do byłych już oficerów, nie będących w służbie czynnej, ale przecież mających nadal kontakty, znajomości, często przyjaźnie z kolegami w służbie czynnej, na których mogą oddziaływać i „urabiać” ich, a jednocześnie będących bardziej od tych drugich swobodnymi w działaniu. Tych można wciągać nawet już bezpośrednio do struktur ruchu monarchistycznego, albo przynajmniej do współpracy z pismem i portalem od strony fachowej. Młodzi monarchiści powinni z kolei wstępować do tworzącego się systemu wojsk obrony terytorialnej. Jeszcze śmielej można penetrować istniejące organizacje paramilitarne, jak związki strzeleckie. Z przeszkolonych wojskowo tu i tam można będzie następnie utworzyć milicję stricte monarchistyczną, która będzie zdolna do wspólnej akcji z wojskiem, kiedy „przyjdzie co do czego” (jak ongiś w Hiszpanii karlistowscy requétes).
Stanowczo jednak wystrzegać się należy nawoływania i prowokowania wojska do jakiejś akcji militarnej. Mało jest zresztą rzeczy aż tak głupich i bezskutecznych, jak wzywanie armii do przewrotu przez felietonistów. Nam chodzi o coś innego. Maurras mając to na uwadze, pisał, że chodzi o to, aby „Monck” (przypomnę: angielski generał, który wezwał na tron Karola II) nas czytał, lecz to do „Moncka” należy decyzja, kiedy podjąć działanie. My musimy być jeszcze bardziej ostrożni z dwu powodów: po pierwsze dlatego, że nie mamy „Karola II”; po drugie „Monck” jest u nas jeszcze bardziej hipotetyczny, niż w armii francuskiej III Republiki, gdzie było pełno oficerów-monarchistów. Dla nas zaistnienie „Moncka” jest mglistą nadzieją, że taki się w ogóle pojawi, ale na pewno nie pojawi się, jeżeli nie spróbujemy uzyskać go w alembiku naszej myśli.
Jednak korpus oficerski to nie jedyny adresat akcji monarchistycznej. Jest jeszcze jeden, równie ważny.
O tym w następnym odcinku.
Kategoria: Jacek Bartyzel, Myśl, Polityka, Publicystyka