Prof. Bartyzel: Kilka myśli o Stańczykach
1. W 1869 r. na łamach założonego trzy lata wcześniej miesięcznika „Przegląd Polski” zaczęły się ukazywać satyryczne listy, składające się na cykl zatytułowany Teka Stańczyka. Listy te były stylizowane na modłę korespondencji antycznej, a ich rzekomi autorzy i adresaci nosili zabawne, często (co typowe w gatunku satyrycznym) tzw. mówiące imiona i przydomki: Brutusik, Sycyniusz — trybun ludowy, Liberiusz Bankrutowicz — kandydat do parlamentu, Sprycimir — dziennikarz, Trwóżnicki — urzędnik bankowy, czy Aldona — kobieta polityczna. Za tymi pseudonimami ukrywali się (niezbyt zresztą szczelnie) młodzi publicyści konserwatywni: Stanisław Koźmian, Stanisław hr. Tarnowski i Józef Szujski. Równie łatwe były do rozszyfrowania miejsca akcji: Tygrysów to Lwów, Kraków — Gawronów, Chaopolis — Wiedeń, zaś Głuposiówka nad Szujówką tłumaczyła się sama.
Cel tego „skandalicznego” przedsięwzięcia był jeden: wyrwać polskie społeczeństwo ze stanu somnambulicznego zaczadzenia bezrozumnym, martyrologicznym patriotyzmem, skompromitować szaleńców i demagogów głoszących nadal — pomimo straszliwej klęski, dopiero co poniesionej — ideę „nieprzerwalności powstania”, ośmieszyć tzw. tromtadrację, polegającą na nieustannym i jałowym celebrowaniu rocznic i obchodów narodowych — przeciwstawiając temu wszystkiemu ideę patriotyzmu rozumnego i odpowiedzialnego; patriotyzmu politycznego, skierowanego ku osiąganiu konkretnych celów w realnie istniejących warunkach, a (szczególnie) dla ocalenia bytu narodowego.
Niestety, opinia dostrzegła w Tece…, upostaciowanej wymownym symbolem mądrego błazna Zygmunta Starego, tylko „szyderstwo ze świętości” i rozdrapywanie niezagojonych jeszcze ran; nawet starsi, bardzo pryncypialni i solenni konserwatyści, jak Paweł Popiel, byli oburzeni nie tyle treścią i przesłaniem, co tonem ironicznym i satyrycznym.
Zauważmy: od dwóch stuleci rozmaici „lewomyślni” wmawiają nam, że są awangardą intelektualnej odwagi, że to oni rozkruszają w pył mur zadowolonego z siebie głupstwa, wzniesiony i okopany przez „dobrze-myślących”. Niekłamana historia dowodzi jednak — i to od dwóch tysiącleci z okładem — czegoś całkiem przeciwnego: to reakcjoniści — Sokrates, św. Augustyn, Burke, Norwid, Stańczycy właśnie, głoszą myśli naprawdę śmiałe i „nowe” (choć w innej, transhistorycznej perspektywie, „stare”), za które poczciwi postępowi durnie, od ateńskiego demosu począwszy, ostracyzmują ich i wyklinają.
2. Konserwatyści krakowscy, zarówno starszego pokolenia, wydający od 1848 roku „Czas”, jak i przyszli Stańczycy, wykazywali rezerwę, a w końcu i wrogość do ostrożnej polityki margrabiego Wielopolskiego; dlatego, chociaż wybuch powstania w styczniu 1863 roku zaskoczył ich, po krótkich wahaniach poparli je, i już 13 lutego „Czas” uznał powstanie za narodowe. Bez przesady można powiedzieć, że to właśnie „Czas” — swoją sugestywną publicystyką i konfabulowanymi „reportażami” z pól bitewnych — stworzył legendę o spontanicznym i masowym zrywie; bez tego, i bez poparcia „Białych”, powstańcza ruchawka wypaliłaby się niemal niezauważalnie po paru tygodniach. Słony przyjdzie im zapłacić rachunek za ten niewątpliwy błąd polityczny, ale też jednego zarzucić im niepodobna: że przynajmniej w tym razie, kiedy po latach bili się za ów błąd w piersi, bezzasadne były słowa Stańczyka z Wesela: „Acan spowiedź czynisz z cudzych grzechów”.
Swój akces do powstania konserwatyści uzasadniali, jak wiadomo, widokami na umiędzynarodowienie sprawy polskiej przez Francję, Anglię i Austrię; rachowali na przerodzenie się lada dzień interwencji dyplomatycznej w zbrojną. Zwłaszcza młodzi adepci Hotelu Lambert — Tarnowski, Koźmian, Wodzicki — uwierzyli we frazesy i półsłówka Napoleona III, w jego sławetne durez!, i zaangażowali się całą parą w powstanie, kierując jego agendami w Galicji. Wszyscy też ponieśli tego kroku konsekwencje, zwłaszcza Tarnowski, który stracił w potyczce brata, a sam spędził w austriackim więzieniu ponad 1,5 roku.
Zapewne jednak nie tylko rachuby na obcą interwencję kierowały konserwatystami, gdy ulegali tyleż własnym złudzeniom, co szantażowi moralnemu ze strony „czerwieńców”; również i ten tragiczny w skutkach nakaz dochowywania wierności rycerskim imponderabiliom, któremu wyraz dał człowiek tak trzeźwy, jak Paweł Popiel, słowami: gdy krew się leje, choćby bezużytecznie, gdy jedni poświęcają się w szale i giną, czy wolno obwinąć się w płaszcz roztropności i patrzeć bez udziału? Dlatego i Popiel, który pierwszy, i to najbezwzględniej, potępił powstanie, a dla jego przywódców żądał ostracyzmu w polskim życiu narodowym, też w pierwszym odruchu posłał swoich synów do lasu.
3. Wnioskiem, jaki Stańczycy wyciągnęli z katastrofy Powstania Styczniowego i stanięcia wobec groźby już nie tylko niemożności odbudowania państwa, ale wręcz utraty tożsamości narodowej, był postulat zawarcia ugody z monarchią austriacką. Przemawiały za takim rozwiązaniem co najmniej trzy okoliczności.
Po pierwsze, ugoda taka — ugoda, a więc obustronnie korzystny kompromis, a nie kapitulacja z narodowo-państwowych aspiracji — była, w przeciwieństwie do pozostałych zaborów, zwłaszcza rosyjskiego, możliwa. Po serii porażek zewnętrznych (utrata prowincji włoskich, klęska pod Sadową) Austria przeżywała poważny kryzys, a wielonarodowościowa struktura cesarstwa Habsburgów uniemożliwiała rządowi wiedeńskiemu prowadzenie polityki germanizacyjnej, czy choćby represyjnej; przeciwnie — rząd wycofał się z niej na całej linii, a otwarte pozostawało jedynie pytanie, w jaki sposób zostanie przebudowane państwo i ile na tym skorzystają galicyjscy Polacy. I chociaż nie udało się ostatecznie przeforsować rozwiązania w ówczesnych warunkach optymalnego, tj. federalistycznego, a Galicja uzyskała jedynie autonomię w ramach austriackiego członu dualistycznej (Austro-Węgry) monarchii, to jednak, tak czy inaczej, Polacy w tym zaborze zyskali możność normalnego narodowego życia, rozwijania kultury umysłowej, artystycznej i politycznej. Przez następne pół wieku Galicja była po prostu aparatem tlenowym dla polskości, która dzięki temu zasileniu mogła przetrwać i w pozostałych zaborach, gdzie coraz bardziej brakowało tchu.
Po drugie, Austria była jedynym spośród opresorów Polski państwem katolickim, a przez to niewątpliwie należącym do cywilizacji zachodniej (łacińskiej). Stawka na katolicką monarchię Habsburgów dawała więc pozbawionemu własnej państwowości narodowi polskiemu szansę wytrwania przy tej cywilizacji i przetrzymania brutalnego naporu moskiewskiej turańszczyzny i pruskiego bizantynizmu.
Po trzecie, Austria przekształcając swój ustrój nie tylko dawała Polakom możność autonomicznego samorządzenia się w Galicji, ale również ich uczestnictwa w życiu ogólnopaństwowym — czego, zwłaszcza ze względu na permanentną opozycję Czechów, a także części „wielkoniemiecko” nastawionych Austriaków, wręcz potrzebowała. Tym samym, Polacy zyskiwali szansę posiadania niejako „państwa zastępczego”, mogli nie odwyknąć bez reszty od umiejętności rządzenia, wyłaniać z siebie elitę, która współrządząc państwem obcym zyskiwała przygotowanie do rządzenia państwem własnym, gdy tylko nadarzy się sposobność jego odbudowania. Nie zapominajmy poza tym, że konserwatyści galicyjscy kładli nacisk na oblig lojalności wobec monarchy — cesarza Austrii, który był również tytularnym królem Galicji i Lodomerii, a nie wobec austriackiego państwa czy rządu. Taki był również sens słynnego, a niesłusznie podawanego za przykład oportunizmu, adresu Sejmu Galicyjskiego z 1866 roku (… przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy…); taka personifikacja lojalności pozwalała uniknąć identyfikowania się z obcą państwowością tam, gdzie interes cudzy kolidowałby z własnym interesem narodowym.
4. Koncepcje polityczne Stańczyków wyrastały nie tylko z — choćby najwnikliwszych — analiz aktualnego położenia sprawy polskiej, ale zakorzenione były w głębokiej wiedzy historycznej i refleksji historiozoficznej. Kluczowym dla rozpoznania Stańczykowskiego stylu myślenia tekstem jest pochodzący z 1877 roku esej Józefa Szujskiego O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki. Szujski, który najmocniej w tym gronie akcentował swój ideowy i historiozoficzny monarchizm, przedstawił interpretację dziejów ojczystych dezawuującą pseudonaukowe — a tak panujące nad umysłami współczesnych — baśniopisarstwo historyczne Joachima Lelewela, a mówiąc dokładnie — jego teorię wrodzonego jakoby Słowianom „gminowładztwa”, i z tego punktu widzenia apoteozującą także ustrój „demokracji szlacheckiej”. Szujski przeciwnie: wykazywał normalne, tj. monarchiczne predylekcje narodu polskiego i dowodził, że za panowania Piastów, a potem pierwszych Jagiellonów, budowano solidnie państwo oparte na zdrowej harmonii pomiędzy pierwiastkiem władzy (autorytetu) a pierwiastkiem samorządu i wolności; dopiero począwszy od konstytucji Nihil novi (1505), a zwłaszcza od wprowadzenia „zgubnej formy”, jaką była elekcja tzw. wolna, tj. powszechna i nie ograniczona prawem dynastycznym, nastąpiło poszarpanie tej harmonii. Jednostronny rozwój w kierunku wolności paraliżował wysiłki władzy starającej się zachować i wzmocnić państwo, rozprzestrzeniała się coraz bardziej anarchia, a niweczona była więź pomiędzy władzą a narodem; w końcu, za Sasów, uległa ona całkowitemu zniszczeniu. To właśnie zatem: zlekceważenie autorytetu, władzy i prawa, jest naszą „winą własną”, nie dozwalającą usprawiedliwiać upadku państwa jedynie „obcą przemocą”.
5. W 1879 roku drugą, po Szujskim, konserwatywną syntezę dziejów Polski dał młodszy „kuzyn” Stańczyków, Michał Bobrzyński, który zresztą dzięki swej długowieczności oraz talentom politycznym stał się rychło liderem obozu zachowawczego na kilka dziesięcioleci. Z kolei to pierwsze, a chyba i najważniejsze, dzieło niespełna 30-letniego profesora Wszechnicy Jagiellońskiej pozostało najsłynniejszym manifestem tzw. krakowskiej szkoły historycznej i wiązanego z tą szkołą pojęcia „pesymizmu” historycznego w ocenie przyczyn upadku Rzeczypospolitej. BobrzyńskiegoDzieje Polski w zarysie miały oczywiście wiele punktów wspólnych z równie „pesymistycznymi” pracami Szujskiego czy księdza Kalinki, ale były też w nich akcenty wyraźnie odmienne. Przede wszystkim, brak tu było charakterystycznych dla starszych Stańczyków ujęć metafizyczno-religijnych. Bobrzyński nie rozprawiał o błędach i winach w kategoriach moralnych, czy o sprzeniewierzeniu się przez naród nakazom Opatrzności; analizował i piętnował wyłącznie błędy polityczne. Co więcej, posunął się nawet do wyrażenia czegoś na kształt żalu, że władcy polscy (a konkretnie ten, który miał ku temu sposobność i powody, tj. Zygmunt August) nie zdecydowali się na utworzenie Kościoła Narodowego i — jak mniemał — wzmocnienie tą drogą państwa, na podobieństwo decyzji Henryka VIII Angielskiego. Również, zamiast Szujskiego pojęcia „harmonii” pomiędzy władzą a narodem, wprowadził Bobrzyński kategorię „równowagi”, bardziej socjologiczną, niż solidarystyczno-duchową, związaną z interesami warstw i grup. Była mu też w zasadzie obojętna forma rządu — monarchiczna czy republikańska, absolutystyczna czy parlamentarna etc., byleby „rząd” (tu: właściwie administracja) był silny i sprawny. Wreszcie, Bobrzyński ujemnie oceniał ekspansję Polski na wschód, uważając, że wyczerpała ona i rozproszyła na zbyt dużych przestrzeniach energię narodu, a to przekonanie uderzało w ideę, do której starsi Stańczycy, zwłaszcza Tarnowski i Szujski, byli bardzo przywiązani — polskiej misji szerzenia katolicyzmu i latynizmu na Wschodzie.
Dzieło Bobrzyńskiego spotkało się z ostrzejszą bodaj, niż od ideowych przeciwników, choć (jak przystało konserwatystom) elegancką w formie, krytyką we własnym obozie. Oczywiste, że najcięższy zarzut dotyczył relatywizowania religii katolickiej. Mentor Stańczyków jeszcze z okresu ich terminowania w emigracyjnych „Wiadomościach Polskich”, ks. Walerian Kalinka napisał, nie bez racji, że Kościół jest dla Bobrzyńskiego instytucją li tylko polityczną i o tyle dobrą, o ile służy państwu i przyczynia się do „wzmożenia siły rządowej”. W zarzucie tym było więc domniemanie odrzucenia przez Bobrzyńskiego opatrznościowej roli Boga w historii i sprowadzenia Go do „formy stylistycznej”, poręcznej w krzepkiej dłoni Hobbesowskiego Lewiatana. Podobne argumenty wysuwał Szujski, który zwracał uwagę na uleganie przez Bobrzyńskiego metodologii pozytywistycznej i mentalności liberalnej. Ta kontrowersja powinna nam uprzytomnić okoliczność ważną, a często — z powodu nadużywania w związku z konserwatyzmem pojęcia „realizm” — zapoznawaną; tę mianowicie, iż mimo krytyki wynaturzeń tzw. romantyzmu politycznego, polski konserwatyzm był w swojej osnowie filozoficznej, a zwłaszcza w filozofii dziejów, głęboko zakorzeniony w romantyzmie. Oczywiście w jego katolicko-tradycjonalistycznej wersji, w Polsce reprezentowanej przede wszystkim przez Krasińskiego i Cieszkowskiego, a sięgającej myśli św. Augustyna. Skądinąd, zbliża to akurat polski konserwatyzm XIX stulecia do jego francuskich (Chateaubriand, de Maistre) czy niemieckich (A.H. Müller, J. Görres) odpowiedników. Na tym tle dopiero właśnie Bobrzyński wydaje się pierwszym polskim odpowiednikiem konserwatyzmu „realistycznego” czy „pozytywistycznego” w guście Taine`a, czy anglosaskich „imperialistów” (choć chyba przesadą byłoby powiedzieć, że tych ulegających „socjaldarwinizmowi”; dla równowagi przypomnijmy, że pomimo agnostycznej metodologii dziejów Bobrzyński był bez wątpienia szczerze, a wedle wielu świadectw wręcz „naiwnie” wierzącym katolikiem).
6. Cywilizacyjny okcydentalizm Stańczyków nie był wyłącznie kanonem ich światopoglądu, ale posiadał swoje konkretne „przełożenie” polityczne w postaci ich antyrosyjskości. Stańczycy uważali Rosję za wroga nr 1 Polski, z powodów zarówno politycznych, kulturowych, jak religijnych (a zatem, dodajmy, ich poglądy były, w pewnym sensie, idealnie symetryczne do przekonań Katkowa, Dostojewskiego czy innych słowianofili rosyjsko-prawosławnych, dla których Polska z kolei była „zdrajczynią” sprawy słowiańskiej i forpocztą „jezuityzmu”). Rosja, dla Szujskiego czy Tarnowskiego, to nie tylko zaborca lwiej części ziem Rzeczypospolitej, ale również prawosławna schizma, autokratyczny (a nie autorytarny) bizantynizm, wreszcie niewolnicze, azjatyckie „kacapstwo”. Wrogość do Rosji była tedy jedną z ważnych przesłanek stańczykowskiej orientacji na Austrię, która — także zagrożona, zwłaszcza na obszarze ziem Korony św. Wacława i na Bałkanach, przez panslawizm — może i powinna mieć interes we współdziałaniu z polskim społeczeństwem.
W pierwszych latach popowstaniowych to stanowisko Stańczyków przybierało nawet postać (ostrożnych) kalkulacji na współdziałanie ofensywne, czy wręcz wojnę Austrii, popieranej przez Francję, z Rosją, która mogłaby zaowocować odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Nadzieje te jednak rozwiewały się stopniowo, począwszy od klęski Francji w wojnie z Prusami, a ostatecznie pogrzebane zostały w 1878 roku, kiedy to na Kongresie Berlińskim kanclerzowi Niemiec Bismarckowi udało się wskrzesić sojusz trzech cesarzy. Tym samym, sprawa polska przestała na pół wieku istnieć jako zagadnienie polityki europejskiej. Stańczycy zrozumieli tę gorzką lekcję historii, a ponieważ wtedy byli już bez wątpienia ową „warstwą przodkującą” w narodzie, o której rozprawiali niedawno, im właśnie przypadł ciężki obowiązek podjęcia w imieniu narodu decyzji. Stanisław Koźmian ogłosił w „Czasie” abdykację z prowadzenia, na bliżej nieokreślony czas, ponadzaborowej polityki czynnej, a na miejsce tegoż proklamował zadanie dla społeczeństw każdego z zaborów osobno: starania się, odpowiednio do warunków, o zachowanie tożsamości narodowej, kulturalnej i religijnej. To właśnie nazwano rychło „trójlojalizmem”.
Wbrew jednak obiegowym, a skrajnie uproszczonym, opiniom koncepcja trójlojalizmu nie była akceptowana do końca nawet w najściślejszym gronie Stańczyków. Otwarcie dystansował się do niej Szujski, który w liście otwartym do Leona Bilińskiego (1882) oświadczał, iż nie pojmuje możliwości kompromisu z trzema rządami na raz, nawet gdyby to było pożądane, i zaznaczał, że walka z Rosją pozostaje naszym zadaniem dziejowym, wręcz nakazem Opatrzności. Również Tarnowski, który acz godził się z samą myślą o pracy „każdego u siebie i każdego dla siebie”, wyrażał powątpiewanie w realność ugody z Rosją, a w każdym razie odrzucał ewentualność takiej ugody, która oznaczałaby konieczność równoczesnego odstępstwa od katolicyzmu. Zaznaczał wprawdzie, że niemoralne byłoby potępiać z bezpiecznej, cieszącej się swobodami narodowymi Galicji, rozpaczliwe wysiłki ludzi, którzy szukając (w Kongresówce czy na ziemiach zabużańskich) możliwości przetrwania chwytaliby się, jak tonący brzytwy, pomysłu ugody z rządem, ale formułował zarazem bardzo ważny warunek praktyczny (i, jak się wydaje, pożyteczny uniwersalnie): słabszy i zwyciężony może uczynić pierwszy krok ku ugodzie, ale dopiero wtedy, kiedy zwycięzca ustanie w zapędzie i nie wie dokąd pójść dalej. Dopóki zaś zwycięzca jest upojony swoim triumfem, ręka wyciągnięta doń do zgody zostanie na pewno i z urąganiem odtrącona.
7. Świat, w którym żyli Stańczycy, zawierał w sobie wciąż jeszcze pewne składniki tradycyjnego, organicznego społeczeństwa, ale już wówczas, nawet w „zacofanej” (z punktu widzenia postępowców) Galicji, kruszały one w zastraszający sposób, a to za sprawą nowożytnych ideologii, takich jak materializm, liberalizm, pozytywizm, wreszcie socjalizm. Stańczycy, którzy jak wszyscy konserwatyści umiarkowani, raczej w stylu Burke`a czy Montalemberta, niż Bonalda czy Veuillota (oskarżano ich wszakże, z prawa, o „moderantyzm”), wcale nie byli restauracjonistami umarłych form i godzili się nawet z rozsądnie pojętą demokratyzacją; nie mogli jednak akceptować ani treści tych fałszywych ideologii, ani ich konsekwencji, które były ruiną moralnego i społecznego porządku. Stąd też rzucający się w oczy z ich pism o treści ogólnej jest wciąż wzrastający pesymizm. Nie polegał on jednak na bezpłodnym zgorzknieniu („śledziennictwie” — jak mawiano w ówczesnej polszczyźnie), ale na przenikliwym postrzeganiu fatalnych skutków wcielania w życie mamiących swoją pozorną dobrocią, abstrakcyjnych doktryn. Tak na przykład Koźmian zauważył już wówczas i wnikliwie opisał fenomen, którego najbardziej zwyrodniałe postaci obserwujemy i doświadczamy dzisiaj, tzn. perwersyjne przekształcenie koncepcji sprawiedliwości i prawa karnego, zastąpienie koncepcji kary jako sprawiedliwej, adekwatnej do czynu odpłaty, teorią kary jako środka naprawczego. Prowadzi to w konsekwencji do bezkarności zbrodniarza, który niepostrzeżenie zaczyna także wzbudzać — jako rzekoma ofiara systemu społecznego — większą od jego ofiary sympatię opinii publicznej. Koźmian atoli nie tylko opisał to zjawisko, ale odkrył źródło owej prawniczej perwersji — w osłabieniu religijności. Ludzkość otumaniona naturalistycznym humanizmem, zastępująca w życiu społecznym i publicznym religię Boga religią człowieka, traci poczucie pewności co do swojej (jako „zhumanizowanego” państwa) prawomocności jako sędzia występków. Ale ta humanitarna czułostkowość obróci się przeciwko samej sobie i w końcu, zamiast większej łagodności, będzie prawdziwe zezwierzęcenie.
8. Demokratyzacja społeczna, a następnie demokratyzacja ordynacji wyborczej, zachwiała pozycją Stańczyków w życiu politycznym Galicji. Pojawienie się agresywnych ruchów lewicowych — socjalistycznego i ludowego, jak również nowocześniejszego konkurenta na prawicy w postaci Narodowej Demokracji, nakazywało szukać sposobów dostosowania się do nowej rzeczywistości. Możliwe to było na dwa sposoby: wejście w porozumienie z jednym z konkurentów, tak, aby rozbić wspólny front antyzachowawczy, oraz unowocześnienie własnej organizacji i poszerzenie bazy społecznej dla uprawiania polityki przez elitę. Stańczycy próbowali jednego i drugiego, ale trzeba powiedzieć, że na obu odcinkach ponieśli ostatecznie klęskę. Usiłowali rozbić ruch ludowy przez zawarcie porozumienia z jednym z jego odłamów, ale uczynili to wyjątkowo niefortunnie, wybierając sobie za partnera akurat jego gorszą (i ideowo, i moralnie) część, jak również — co tu ukrywać — w sposób nie przynoszący im samym chluby, bo metodą korupcji. Efekt był taki, że utracili bezwarunkowe potąd poparcie Kościoła, a na innym tle (tu akurat mieli rację, bo w ostatnim momencie, kiedy możliwe było zawarcie ugody z Rusinami) drugiego odłamu konserwatystów, czyli tzw. podolaków, którzy weszli w sojusz z endecją. Gdy idzie o drugi ze sposobów, to młodzi, tzw. neostańczycy (W.L. Jaworski, bracia Górscy, A. Beaupré, R. Starzewski i in.) poczynili pewne kroki w postaci utworzenia w 1896 roku Klubu Konserwatywnego, zaś w 1907 roku powołali wreszcie formalną partię pod nazwą Stronnictwo Prawicy Narodowej, ale zamysł uczynienia z niej „partii porządku” i wszystkich sił naturalnie zachowawczych, tj. dużej i małej własności (ziemiaństwa, mieszczaństwa i chłopów), nie powiódł się na całej linii. Stronnictwo do końca swoich dni pozostało w gruncie rzeczy elitarnym klubem politycznym publicystów, profesorów i arystokratów. Dziś, kiedy konserwatywną kontrrewolucję trzeba i tak zaczynać na zupełnie innym gruncie, niż na płaszczyźnie obrony stanu posiadania (bo bronić, jak wiadomo, nie ma czego w tym sensie), wydaje się ta porażka naszych antenatów pozbawiona praktycznego znaczenia. A jednak warto to sobie zapamiętać; że nie mieliśmy polskiego toryzmu w tym rozumieniu, jakie nadali mu brytyjscy rówieśnicy Stańczyków: Peel, Disraeli, Joe Chamberlain, to znaczy wszechstanowej „partii jednego narodu” (one nation). Dlatego nie mamy dzisiaj nawet choćby i tego skarlałego, zdemokratyzowanego i selektywnego konserwatyzmu Majorów. A przecież warto byłoby móc zaczynać od czegoś konkretnego.
Profesor Jacek Bartyzel
za: legitymizm.org
PIERWODRUK: „ROJALISTA — PRO PATRIA” NR 1 (21)/1997
Kategoria: Historia, Jacek Bartyzel, Myśl, Polityka, Prawa strona świata, Publicystyka