Prof. Bartyzel: „Kismet” zrezygnowanego konserwatysty
Prof. Adam Wielomski zareagował, acz ze sporym opóźnieniem, na moją notatkę na Facebooku wyrażającą zdziwienie jego laudacją na cześć anglosaskiego i francuskiego, XIX-wiecznego liberalnego kapitalizmu. Zareagował tak, że moje zdziwienie może się niestety tylko powiększyć, przechodząc w stan przygnębienia tym, że oto „flagowy” konserwatysta zdaje się dołączać do Partii Białej Flagi wobec śmiertelnego – i wbrew pozorom nie tylko historycznego – wroga konserwatyzmu. Przyjrzyjmy się jednak jego argumentom mającym uzasadniać akt kapitulacji.
Trzeba naprzód zauważyć, że mój oponent trochę sobie ułatwia zadanie w swej refutacji mego stanowiska – co jest zresztą czymś zwyczajnym w felietonistyce, więc mnie to nie oburza – sprowadzając spór do kwestii drugorzędnych albo stosunkowo łatwych do obalenia, czyli przede wszystkim do pewnego estetycznego dyzgustu w stosunku do świata chciwców i dorobkiewiczów przy jednoczesnej idealizacji „feudalnego” świata przedrewolucyjnego (czyt. przedkapitalistycznego). Co więcej, z tym podejściem prof. Wielomski nawet się zgadza, ale – jak zaznacza – tylko w „warstwie negatywnej”. Cokolwiek to oznacza, brzmi jednak trochę jak deklaracja przedstawiciela frankfurckiej „teorii krytycznej”, zadowalającej się właśnie samą krytyką burżuazyjnej kultury, tyle że tu z pozycji konserwatywnych, a nie (neo)marksistowskich. Mnie jednak takie odsiewanie „warstwy” negatywnej od pozytywnej nie odpowiada. Owszem, nigdy nie ukrywałem, że „kwestia smaku” jest dla mnie ważna, bo nie należy, jak mówi Poeta, lekceważyć nauki o pięknie, a nie ma wątpliwości, że świat Turcaretów był odrażający, niemniej stanowczo odmawiam zgody na pozycjonowanie mnie w roli zniesmaczonego brzydotą kapitalizmu laudatora temporis acti, bo po prostu nie w tym rzecz.
Drugim takim nazbyt łatwym celem ataku jest korporacjonizm jako alternatywny model ładu społeczno-ekonomicznego. Faktem jest, że był on prymarnym stanowiskiem konserwatystów XIX i XX wieku, i faktem jest również, że i ja deklarowałem niejednokrotnie dla niego sympatię. Ale też trudno zaprzeczyć, że podejmowane w ubiegłym stuleciu próby jego aplikacji praktycznie zawiodły. Są to rzeczy powszechnie znane, wielokrotnie analizowane, więc nie zamierzam bronić korporacjonizmu „jak niepodległości”. Czy jednak praktyczna porażka korporacjonizmu oznacza, że system kapitalistyczno-liberalny jest bezalternatywny? Proszę zauważyć, że takie podejście opiera się na dokładnie takim samym toku rozumowania, jakim poszedł neoheglista Fukuyama, głosząc, że po upadku faszyzmu i komunizmu świat może być tylko demoliberalny, toteż ludziom nie pozostaje nic innego, jak błoga konsumpcja, czego jedyną wadą będzie nuda przesytu. I tak samo jak rzeczywistość zadała już dawno kłam temu „objawieniu”, również interesująca nas kwestia wcale nie jest zamknięta. Po pierwsze, oprócz korporacjonizmu istnieją jeszcze inne propozycje teoretyczne, których dotąd nie wypróbowano, jak choćby dystrybucjonizm. Po drugie, nawet jeśli korporacjonizm jako konkretny model zawiódł, to nie upoważnia nas to do odesłania do lamusa moralnych wskazań nauki społecznej Kościoła odnośnie do budowania chrześcijańskiego porządku społecznego. Dwie naczelne zasady tej nauki, tworzące jakby dopełniające się łuki przyporowe budowli społecznej: solidarność i subsydiarność, są ponadczasowe i nieuwarunkowane zmiennymi okolicznościami historycznymi, ekonomicznymi czy technologicznymi. Pawłowe „jedni drugich brzemiona noście” obowiązuje zawsze jako imperatyw społeczeństwa chrześcijańskiego i stanowi co najmniej wyrzut sumienia dla tych, którzy egoizm uznali za cnotę.
Spójrzmy jednak na to z innej jeszcze strony. Jak wiadomo, do stałego zestawu chwytów erystycznych wielbicieli kapitalizmu należy wyśmiewanie korporacjonizmu, czy w ogóle tzw. trzeciej drogi, jako utopii, w dodatku retrospektywnej. Co ciekawe, dokładnie tak samo uważali Marks i Engels, drwiąc w Manifeście komunistycznym z „socjalizmu feudalnego”. Czy jednak naprawdę mamy w tym sporze do czynienia z (nierównym) pojedynkiem idealistycznych utopistów z trzeźwo stąpającymi po ziemi realistami? Ja, jako człek już niemłody, od co najmniej początku lat 80. ubiegłego wieku miałem możliwość słuchania narracji „konserwatywno-liberalnej” o spiżowych prawach ekonomii wolnorynkowej, jedynej zgodnej z rzeczywistością. I chociaż i ja po części temu za młodu ulegałem, to przecież zdołałem w końcu zauważyć, że ów doskonały świat „czystego” kapitalizmu, „niezakłóconego” żadną interwencją, jest również niczym innym, jak czystą utopią, światem wymarzonym przez jego apologetów, którego jednak nigdy i nigdzie nie było, i raczej także być nie może. W opowieściach o „prawdziwym kapitalizmie” wyróżnione miejsce zajmują zawsze XVIII- i XIX-wieczne kraje anglosaskie: Wielka Brytania i Stany Zjednoczone oraz Francja epoki Monarchii Lipcowej. Jak to jednak wyglądało w rzeczywistości? W XVIII-wiecznej, wigowskiej Wielkiej Brytanii protestancki osadnik w Irlandii mógł pójść do katolickiego chłopa i powiedzieć mu: „sprzedaj mi swoją krowę za pięć pensów, a jak odmówisz, to oskarżę cię o zdradę stanu i zawiśniesz na szubienicy”; w USA przemysłowa Północ zdeptała rolnicze Południe, bo jej fabrykantom bardziej odpowiadały bariery celne, których zniesienia chcieli „feudalni” plantatorzy; a co do orleanistycznej Francji, to wystarczy poczytać humoreski ulubionego przecież autora leseferystów, Bastiata. Wszystkie te opowiastki o dobrym, starym kapitalizmie XIX wieku, zanim popsuli go socjaliści, nie odbiegają więc daleko od jeszcze śmielszych opowieści libertarian o „ładzie naturalnym” bezpaństwowej Islandii z wczesnego średniowiecza; te zaś mają przynajmniej baśniowy urok hobbickiej krainy Shire. W najgorszym wypadku mamy tu zatem baśń przeciw baśni, mit przeciwko mitowi, sielankę przeciw sielance: konserwatywnej Mitopei o Organicznym Ładzie w średniowieczu, gdzie pańszczyźniani chłopi z radością uprawiają ziemię troszczących się o nich do grobowej deski feudałów (którą prof. Wielomski niedawno wyśmiewał przy innej okazji), liberałowie przeciwstawiają Idyllę Wolnej Konkurencji, gdzie spragnieni zysku piekarze i masarze prześcigają się w pomysłach, aby dostarczać klientom jak najsmaczniejsze bułeczki i szyneczki, bo jak spartaczą, to zbankrutują, konsumenci są zachwyceni, bo im lepiej, tym taniej, a dyskretnie „stróżujące” państwo też się tylko cieszy, że kapitaliści rosną w siłę, a ludziom żyje się coraz dostatniej.
Bądźmy jednak poważni i faktycznym porażkom modeli gospodarczych, które próbowali wdrożyć konserwatyści, przeciwstawiajmy nie liberalną narrację o kapitalizmie, jaki „być powinien”, tylko jego rzeczywistość. A zostawiając już na boku XIX-wieczną przeszłość, realny kapitalizm to nie swobodna konkurencja rzeszy producentów, tylko monopol gigantów korzystających z wszelkich prawnych i pozaprawnych ułatwień. Realny kapitalizm to nie sieć konkurencyjnych piekarni i masarni, tylko hipermarkety, w których półki uginają się od towarów, ale prawie żaden nie jest wart tego, żeby go kupić; gdzie w bułeczkach można znaleźć wszystko oprócz zdrowej mąki, a naszprycowane wodą i konserwantami szyneczki świecą się jak latarnie nad zamtuzami; gdzie są same „przysmaki Babuni”, których pies, a zwłaszcza kot, by nie tknął, ale człowiek musi, bo nie ma wyjścia. Lecz przede wszystkim w realnym kapitalizmie wcale nie zachodzi – jak twierdzi prof. Wielomski – alternatywa: „albo zasada rynkowa, albo zasada socjalistyczna”, lecz przeciwnie: są one w nim ze sobą sprzężone. Tyle tylko, że w bardzo osobliwy sposób: „zasada rynkowa” jest obowiązująca dla maluczkich, dla potencjalnych bądź faktycznych pracobiorców, a także dla drobnych i uczciwych przedsiębiorców; „zasada socjalistyczna” jest natomiast dla globalnych koncernów i dla lichwiarskiej chryzokracji. Borealny kapitalizm współczesny to nie jest „wolny rynek” i państwo trzymające się od gospodarki z dala, a pilnujące jedynie przestrzegania reguł, lecz pełna symbioza korporacji i banków z państwem na ich usługach, i nie ma takiej „opiekuńczej” ofiary, której państwo – więc nolens volens obywatele – nie poniesie dla ratowania lichwiarzy. Pytanie: „jeśli nie rynek, to co w zamian?” jest więc po prostu demagogiczne. Nie ma alternatywy dla rynku, tak samo jak nie ma alternatywy dla wody, powietrza, ognia i ziemi, ponieważ rynek, jako miejsce spotkania ludzi wymieniających dobra, istniał zawsze i wszędzie – nawet „socjalizm realny” musiał się z nim pogodzić, bo próby jego zniesienia (bolszewicki komunizm wojenny, maoizm, polpotyzm) okazały się samobójcze. Realny problem tkwi dziś gdzie indziej, albowiem o ile kiedyś rynki były w państwie (czy sięgając bardziej wstecz – w mieście czy w gminie), o tyle dzisiaj państwa, miasta… i ludzie są w jednym, zglobalizowanym i zmonopolizowanym rynku. A to jest tak, jakby nosić ubranie z wywróconą na wierzch podszewką. To rynek – rządzony ręką nie tyle „niewidzialną”, ile anonimową – dyktuje swoje warunki politykom, urzędnikom, przedsiębiorcom, a nawet duchownym. Czy wytrawnemu znawcy Carla Schmitta muszę przypominać o fenomenie ekonomizacji polityki?
Jak pisał już przed laty o. R.-L. Bruckberger OP w Le Capitalisme, mais c’est la vie!, identyfikacja kapitalizmu z kapitalizmem burżuazyjnym i merkantylnym jest bezpodstawna, tym samym zaś nieprawdziwa jest także rzekoma sprzeczność między nim a socjalizmem marksistowskim. Marksizm jest etatystycznym bękartem burżuazji, z którą ma wspólny „kod genetyczny” materializmu, toteż aby pokonać socjalizm, trzeba odejść od systemu burżuazyjnego. „Kapitalizm” w naturalnym sensie tego słowa nie zrodził się w wyniku rewolucji przemysłowej ani nie został wymyślony przez ideologów liberalizmu, lecz jest czymś odwiecznym, jest wyrazem inwencyjnego „kapitału”, czyli myśli w głowie (caput) człowieka, przekazywanego z pokolenia na pokolenie w genach. Dodam, że w tym sensie można nawet powiedzieć, iż ów „naturalny” kapitalizm jest tradycją, albowiem tradycją jest przecież przekazywanie innym tego, co ktoś wynalazł. Burżuazja i liberalni sykofanci na jej usługach, denuncjujący jako zło wszystko, co stało na przeszkodzie panowaniu dawnego „stanu trzeciego”, nie wymyślili kapitalizmu, tylko go wypaczyli i zdeprawowali etycznie, wywracając hierarchię cnót i ludzkich potrzeb, zatruli go chciwością i zdehumanizowali, wytwarzając kikut człowieka, jakim jest homo economicus. Odtworzyć człowieka pełnego, odnowić społeczeństwo, odbudować właściwą hierarchię rzeczy, w której produkcja, dystrybucja i konsumpcja dóbr materialnych będą zajmowały dokładnie taki szczebel, jaki wypada, aby zajmowały w duchowo-cielesnej rzeczywistości człowieka, zamiast być – jak obecnie – idolem, oto jest zadanie dla konserwatystów!
Mój smutek bierze się więc z tego, że prof. Wielomski zdaje się sugerować coś zupełnie przeciwnego, a mianowicie kapitulację konserwatystów przed rzekomą bezalternatywnością systemu opartego na – jak sam przyznaje – nieznającej żadnych granic i wprost przeciwnej cnotom chrześcijańskim pazernej chciwości. Powtarza się zatem to niebezpieczeństwo, które w XIX wieku dostrzegli konserwatyści, kiedy obserwowali rozpad więzi społecznych i tworzenie się dwóch wrogich sobie lub przynajmniej obojętnych „narodów”: biednych i bogatych, na czym oczywiście żerowali socjaliści. Ale wówczas paternalistyczny tory socialism Ruskina i Disraeliego okazał się bardziej realistyczny niż „szkoła manchesterska”, bo zapobiegł katastrofie, odbudowując zerwane więzi moralne pomiędzy klasami i integrując je z powrotem w One Nation. Czyżbyśmy dziś zatem, kiedy problem dezintegracji społecznej powrócił, ale na wielokrotnie większą skalę, towarzyszy mu bowiem jeszcze totalny chaos moralny i dechrystianizacja, mieli bez słowa sprzeciwu ulec demagogicznemu sloganowi TINA (There is no alternative)? To przecież byłby fatalistycznykismet, obcy naszemu chrześcijańskiemu aktywizmowi, który w zderzeniu z „losem” nie nakazuje poddawać mu się, lecz „przez opór wybrnąć z niego”.
Jeżeli natomiast zrezygnowani uznamy, że niemożliwy jest kompatybilny z etyką chrześcijańską – podporządkowany idei dobra, zarówno indywidualnego, jak i wspólnego – porządek społeczno-gospodarczy, to z jednej strony proponujemy naszym bliźnim moralną schizofrenię, nakłaniając ich do realizacji innych cnót w życiu osobistym i rodzinnym, innych zaś (a raczej „antycnót”) w życiu zawodowym, które przecież w wypadku większości ludzi toczy się w ramach gospodarki właśnie; z drugiej zaś strony musimy pożegnać się także z nadzieją na chrześcijański porządek polityczny, gdyż civitas wyrasta z societas, albo co najwyżej pogodzić się milcząco z tym, że miałby on charakter jedynie fasadowy. W tym drugim wypadku narażamy się na zarzut hipokryzji wysuwany ongiś wobec „starego porządku” i przynajmniej po części uzasadniony. W tej sytuacji nam, konserwatystom, pozostawałaby rzeczywiście jedynie rola piszących grube książki piewców utraconej Arkadii i żałobników „prawdziwej” rzeczywistości, która „zeszła do podziemia”.
Są jeszcze, rzecz jasna, dziesiątki innych powodów, dla których kapitalistyczna ekonomia, oparta zawsze na swoistej „mistyce” nieustannego wzrostu, ale zwłaszcza w obecnym kształcie kapitalizmu zglobalizowanego, zmonopolizowanego i opartego o dominację sektora „fiducjarnej” bankowości, także nad kapitałem produkcyjnym, nie może być bezkrytycznie akceptowana. Szczególny sprzeciw musi budzić tu napędzająca ją dzisiaj mentalność konsumpcyjno-hedonistyczna, wabiąca coraz to nowymi „potrzebami”, która dawno już zastąpiła swoisty „ascetyzm” wczesnego kapitalizmu. Co najgorsze, zasady moralności chrześcijańskiej, czy po prostu normy prawa naturalnego, nie tylko że są obce owej mentalności, ale dla dzisiejszej formy kapitalizmu stanowią przeszkodę, do której zniszczenia on dąży, sprzymierzając się jawnie z siłami ciemności. Jako przykład „pierwszy z brzegu” można tu podać ostentacyjne już promowanie homoseksualizmu przez wielkie koncerny, co przecież mieści się w owej logice zysku za wszelką cenę, bo nieobarczeni potomstwem, więc zazwyczaj mający większą pulę środków do wydania, sodomici stanowią nader atrakcyjny target. Niepodobna jednak w krótkiej replice wskazać wszystkie te powody, a tym bardziej je rozwinąć. Warto natomiast pochylić się nad analizami przeprowadzonymi ongiś przez Czcigodną Małżonkę Prof. Wielomskiego, Panią Magdalenę Ziętek-Wielomską, która zauważając, iż „wielu konserwatystów (…) zupełnie bezkrytycznie przyjęło paradygmaty liberalizmu gospodarczego, niejako w całości je internalizując” oraz stawiając pytanie: „czy konserwatyzm (…) rzeczywiście można «ożenić» z liberalizmem bez szkody dla tego pierwszego?”, po przeprowadzeniu dogłębnej refutacji tego postulatu ze stanowiska klasycznej etyki cnót, odpowiedziała zdecydowanie: „Konserwatyści powinni (…) zastanowić się nad stosunkiem ekonomii do etyki i polityki, jak również pracować na rzecz przywrócenia klasycznych kategorii rozumu praktycznego i cnót etycznych. Bezkrytyczne przejmowanie ideologii nowoczesnego kapitalizmu przez konserwatystów natomiast jest niczym innym jak podcinaniem gałęzi, na której sami siedzą”. Zalecałbym więc i ja Profesorowi poważną medytację nad tymi wskazaniami.
Prof. Jacek Bartyzel
za: legitymizm.org
Kategoria: Ekonomia, Historia, Jacek Bartyzel, Myśl, Publicystyka, Społeczeństwo
To, że korporacjonizm zawódł w pewnym sensie to nie jest powód by nie próbowawać wdranżać jego ząłożeń na nowym grunicie, zwłaszcza, że teraz można analizować co poszło nie tak w tym systemie. Ks. Szymański o tym bardzo ładzie pisał, zaznaczał, że korporacjonizm to nie jests ustrój gospdoarczy ale społeczny i potrzebne jest właściwe wychwoanie społeczeństwa w duchu solidarystycznym i katolickim by móc wdrążać jego idee powoli. Warto przypomnieć też, że Portugalia za czasów Salazara, realizowała w swoim kraju zasady ustroju korporacjonistycznego. Profesor Wielomski sugerował w swoim artykule, że przez korporacjonizm Portugalia pozostała najbiedniejszym krajem w europie, jest to według mnie nieprawda bo Portugalia za czasów tego ''złego'' korporacjonizmu miała stały wzrost gospodarczy 5%-6%, pomimo iż Portugalia uwikłana była w wojny kolonialne, które to mocno obciążały Portugalię. Warto też dodać, że Salazar nie brał żadnych pożyczek, przez co wzrost gospodarczy w Portugalii był realny i pewny przy zachowaniu nadwyżki budżetowej. Dodać należy też, że przed dojściem do władzy Salaza Portugalia była najbiedniejszym i bardzo załużonym krajem. Salazar ją uratował, choć jego dorobek został zaprzepaszczony przez rewolucje goździków :(