banner ad

Prof. Bartyzel: Mini-traktat (komparatystyczny) o polityce i miłości

| 1 lipca 2018 | 0 Komentarzy

Wszystkie dociekania filozofów na temat cnoty politycznej dadzą się sprowadzić do opozycji pomiędzy dwoma stanowiskami.

Pierwsze to makiawelistyczne przekonanie, że cnotą główną, jeśli nie jedyną, polityka jest astuzia, przebiegłość. Przebiegłość można określić jako zwyrodniałą hipertrofię cnoty rzeczywistej, czyli przemyślności, czyli umiejętności wydobywania siebie i/lub innych z tarapatów, w szczególności przez obmyślanie i wprowadzanie w czyn pomysłowych forteli. Odyseusz czy Pan Zagłoba byli przemyślni, Lis Przechera czy Talleyrand byli przebiegli. Różnica zasadnicza pomiędzy przebiegłością a przemyślnością leży w tym, że człowiek przemyślny ma na uwadze rzeczywiste i intersubiektywne dobro, człowiek przebiegły zaś jedynie dobro własne i to najczęściej najniższego rodzaju, zaspokajające jego ambicję, żądzę zaszczytów czy dominacji, w konsekwencji zatem dla człowieka przebiegłego nie istnieje żadna bariera moralna, której nie byłoby warto przekroczyć dla uzyskania pożądanego dobra, człowiek przemyślny natomiast, a jednocześnie zacny, jeśli znajdzie się już naprawdę w sytuacji bez wyjścia, będzie wolał przegrać i nawet zginąć, niźli wydobyć się z opresji poprzez jakąś nikczemność.

Destrukcyjna moralnie siła mniemania, iż znikczemniała przebiegłość jest nieodzowna dla polityków (bo „nie da się rządzić ludźmi odmawiając Ojcze nasz”) nie wynika przede wszystkim z tego, że ktoś (a więc powoływany Florentczyk) je ogłosił, ani nawet z tego, że kieruje się nim przytłaczająca większość samych polityków, ale z tego, że zgadza się ono z przekonaniami tzw. zwykłych ludzi, dających zatem na nie milczące przyzwolenie – nawet jeśli z przyzwyczajenia lub dla rozrywki mają oni zwyczaj na polityków pomstować, przypisując im zresztą znamiona postępowania, od których sami ci „zwykli ludzie” są, we własnym mniemaniu, wolni, podczas gdy w rzeczywistości mają co najwyżej skromniejsze możliwości czynienia zła. Niemniej „wykończenie” kolegi starszego referenta w biurze moralnie różni od podstępnego „wysadzenia z siodła” ministra tylko skala rezonansu społecznego.

Drugie to platońskie przekonanie, że najważniejszą cnotą polityczną jest wierność. Podeptanie wierności oznacza, w bliższej lub dalszej perspektywie, zagładę wszystkiego, zagładę samej wspólnoty, będącej przecież przedmiotem i sensem działalności politycznej. Jeśli rozpada się wspólnota, jeśli ginie przyjaźń pomiędzy jej członkami (politikē philía), to nie ma dla kogo uprawiać polityki. Ale przyjaźń możliwa jest tylko pomiędzy ludźmi mającymi do siebie wzajemnie zaufanie. Nie można zaś ufać komuś kto zdradził, zwłaszcza w godzinie próby. Dlatego Platon uściśla: nie chodzi o jakąś ogólnie rozumianą wierność, zwłaszcza, gdy wspólnocie się powodzi, gdy jest zamożna i potężna, ale o „wierność w chwilach strasznych” (Prawa, 630C). I przywołuje słowa megarejskiego poety Teognisa, który do przyjaciela pisał tę strofę: „Więcej niż złoto, Kyrnosie, wart ten, co wiary dotrzyma, / Waśń domowa gdy wre, i nie wiesz, kto brat, a kto wróg”.

 

W miłości rozróżnieniu przemyślność/przebiegłość i ich zmiennej etycznie stopniowalności odpowiadają różne odcienie sztuki uwodzenia. Jej występowanie na poziomie odpowiadającym zdrowej przemyślności jest konieczne dla samych narodzin i rozkwitania, a potem utrwalania miłości, bo jej drzewo musi być nieustannie podlewane czułością, okazywaniem fascynacji, podziwem, inaczej więdnie. Ażeby miłość w ogóle stała się możliwa, musi nastąpić wolne, nieprzymuszone, płynące z – wprawdzie zewnętrznie odebranego – ale wewnętrznie doznanego olśnienia, któremu odtąd nie można już się oprzeć, spotkanie dwojga istot, pomiędzy którymi albo rodzą się, albo zostają wydobyte, gdyż miały już wcześniej żywot utajony, w tajemniczych głębiach jedni uzgodnionej, w tajnych głosach praw natury, „korespondencje” woni, barw i dźwięków pomiędzy nimi. Alternatywą byłby powrót do związków kojarzonych przez rodziny czy rody, lecz aż taki tradycjonalizm jest nie tylko już niemożliwy, ale po prostu niepożądany, bo odbywałby się kosztem tego, co jednak jest zdobyczą czasów nowszych, to znaczy pewnej nienaruszalnej z zewnątrz osobowej autonomii człowieka – każdego mężczyzny i każdej kobiety. Ci, którzy chcieliby takiego powrotu, są albo osobnikami skrzywionymi psychicznie i emocjonalnie, których należy izolować, bo szerzą talibańską zarazę, albo pragnącymi zademonstrować swoją oryginalność młodzieńcami, którym zresztą minie to bez śladu z chwilą, gdy tylko zamigoce przed ich oczami akurat „ta” spódniczka. Konserwatysta może jedynie przystać na bardziej delikatny i subtelny sposób wyrażania tego stanu rzeczy, rezerwując określenie „sztuka uwodzenia” dla mężczyzn, zaś kobietom przypisując sztukę roztaczania wokół siebie nieodpartego powabu – wszelako nieodpartego tylko dla tego, dla którego jest on tajemniczo adresowany; albo też, krócej mówiąc – sztukę przyciągania.

Kiedy zaś sztuka uwodzenia wyradza się w coś grzesznego i chorobliwego, odpowiadającego przebiegłości w polityce? Wtedy, kiedy jej telos przestaje być miłość oblubieńcza z osobą, z którą ma się stanowić jedno aż po grób, a kiedy celem tym staje się luxuria, perwersja i manipulacja osobą uwodzoną, będącą jedynie środkiem do zaspokajania własnej pożądliwości oraz – tak samo jak w polityce – pragnienia dominacji. Taka sztuka uwodzenia jest więc sztuką usidlania, o tragicznych konsekwencjach, nie tylko doczesnych. Zauważmy jednak, że tak Valmont, jak i markiza de Meurtreil – oboje mistrzowscy w usidlaniu – ponoszą za swoje występki surowe i nieodwołalne kary. Dlatego Liaisons dangereuses to, w gruncie rzeczy, mimo całego ich libertyńskiego klimatu, dzieło moralistyczne.

Wobec powyższego, najwyższą cnotą erotyczną, cnotą miłości oblubieńczej jest to samo, co w polityce, czyli wierność. Tę wierność należy rozumieć nie tylko w wąskim sensie nie-zdrady fizycznej, ale również jako najszerzej pojętą lojalność wobec osoby oblubieńczej. I tak samo nie wystarcza być wiernym/wierną, a nawet nie jest to szczególnie trudną sztuką, kiedy wszystko układa się pomyślnie, kiedy świat wokół kochających się osób wiruje radosną feerią woni, barw i dźwięków, lecz chodzi tu również o wierność w chwilach strasznych.

 

Analogię pomiędzy polityką i miłością stanowi również to, że żadnej z nich nie należy ani uprawiać, ani rozważać, modo geometrico, czyli tak, „jak gdyby chodziło o linie, płaszczyzny albo ciała” (Spinoza). Dedukcja matematyczna może wprawdzie służyć w pewnej mierze właściwie zarówno w badaniu człowieka, jak i na przykład kamieni. Jednak kamienie ani nie podejmują działalności politycznej, ani się nie zakochują. I polityka, i miłość, są czynami oraz namiętnościami ludzi niebędących bytami prostymi, czyli geometrycznymi, a nie działaniami wyłącznie racjonalnymi oraz mierzalnymi naukowo. Zarówno polityka, jak i miłość, są rezultatem zbiegania się i uzgodnienia jednostkowych mocy wedle subiektywnych odczuć i pragnień. Można to ująć w postaci takiego teorematu:

Prawem geometrii jest, że dwie proste równoległe nie przecinają się nawet w nieskończoności.

Prawem polityki jest, że dwie proste mogą przebiegać równolegle jedynie pod warunkiem, że przestrzeń pomiędzy nimi wypełniona jest innymi prostymi równoległymi, tworzącymi wspólnotę.

Prawem miłości jest, że dwie proste równoległe zbliżają się do siebie asymptotycznie, choć często nawet niepostrzeżenie i nieinteligibilnie dla nich samych, lecz, aby mogły się utożsamić i stać się Jednym, musi w ich istnienie wtargnąć pochodzący „z góry” kairos, odpowiedni i zwrotny moment, odmieniający w mgnieniu oka ich życie i bieg zdarzeń. Tym „momentem kairotycznym” jest wzajemne erotyczne olśnienie.

 

Jacek Bartyzel

Kategoria: Jacek Bartyzel, Kultura, Myśl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *