O hipnotyzerze, duchach i rosyjskim oficerze
W czterdziestym trzecim oświadczył jej się tatarski buddysta. W czterdziestym piątym sowiecki porucznik obiecał małżeństwo w Moskwie. A do polskiego narzeczonego szła, patrząc w lufę rosyjskiego czołgu. Te historie przydarzyły się dwudziestoletniej częstochowiance z blond warkoczem, gdy miasto było zasypane szkłem, a w ogrodach leżały trupy.
Okupacja to był czas wędrówek i spotkań z niezwykłymi ludźmi. W tych warunkach nawiązywanie głębszych relacji było niełatwe. Co skłaniało ówczesnych kawalerów do poszukiwania żony sposobami konspiracyjnymi.
Wspomnianą panną z warkoczem była moja dobra znajoma pani Ania. Dziś emerytka o różowej cerze z zawadiacką czuprynką „mleczny blond” liczy sobie osiemdziesiąt pięć wiosen i mieszka we Wrocławiu. Jako była nauczycielka jest ciągle zajęta pracą społeczną.– Żeby usiąść i zebrać te wspomnienia, musiałabym pójść na emeryturę z emerytury – chichoce.
Pod opieką gestapo
Była dzieckiem adoptowanym, a i tych przybranych rodziców zgubiła na początku okupacji. Miała wtedy szesnaście lat. Tatę zastrzelili we wrześniu Niemcy, a mama zmarła w rok później, po ciężkiej chorobie. Ówczesna administracja zapewniła Ani opiekę w osobie kochanki gestapowca. Przyszywani krewni za bardzo nie protestowali, bo podobał im się ładny dom i opuszczone gospodarstwo. Żeby majątek nie wymknął się łatwo z rąk, zakazali dziewczynie kontaktów z prawdziwą rodziną. A na koniec po prostu wyrzucili ją z domu. Swojemu nauczycielowi sprzed wojny (zastrzelonemu potem przez owego gestapowca) oraz kilku innym pedagogom i zakonnicom zawdzięcza to, że wojnę skończyła z maturą i dyplomem nauczycielskim. Sześć lat sama torowała sobie drogę między łapankami a wnykami, zastawianymi przez podejrzane indywidua, chętne do zaopiekowania się dobrą jak anioł dziewczyną o silnym charakterze i bardzo niebieskich oczach.
Towarzysz arystokrata
Unikając łapanek dzięki arbeitskarcie i własnej zimnej krwi, Ania pracowała w fabryce ceramiki u Bednarskiego. Popołudniami uczestniczyła w zajęciach tajnych kompletów, przygotowując się do egzaminów tajnego Pedagogium Ziem Zachodnich. Okazało się jednak, że komplety to za mało i koleżanki poleciły jej indywidualne lekcje u pewnego korepetytora. Miał to być człowiek mądry i o wyjątkowym charakterze. Wszystkie do niego wzdychały, wszystkie były w nim zadurzone.
– To była cała historia w moim życiu z tym człowiekiem – kręci głową.
Okazało się, że to był Rosjanin, pochodzący z rodu jakichś tatarskich chanów krymskich. Nazywał się Borys Demianow, a z tatarska Denisow.
– I ja poszłam do niego, bo chciałam sprawdzić, czy jestem dość przygotowana z matematyki, fizyki i chemii.
Pan Borys zdawał sobie sprawę ze swego uroku i trzymał uczennice na dystans, a gdy tylko zauważył, że któraś panna ma ochotę z nim flirtować, szedł do rodziców i mówił wprost: „Proszę państwa, ja przyszedłem na lekcję, a nie na flirt”. I dziękował za współpracę
– To był wspaniały człowiek, taki szlachetny – mówi z przekonaniem starsza pani.
Sama jednak w pewnym momencie zauważyła, że nauczyciel zaczął się w niej durzyć, aż wystąpił z nieoczekiwaną deklaracją: „Aniu, chcę zostawić po sobie syna, a tylko ciebie widzę jako kandydatkę na żonę i matkę dziecka. Ja będę żył jeszcze tylko dwa lata” – usłyszała zdumiona dziewczyna.
– Ja też byłam nim olśniona i zauroczona – wspomina pani Ania.
I co się okazało? „Wiem, że jesteś katoliczką. Ja na katolicyzm nie przejdę, jestem buddystą, ale jeśli chcesz ślubu w kościele katolickim – to owszem, pójdę”. I wyliczał dalej: „Ja mogę cię utrzymywać, załatwię mieszkanie gdzie indziej, będę cię kształcił…”. O takich warunkach życia mogła pomarzyć niejedna żona, nawet w wolnej Polsce, ale….
– Ja tak się zastanowiłam, co nas łączy? Sympatia tylko. A tak zwane życie…? – opowiada starsza pani.
Odpowiedziała więc Borysowi, że musi się zastanowić i da mu odpowiedź następnego dnia rano. Tymczasem przyśnił jej się jeszcze tej samej nocy, a sen był koszmarny. Borys miał w nim oczy pewnej zjawy, którą widziała w dzieciństwie.
Czarna dama i jej rycerz
Kiedy w 1919 roku przybrani rodzice pani Ani wrócili z emigracji zarobkowej w Stanach, zamieszkali w małym, parterowym domku niedaleko stacji Stradom. Właśnie w tym starym domku wydarzyły się trzy rodzinne morderstwa. Dwa pierwsze z tych małżeństw były im znane, z tym że o pierwszym dramacie w ogóle by się nie dowiedzieli, gdyby nie dziwna scena, której świadkiem była mała Ania. Był jasny, letni wieczór. Czteroletnia dziewczynka leżała już w łóżku, w swojej sypialni.
-
Zanim zasnęłam – wspomina pani Ania – przez kuchenne drzwi weszła jakaś kobieta w czarnym szalu i czarnej sukni. Przeszła obok mnie, wzięła krzesło od stołu, postawiła pod niezasłoniętym oknem, stanęła i zapatrzyła się w dal. Ja myślałam: „Co ta pani tu robi?? Co to za pani?”. Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna w skórzanej kurtce, pumpach i wysokich butach oficerskich. Na głowie miał czapkę motocyklisty. Wszedł, stanął w nogach łóżka i zaczął patrzeć na mnie, skamieniałą z przerażenia… Nigdy w życiu nikt na mnie nie patrzył takimi złymi oczami. Bo wyobraźnia też opiera się na faktach, a ja takich oczu nigdy u nikogo nie widziałam – tłumaczy.– A on patrzył z taką nienawiścią, jakby chciał mnie zamordować…
-
Kiedy mała wreszcie wydobyła z siebie głos, z kuchni przybiegła zaniepokojona matka:
– Co ci jest? – przestraszyła się.
– Mamo, zabierz tego pana!
– Tu nie ma żadnego pana!
– Tu stoi, patrzy na mnie…
– To ci się tylko wydaje.
– Mnie się tylko w y d a j e? – chlipnęło dziecko.
Potem czarna dama i motocyklista zniknęli. Ale następnego wieczoru wszystko się powtórzyło: ona jeszcze nie zdążyła usnąć, oni już byli.
– Na trzeci dzień było to samo i na czwarty… Nikt mi nie chciał wierzyć! A ja się bałam się iść do łóżka!
Trudno określić, jak długo to trwało: może tydzień, może dwa. Któregoś razu mała nakryła się kołdrą i zaczęła po dziecinnemu, jak umiała, modlić się tak, jak modliła się matka.
– Wyjrzałam ostrożnie spod kołdry, nie było nikogo i zjawy więcej się nie pokazały. Po latach opowiedziałam to zaprzyjaźnionej staruszce, pani Kuśmierskiej: „Haniu, w tym mieszkaniu, co wyście mieszkali, mąż zamordował żonę! Właśnie tak chodził ubrany!” – usłyszałam.
To oczy tej właśnie, zapamiętanej z dzieciństwa zjawy „ostrzegły” ją przed uroczym adoratorem.
– Więc kiedy Borys przyszedł rano po odpowiedź, powiedziałam mu, że nie.
Powrócili do poprzednich, oficjalnych relacji, a Borys Demianow vel Denisow niebawem skierował się z uczuciami ku innej pani i doczekał się od niej syna. Po wojnie, jako komunista z przekonań, dostał się do rady miejskiej i tam pracował. Po godzinach zaś chodził na obiady do znajomej nauczycielki na ulicę Jasnogórską i raz, gdy tak właśnie szedł, ktoś go w bramie zastrzelił. Było to dwa lata po pamiętnej rozmowie i oświadczynach – dokładnie tak, jak przepowiedział.
Siedzimy przy herbacie, za oknem czarna noc styczniowa, a ja już czuję na plecach zimny dreszcz.
– Kim był, ten syn Wschodu? – marszczę brwi ze zdumieniem.
– Hipnotyzer – słyszę w odpowiedzi. – On umiał hipnotyzować wzrokiem. Ale w moim przypadku mu się nie udało – odpowiada z humorem starsza pani.
Zabiorę cię do Moskwy, będziesz moja
Z przyszłym mężem poznali się w konspiracyjnym kółku literackim, którego spotkania odbywały się co tydzień w jej mieszkaniu. Gdy w styczniu 1945 do Częstochowy wchodzili Rosjanie, Ania była zaręczona z Tadeuszem.
– Ruscy wchodzili, Niemcy uciekali – relacjonuje starsza pani.– W życiu nie widziałam, żeby ktoś w takiej panice uciekał jak Niemcy. Jeden drugiego zrzucał z furmanki, porywali konie woźnicom, żeby tylko uciec z miasta… A wokół spadały bomby i latały pociski, aż wszystkie szyby powypadały na chodnik. Myślę sobie – jak ginąć, to z narzeczonym.
Ania wybiegła od sióstr zmartwychwstanek (gdzie miała tajne lekcje) i skierowała się do domu Tadeusza na ulicę św. Barbary. Na wprost niej biegli Niemcy, uciekający od strony Jasnej Góry. Ona szła pod prąd.
– Czy ty wiesz, co to znaczy tak iść po szkle? – pyta drżącym głosem, jakby sama nie dowierzała, że tak szła. – Idę ulicą św. Kazimierza i jestem już na rogu, Niemcy biegną w moją stronę, a za nimi od strony mojego domu nadjeżdża radziecki czołg. Wszyscy padają, czołg jedzie i strzela. A ja stoję jak słup, stoję i czekam aż na mnie najedzie – mówi powoli.– A on, rozumiesz, ominął mnie, potem wystrzelił i pojechał dalej.
Pani Ania mogłaby wymienić więcej, o wiele więcej momentów, gdy jej życie zależało od cudu i ten cud się wydarzył. Pojawiał się cień, pojawiała niewidzialna ręka, to znów jakiś człowiek… W ciągu kilku sekund ważyły się jej losy i zawsze przeważała szala życia. Widocznie tak chciał Pan.
Razem z Tadeuszem i innymi mieszkańcami domu trzy dni spędzili w piwnicy. Po trzech dniach Ania postanowiła wrócić do swojego mieszkania na Pułaskiego. Bała się iść ulicą, wybrała drogę przez park, przez pola, po śniegu.
– Idę i widzę, że w moim ogrodzie stoli czołg. To Ruscy strzelają do Niemców. Mogą mnie wziąć za Niemkę, a jak zacznę uciekać, będą strzelać i do mnie. Widzę już przed sobą dwa trupy, kobiety i mężczyzny, muszę po nich przejść. Idę śmiało, oni patrzą, co będzie, a ja idę prosto do nich. ”Kuda idiosz?” Mówię, że do swojego domu. Idę dalej, a jeden z Ruskich za mną i mówi, że porucznicy mają tutaj kwaterę. Rozejrzał się wokół, zobaczył zegar ścienny, spodobał mu się widocznie, bo go sobie zabrał.
– Rosjanie wyzwalali ze wszystkiego – wtrącam słowa salezjanina z oświęcimskiego klasztoru, a pani Ania podejmuje opowieść.
– W czasie tych pierwszych tygodni przychodził mnie odwiedzać ruski oficer z sąsiedniego mieszkania, opowiadał o sobie, śpiewał… No i potem zaczął mnie adorować. Nie podobały mu się wizyty Tadeusza. „Kto to?” – zapytał w końcu. „To jest mój narzeczony” – powiedziałam. „Ty m o j ą będziesz narzeczoną! My teraz tylko idziemy na Berlin, jak ja tu wrócę, to ciebie zabiorę do Moskwy”.
– A pani marzyła o Moskwie? – pytam żartobliwie.
– Taa… – wzrusza ramionami.
I rzeczywiście, pewnego letniego dnia zobaczyła, że pod dom zajeżdża wojskowy samochód.
– Porucznik specjalnie odłączył się od swoich, żeby tylko mnie porwać. Ja się skryłam w piwnicy, on wpadł ze swoim sierżantem, cały dom przeszukał: strych, piwnicę też, ale mnie nie zauważył, bo ja się dobrze schowałam – drwi sobie z pechowego mołojca starsza pani.
Jestem ciekawa, czy to może jakaś historyczna postać zaszczyciła uczuciem moją sąsiadkę.
– Kak jewo zwali? – zagaduję więc tym razem po rosyjsku.
– Nie wiem – przyznaje.– W końcu dał spokój i wybiegł z mojego mieszkania. A klął na czym świat stoi! Odjechał pędem i więcej już go nie widziałam.
To też była okupacja
Pani Ania jest od sześćdziesięciu lat nauczycielką. Jest także mamą, babcią i prababcią, a do tego „ciocią” dla niezliczonych przyszywanych krewnych (w tym i dla mnie). Bez cienia patosu czy dumy wspomina, jak w czasie wojny uratowała od śmierci polskiego partyzanta i rodzinę nauczyciela. Opowiada, jak jej serdeczny przyjaciel zginął podczas Marszu Śmierci z Gross Rosen. I nie zbywa moich pytań tak, jak wiele pań w jej wieku, które rzucają na odczepne: „Kochana, wojna to były straszne czasy, daj mi spokój”. Wspomina, jak szły z mamą za trumną ojca między dwoma szpalerami niemieckich wojsk pancernych… Po tym przejmującym opisie głos więźnie mi w gardle. A pani Ania już po chwili przywołuje na pamięć spotkania i ucieczki, ludzi tak tajemniczych i sceny tak barwne, a czasem i absurdalne, że trudno w nie uwierzyć i zachować powagę.
– Ależ dziecko, TO też była okupacja – mówi po prostu, uśmiechając się do siebie i do wciąż żywych wspomnień.
Aleksandra Solarewicz
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Historia, Publicystyka, Społeczeństwo