Prof. Bartyzel: Bohaterki Christianitas
Po wielu znakach sądząc, można być pewnym, że Boska Opatrzność upodobała sobie posługiwanie się świętymi i dzielnymi niewiastami jako narzędziem w realizacji swoich zbawiennych planów. Można by rzec, że tak jak każdy – a w szczególności chrześcijański władca – jest powołany do bycia christomimetes, naśladowcą Chrystusa, tak szczególniejszym charyzmatem piękniejszej części rodzaju ludzkiego jest naśladowanie niewiasty doskonałej, bo Niepokalanej, wolnej od wszelkiej zmazy grzechu, Maryi. Historia dostarcza wielu przykładów takich świętych służebnic, w tym miejscu wszelako chcielibyśmy uwypuklić rolę odegraną przez niektóre z nich w tym wymiarze historii zbawienia, który można określić jako „teologiczno-polityczny”, a zatem te, którym powierzona została do wypełnienia – i chwalebnie wypełniona – jakaś szczególna misja w zakresie polityki chrześcijańskiej. Takich bohaterek – na ogół władczyń, lecz nie tylko – jest też niemało, i bez wątpienia palmę chronologicznego pierwszeństwa przyznać należy św. Helenie, matce pierwszego chrześcijańskiego cesarza oraz odkrywczyni Krzyża Świętego.
Z pocztu wyniesionych na ołtarze – kanonizowanych bądź beatyfikowanych – władczyń lub żon władców – wymienić trzeba w tym kontekście zwłaszcza te, które odegrały istotną rolę we włączeniu nowych nationes i civitates do Kościoła i do Res Publica Christiana poprzez przyczynienie się do nawrócenia swoich pogańskich małżonków oraz chrztu ich i ich poddanych. Na pierwszym miejscu należy tu wspomnieć oczywiście żonę władcy Franków Chlodwiga, św. Klotyldę, dzięki której to królestwu frankijskiemu, a później Francji, przypadła zaszczytna (acz nie zawsze wiernie wypełniana) rola „najstarszej córy Kościoła” (la fille ainée de l’Église) i obrończyni Patrimonium Sancti Petri. Bodaj jednak największym blaskiem w tej galerii świeci postać, której Polakom przedstawiać nie trzeba – św. Jadwigi Andegaweńskiej, króla (nie królowej!) Polski, a której dzięki małżeństwu z litewskim Jogajłą przypadła misja chrystianizacji Litwy, i zarazem włączenia imperium Gedyminowiczów w obszar romanitas i latinitas, jako najdalej wysuniętej na Wschód rubieży rzymsko-katolickiego Okcydentu, a ocalenia go przed schizmą i orientalizacją.
Inna misja przypadła postaci niezwykłej – i niby to powszechnie, a jednak wcale nie dobrze znanej, bo teologiczno-polityczny sens jej heroicznego posłannictwa przykryła gruba warstwa nowożytnego, sekularnego pokostu nacjonalistycznego: właściwie obojętne, czy w wersji demokratyczno-nacjonalitarnej (Julesa Micheleta), jako „dziewczyny z ludu”, nieomal „proto-Marianny” republikańskiej, czy prawicowego „nacjonalizmu integralnego”. Mowa tu oczywiście o Dziewicy Orleańskiej, św. Joannie d’Arc. Ci, którzy widzą w niej (zamiast lub prócz świętej i męczennicy) jedynie „bohaterkę narodową”, przeganiającą z Francji Anglików, popełniają błąd ekstrapolacji pojęć nowożytnych i współczesnych, które byłyby niezrozumiałe i dla niej samej, i dla jej współczesnych. Ci Francuzi, którzy pogodzili się z panowaniem Henryka V, a następnie Henryka VI Angielskiego – a było ich niemało i nie byle jakich: „partia” burgundzka, Sorbona! – wcale nie zmieniali przecież „narodowości”, tylko pana feudalnego, wywodzącego się zresztą z dynastii też jak najbardziej „francuskiej” w rodowodzie. Patrząc z tego punktu widzenia, niepodobna właściwie zrozumieć, dlaczego głównym punktem misji Joanny było doprowadzenia do koronacji i namaszczenia olejem ze św. Ampułki Karola VII Walezjusza, który jako człowiek – persona fizyczna i charakter – był znacznie „gorszego kruszcu” niż dzielny Henryk V. Rzecz w tym, że Joanna wiedziała (z objawienia i z serca, bo przecież nie była uczoną jurystką), jakiej zasady teologiczno-politycznej broni: praw fundamentalnych Królestwa Francji, będących „naturalną konstytucją” francuskiego corpus mysticum politicum, a w tym konkretnym wypadku jego dwu niepisanych, zwyczajowych zasad: sukcesji korony wyłącznie w linii męskiej oraz „niedysponowaności” Korony Francji przez kogokolwiek, nawet przez władcę, ponieważ korona ta stanowi niematerialną, duchową własność francuskiego mistycznego ciała politycznego. Dlatego nie mogło być ważne wydziedziczenie prawowitego Delfina przez jego (obłąkanego i ubezwłasnowolnionego) ojca oraz „przekazanie” korony komukolwiek innemu. Dopiero zatem w świetle tej obrony zasady legitymistycznej przez św. Joannę można zrozumieć również sens legitymizmu teologicznego, wyrażonego przez nią samą słowami: „Ci, którzy prowadzą wojnę przeciwko świętemu królestwu Francji, prowadzą wojnę przeciw królowi Jezusowi”.
Z postaci bliższych naszym czasom i znacznie mniej znanych godzi się przypomnieć szlachetną księżnę de Beira, Marię Teresą z rodu Braganzów (1793-1874), córkę króla Portugalii Jana VI oraz drugą żonę „karlistowskiego” króla z prawa Hiszpanii, Karola V. Doniosłość jej roli dziejowej objawiła się, kiedy w dynastii karlistowskiej stała się rzecz niezwykła i niepokojąca. Oto, po Karolu V i jego starszym synu Karolu VI, w 1861 roku królem z prawa według zasad „legitymizmu pochodzenia” (legitimidad de origen) został młodszy syn Karola VI i jego pierwszej żony, Jan III (Juan hr. de Montizón). Niestety, okazało się, że wyznaje on przekonania liberalne, sprzeczne z tradycją jedności katolickiej Hiszpanii. Pojawiła się zatem groźba, że bezbożny liberalizm – przeciwko któremu (a nie tylko przeciwko uzurpacji) przecież podniesiony został sztandar karlistowski – zainfekuje także dynastię prawowitą; wówczas sprawa karlistowska stałaby się wyłącznie sporem dynastycznym. Tymczasem legitymizm formalny musi być podporządkowany „legitymizmowi wykonywania” (legitimidad de ejercicio), a więc przede wszystkim teologiczno-katolickiemu „legitymizmowi wiary”. Księżna de Beira wystosowała wówczas do swego pasierba list, w którym przypomniała, że w Hiszpanii monarcha „nie ma prawa rozkazywać inaczej, jak podług Religii, Prawa i Zwyczaju”, jeśli zatem jego zasady polityczne stoją w sprzeczności z tradycją katolicką i hiszpańską, musi albo porzucić te zasady, albo utracić prawo do zasiadania na tronie Hiszpanii, na którym zasiadać prawowicie może tylko Król katolicki (el Rey católico). Dzięki temu niegodny pretendent musiał – acz z ociąganiem – zrezygnować, a karlizm pozostał autentycznym tradycjonalizmem, jako depozytariusz tradycji hiszpańskiej.
Czy dziś, w ciemnych wiekach ateistycznych demokracji (także „ukoronowanych”), kiedy nie ma już żadnej realnej monarchii katolickiej, takie narzędzia Opatrzności są jeszcze możliwe? Nie wiemy tego, ale przecież u Boga nic nie jest niemożliwe.
prof. Jacek Bartyzel
Za: www.bibula.com
Kategoria: Historia, Myśl, Publicystyka, Religia, Społeczeństwo, Wiara