Posadzy: C’est quoi que tu défends? Dystrybutystyczne rozważanie lipcowe
Lipiec jest zawsze miesiącem wyjątkowym. Każdego roku gwarantuje on sporą dawkę rodzinnych radości urodzinowych (subiektywnie), letnich upałów, pierwszych oznak nudy wśród dzieci pozbawionych zajęć w ośrodkach oświaty i rokrocznie wywołuje fale świętego oburzenia u polskich konserwatystów. Owa ostatnia z wymienionych cecha lipca objawia się oczywiście najpierw czwartego, następnie czternastego dnia tego miesiąca. Obie daty są naturalnie upamiętnieniem osiemnastowiecznych wydarzeń o znaczeniu globalnym, które na zawsze zmieniły obraz Ziemi. O ile kwestia amerykańska jest po prostu śmieszna – mam na myśli całe to rozpłakiwanie się nad „szatanami zjednoczonymi”, „masońsko-żydowskim projektem zagłady”, albo (o zgrozo!) wspominanie utraconych kolonii Imperium Brytyjskiego (to dopiero szatański projekt) – o tyle nad sprawą francuską warto się pochylić.
Jak zawsze przedmiotowy temat sprawia, że osobiście muszę znosić najpierw gniewne pomruki Kolegów z konserwatywno-legitymistycznej flanki, bo jak ja śmiem dostrzegać w rewolucji pozytywne strony albo wytykać im niekonsekwencję w myśleniu, potem zaś grożenie palcem przez Towarzyszy dystrybutystów, którzy nie potrafią zrozumieć, że aby promować dystrybucjonizm (zwłaszcza monarchistyczny) nie ma obowiązku bycia chestertonistą integralnym i noszenia haseł jakobińskich na sztandarze. Niemniej, zastanówmy się jak zareaguje na czternasty lipca podręcznikowy zwolennik idei zachowawczo-rojalistycznej. Najprawdopodobniej oświadczy, że tegoż dnia w 1789 roku umarła Francja.
Francja wolnych, wiecujących niekiedy chłopów, żyjących w lokalnych wspólnotach, uprawiających ziemię z Bogiem w sercu i frywolną piosnką na ustach, związanych z ziemią i lokalnym panem na uczciwych zasadach wzajemnych usług w ramach systemu feudalnego, kochających państwo wyrażające się w sztandarze króla, strzegącego lokalnych praw i w ołtarzu, łączącym mozaikę zwyczajów i języków.
Francja mieszczan, którzy zorganizowani w cechy i gildie przyczyniali się do pobożnego rozwoju ich miast i solidarnie działali we wspólnej sprawie. Organizując cykliczne targi i wydarzenia religijne czy naukowe przyczyniali się do rozwoju nie tylko samych ośrodków miejskich, ale i całych królestw. Cieszyli się samorządnością i unikatowością zwyczajów miejskich o mocy praw stanowionych.
Francja rycerzy, których sens życia obracał się wokół powinności wobec Boga i króla. Bożych wojowników, bohaterów chansons de geste, którzy w imię rycerskiego etosu bez zastanowienia szybciej poświęciliby własne życie niż splamili swój honor.
Francja kapłanów, którzy po śmierci prędzej trafiali na ołtarze niż na tablice nekrologów. Wspaniałych pasterzy, naśladujących Chrystusa samego, przywiązanych do ich trzody na śmierć i życie.
Francja królów i książąt, o których powstawały pieśni i legendy. Obrońców wiary, królestwa i poddanych. Prawdziwych ojców dla poddanych, zwłaszcza dla stanu trzeciego, który zawsze był jedyną i prawdziwą ostoją monarchii. Urodzonych przywódców, częściej wypowiadających rozkaz „za mną!” niż „naprzód!”
I zgadzam się, taka właśnie była utracona Francja Ludwika. ALE ŚWIĘTEGO LUDWIKA IX!
Umierająca pod koniec XVIII wieku monarchia nie ma już z powyższym opisem wiele wspólnego. Ludwik XVI był „dobrym królem”, lecz nie Świętym. Nie można zarzucić wiele moralności i wierze zgilotynowanego monarchy, choć publiczne pamflety i karykatury autorstwa rozbestwionego społeczeństwa nie zostawiały na nim suchej nitki. Natomiast co to za król, który boi się rządzić? Jaki władca, wiedząc, że oto decydują się losy nie tylko jego rodziny, ale i całego porządku monarchii, nie broni się przed fizyczną napaścią i zabrania wiernej gwardii walczyć z agresorem? Jak widać kochał lud, choć całkowicie go nie rozumiał. Czy można użyć argumentu o nieodpowiedniej osobowości na trudne czasy? Pewnie tak, choć na to przyszły monarcha kształtowany jest w celu sprawowania swej misji od urodzenia, by potrafił przetrwać kryzys, skoro nie zdoła go zażegnać.
Rozumiem oczywiście, nie o samego Ludwika XVI tu idzie, ale o podniesienie ręki na uświęcony porządek monarchii i wielowiekową tradycję Kapetyngów. Królobójstwo, wymierzenie ciosu w namaszczonego Bożego pomazańca jest niedopuszczalne, to jasne i bezsprzeczne.
Osiemnastowieczna Europa, nie tylko Francja, pogrążona była w niespotykanej dotąd ateizacji, wolnomyślicielstwie i odeszła daleko od ołtarza (ciekawe, że w Rzeczpospolitej panowała sytuacja odwrotna, a nikt na świecie nie przewidywał jeszcze katolickiego odrodzenia w stuleciu XIX). Prawdopodobnie część winy za taki stan rzeczy ponoszą duchowni. O przeciętnej sile ducha tego stanu może świadczyć duża liczba jego przedstawicieli, którzy postanowili dać za wygraną podpisując niesławną constitution civile du clergé. Z drugiej strony, skoro sam rex christanissimus konstytucję zaakceptował…
Po dawnych rycerzach Francji ślad zaginął dużo wcześniej niż pod koniec XVIII wieku. Ich miejsce zajęła loża (to dobre wyrażenie w tym przypadku) pogrążonych w wolnomularstwie, pijaństwie, przepychu i lubieżnych rozrywkach tłustych kotów. Nie ma tu już miejsca na dobrych panów, którzy traktują włościan z ich ziem jak partnerów i rozumieją swoje powinności wobec nich. Teraz jest nowe niewolnictwo, wyzysk i awangarda nadciągającej kapitalistycznej zarazy. Co innego drobna szlachta, niepożarta przez materializm. Ta, której przedstawicielami byli bohaterski pan de Charette albo młody de la Rochejaquelein. Na ich cześć warto w burstaszy marynarki mosić czerwoną chusteczkę z Cholet.
Mieszczanie paryscy pokazali, jak bardzo pobożnymi i wspólnotowymi osobnikami się stali przez wieki nowożytności. Tworzące konstytuantę czy inne organy rewolucji grupy medyków, prawników i pozostałych przedstawicieli obywatelstwa miejskiego bez oporów zniosły wszelkie piękne i naturalne miejskie odrębności lokalne Francji i przemocą wprowadziły totalitaryzm centralistycznej władzy. Lyon jest tu jednym z chwalebnych przykładów dawnego ducha Christianitas. Niestety w czerwcu 1793 roku „Lyon wypowiedział wojnę wolności, Lyonu już nie ma”.
Podobnie czcigodnymi i równie niereprezentatywnymi dla całego stanu są wysiłek i ofiara ludu z Bocage (zwłaszcza z Wandei) czy szuanów bretońskich. Oni faktycznie bronili Boga i monarchii. Strzegli Francji, ale tej, w którą tylko oni ciągle wierzyli. Niestety była to ta sama Francja, o której mowa była na początku, z czasów Bożego świata X-XIII wieku. Bronili zatem ideału, który dalece odbiegał od rzeczywistości. Nie sposób ich za to winić, są bohaterami i męczennikami. Ogólna jednak kondycja ludu francuskiego na rok 1789 pozostawia wiele do życzenia. Czy prawdziwie pobożna ludność zdolna by była do ulegnięcia w ciągu kilku tygodni propagandzie rewolucji i uskuteczniania grabieży, rozbojów i mordów na szlachcie i duchowieństwie? Czy moralnie niezachwiani chłopi mogliby w takiej liczbie dopuszczać się okrucieństw i bezeceństw wobec szlachcianek i zakonnic? Kto wychował dzieci grające na paryskich ulicach w piłkę głowami ofiar gilotyny? Może jest to jednak efekt narastającej przez wieki frustracji i biedy, za które winę ponoszą stany władcze. Wśród gąszczu zła i dewiacji to właśnie rewolucja francuska wyszła z mocną inicjatywą przywrócenia własności ludowi. Ta obietnica ekonomicznej wolności, będącej fundamentem chrześcijańskich przecież zasad, które sto lat później omówi w Rerum Novarum Leon XIII, doprowadziła do tego, że poddani chętnie zmienili się w obywateli, ci zaś stali się Francuzami. Skończyła się lokalność, regionalność, odrębność, tutejszość. Kordelierski radykalizm stworzył centralistycznego molocha, Francję porżnięto na sztucznie narzucone departamenty, a wszyscy odtąd nazywali się narodem francuskim. Nacjonaliści mogą uważać uczciwie 14 lipca za ich własne święto, wszak to cezura zmaterializowania się procesu konstytuującego nowocześnie pojmowany naród. Nie jestem przekonany jednak, czy było warto i czy nie kosztowało to zbyt wiele.
Stwierdzenie, że Francji już nie ma to bzdura. Ona jest i będzie, nie koniecznie jednak taka, jak by sobie ją wymarzyło środowisko konserwatywne. To Francja dała nam Hilarego Belloca i niełatwo byłoby mi znaleźć większego spośród jej synów w porewolucyjnym świecie. Męczące jest używanie pojęć „rewolucja antyfrancuska”, bo taką nie była, albo z drugiej strony pisanie wyrazu „Rewolucja” wielką literą, gdyż ona na to wcale nie zasługuje. Warto wtrącić, że podobnie rzecz się ma z pojęciem tradycji. Wielką literą możemy zapisywać ją kiedy mowa o Tradycji Kościoła, w każdym innym przypadku to chyba tylko germanofilia w pisowni rzeczowników u niektórych konserwatystów daje o sobie znać. Mimo tego, że króla w Paryżu już nie ma, nie należy się załamywać. Chodzi tylko o fasadę monarchistyczną i sztuczny blichtr, mimo zepsutego porządku społecznego, czy prawdziwe przywrócenie zasad Christianitas? Śmiem twierdzić, że obecnie w Europie niektóre państwa republikańskie są wielokrotnie bliższe ideału (mimo, że droga nadal daleka), niż którakolwiek z istniejących liberalnych monarchii Starego Kontynentu. Malgré ça, ja także pozostaję monarchistą i nie cieszę się z powodu zaistnienia rewolucji francuskiej. Ale nie wyczekuję „dobrego króla”, tylko Świętego.
Sainte Jeanne de France,
Notre espérance repose en vous,
Sainte Jeanne de France,
Priez, priez pour nous!
Jan Posadzy
Kategoria: Historia, Myśl, Publicystyka, Wiara
Interesujące przemyślenia, chociaż z drugiej strony… To wiek XVII i XVIII był złotą epoką monarchii. Rycerz czasów Ludwika IX był zazwyczaj dość mało rozgarniętym osiłkiem, którego jeszcze mniej rozgarnięci potomkowie tracili majątki na rzecz przedsiębiorczych, inteligentnych i bogatych mieszczan, którzy z czasem zaczęli myśleć w sposób szerszy niż jedynie przez pryzmat swoich lokalnych interesów i zaczynali prowadzić przedsięwzięcia w skali całych państw, a począwszy od XIV wieku niektórzy nawet Europy (członkowie Ravensburskiej Kompanii Handlowej, czy Fuggerowie), doprowadzając przy tym do zwiększenia dostępności poszczególnych dóbr. Z kolei arystokraci wieku XVIII w przeciwieństwie do dawnych rycerzy stali na niezwykle wysokim poziomie intelektualnym, w zasadzie w każdej utytułowanej rodzinie był ktoś, kto prowadził prace naukowe i pozostawił po sobie jakieś dzieło, które miało o wiele większy wpływ na życie ludzi niż wszystkie rycerskie czyny razem wzięte. Na polu bitwy poradzi sobie byle chłop przeszkolony w procedurach, a praworządności na prowincji lepiej pilnował sędzia i królewski intendent niż rycerz, natomiast napisać ponad 40 tomów ,,Historii Naturalnej", jak hrabia Buffon – to dopiero sztuka. Rewolucja była złym wydarzeniem właśnie dlatego, że doprowadziła do czasowego obniżenia kultury intelektualnej, która to właśnie w XVIII wieku była na tak wysokim poziomie. W miejsce doceniania uczoności wprowadziła jej tępienie ze słowami ,,rewolucja nie potrzebuje uczonych" na ustach… natomiast zdecentralizowaną monarchię średniowieczną zostawmy lepiej ludziom średniowiecza. Był to system, który już w XVI wieku był niezmiernie przeżyty i w gruncie rzeczy jedynie ułatwił eskalację religijnych wojen domowych, przy czym oczywiście monarchia absolutna była od niego lepsza, ponieważ zrywała dawne feudalne więzy i dała każdemu pewną zagwarantowaną królewskim autorytetem sferę wolności (te wcześniejsze gwarancje w feudaliźmie były niezwykle iluzoryczne, a pewien człowiek z Niemiec widząc, jak na terenie Węgier w XVIII wieku lokalny możny sądzi poddanych, którzy wobec niego zawinili zakrzyknął: ,,Na Boga – to nie kara, ale zemsta" i nie ma powodu, by mu nie ufać), ale także zwiększyła możliwość awansu społecznego (w czasie, w którym w Polsce mieszczaństwo i chłopstwo upadało, w monarchiach absolutnych emancypowało się).
Zarówno wypociny Adama Danka jak i poniżej Marcina Śramy to nie tylko zakłamywanie historii, ale czysta ideologia. Każdy kraj wtedy dzielił się na tysiące prywatnych państewek lepszych i gorszych panów, a lokalne wspólnoty na lepszych i gorszych poddanych (mieścian, włościan), którzy też potrafili wszcząć bunt o byle co. Choć dziedzic niczym nie zawinił. Tylko jakiś lokalny cwaniak ich podburzał, bo chciał coś ugrać. Każda rewolucja polega na wymienie starych elit na nowe, a lud prosty to tylko mięso armatnie. Nie sądzę, aby polski kmieć w XVII czy XVIII wieku był jakoś wybitnie biedniejszy od francuskiego kmiecia sprzed rewolucji we Francji. Księgi wiejskiej sądowe czy instrukcje gospodarcze dóbr Bohdana Baranowskiego czy książka "Chłopi i pieniądze na przełomie średniowiecza i czasów nowożytnych" dr. hab. Piotra Gizowskiego, ukazują, że polscy kmiecie, zagrodnicy itd. na ogół żyli normalnie, skromnie, umiarkowanie. Nie byli biedakami, ale nie byli też bogaczami. Mogli kupować, a następnie sprzedawać, albo zapisywać w testamentach swoje posiadła. Tak było nawet z Galicji, a już tym bardziej w innych rejonach, a tym bardziej wcześniej, przez wieki Królestwa Polskiego. Choć były wioski w których włościanie bardzo dobrze sobie radzili jak na ówczesne standardy, a księża ostrzegali kmieci, aby ci nie obnosili się zbytnio ze swoim majątkiem, bo to razi drobną szlachtę z sąsiedniego zaścianka. Poza tym autor i niżej komentujący nie bierze pod uwagę Potopu Szwedzkiego, który zrujnował wielu ludzi z różnych stanów. Nienawidzę jak ktoś, a już tym bardziej rzekomy "konserwatysta" używa określeń typu "wolność", "niewolnictwo" > iluzje wymyślone przez liberałów, a potem przechwycone przez socjalistów. Jak powiedział Maistre "człowiek zawsze będzie rządzony". Wolność (zwłaszcza wymyślona przez postępaków) to iluzja, którą silni wykorzystują po to, aby mamić słabych. Jesteś panem, albo poddanym. Nie ma nic pomiędzy. Tyle.
W odpowiedzi na komentarz Pana Śramy:
1. Zupełnie nie zajmuje mnie w niniejszej refleksji poziom intelektualny arystokracji francuskiej XVIII w., ale jej fatalna kondycja moralno-duchowa. W pierwszej kwestii pewnie ma Pan rację, tylko czy zastąpienie prostego myślenia religijnego superracjonalizmem jest jakkolwiek korzystne?
2. Nie zgodzę się z Pańską oceną kondycji stanu chłopskiego. W okresie X-XIV w. we Francji pozycja wolnego chłopa była nieporównywalna z osiemnastowieczną. Nawet radykalne jej pogorszenie po roku 1356, choć było na tyle nieznośne, że wywołało żakerię, dawało stanowi rządzonemu ekonomiczną swobodę nieznaną już w oświeceniowej Francji.
Dziękuję za komentarz.
W odpowiedzi na komentarz Pana Matyjasowicza:
Proszę wybaczyć, poza faktem obrażenia dwóch osób nie zrozumiałem Pana komentarza. Niemniej również dziękuję.
Kamil Radomski pokazał, że w średniowieczu aż do XV i XVI wieku, kmieciom, zagrodnikom i innym tego typu poddanym powodziło się bardzo dobrze. Natomiast Piotr Guzowski pokazał, że w wiekach późniejszych XVII i XVIII również powiodziło im się dobrze. Bazował min. księgach wiejskich sądowych "gromadzkich". Najgorszy był właśnie wiek XIX kiedy wprowadzono kodeks napoleoński, który znosił feudalną własność podzieloną pomiędzy pana (właściciela zwierzchniego) i jego poddanych (waścicieli użytkowych), a następnie uznawał pana za jedynego właściciela gruntu (kapitalistę), a poddanych jedynie za dzierżawców. Świadczenia na rzecz dworu nie były już ograniczone żadnymi lokalnymi zwyczajami panującymi od zarania dziejów, a zostały urynkowione. Co oznaczało, że pańszczyzna (czynsz w odrobku) nie wynosiła już 52 czy 104 dni w roku z łana. Tylko dwa, albo trzy razy tyle. I to już nie był nawet postfeudalizm, a czysty kapitalizm. Oparty dokładnie na takim samym wyzysku co dzisiaj kiedy rolnik dzierażawi grunt od kapitalisty. Kmiecie z dziedzicznych właścicieli użytkowych stali się jedynie dzierżawcami. Po kapitalizmie przyszedł jeszcze socjalizm – kolejne nieszczęście dla ludzkości. Wtedy rolnik to już w ogóle tyrał dla kołchozu (państwowego kapitalisty) niemal za darmo, a te lewackie mity o "ludzie" pisane przez Janickiego czy Leszczyńskiego o jakimś tam "niewolnictwie", chłopo-Hobbitach uciskanych przez feudalnych czarnoksiężników i króla ciemności Saurona, to można między bajki włożyć. Pozdrawiam.