O co tak naprawdę chodzi gejom?
Setki tysięcy mieszkańców Francji wyszło na ulice Paryża, aby wyrazić swój sprzeciw wobec decyzji francuskiego parlamentu, który usankcjonował prawo do zawierania „małżeństw” i adopcji dzieci przez homoseksualistów. Dyskusja na ten temat przetacza się również co jakiś czas również w naszym kraju, choćby przy okazji corocznych „Parad równości”. Widoczny jest tu następujący trend: siła poparcia wśród main-streamowych, „postępowych” mediów dla rewolucyjnych, obyczajowych zmian propagowanych przez środowiska gejowsko-genderowo-feministyczne oraz lewicę jest wprost proporcjonalna do wzrostu sprzeciwu wobec nich wśród polskiego społeczeństwa.
Homoseksualni propagandyści oraz lewicowi politycy, dziennikarze i publicyści próbują przekonywać opinię publiczną, że w dyskusji na temat związków homoseksualnych chodzi jedynie o „tolerancję” oraz poszerzenie zakresu praw obywatelskich. W końcu dlaczego tylko heteroseksualiści mają prawo do sankcjonowania związków i poślubiania osoby, którą kochają? Czy nie powinno być to prawem każdego człowieka?
W całej dyskusji nie chodzi jednak o nadanie prawa do zawarcia małżeństwa osobom, którym zostało ono rzekomo odebrane. Nie chodzi o żadną dyskryminację, ani o poszerzenie granicy wolności. W rzeczywistości środowiska homoseksualnych aktywistów w oczywisty sposób dążą do zmiany definicji czasownika „poślubić”. Polska konstytucja definiując małżeństwo jako związek mężczyzny i kobiety nie jest w większym stopniu dyskryminująca niż definiowanie kobiety, która rodzi dziecko jako „matki”. Nazywając mężczyznę płodzącego dziecko – „matką” (w imię równości płci) nie tyle znosilibyśmy dyskryminujące ograniczenia wobec mężczyzn, ile „majstrowalibyśmy” przy definicji słowa „matka”.
Zilustrujmy to na innym przykładzie. Wyobraźmy sobie, że przez nasz kraj przetacza się debata, czy należy sprzedawać domy osobom, które mają ciemniejszy kolor skóry niż właściciel nieruchomości. To oczywiście byłoby absurdalne i dyskryminacyjne. Dlaczego o nabyciu nieruchomości miałby decydować kolor skóry?! Wyobraźmy sobie jednak, że grupa potencjalnych nabywców jest dyskryminowana nie z względu na kolor skóry, lecz ze względu na… stan posiadania. Załóżmy, że chętnymi do nabycia posiadłości są osoby, które nie mają wystarczającej ilości pieniędzy. Osoby te mają swojego Rzecznika Równych Praw dla Najuboższych, do którego apelują o zagwarantowanie im prawa do nabycia domu za cenę, którą są w stanie zapłacić. Wyobraźmy sobie, że mają sprawnie działający oddział „pijaru”, promocji, fundraisingu i rozpoznawalnych działaczy. Co jakiś czas organizują happeningi pod hasłem „Dom dla każdego” i „Stop ubogo-fobicznym właścicielom domów!”. Media zaś informują, że protestujący najzwyczajniej chcą poszerzenia kręgu potencjalnych właścicieli domu, nie zawężając tej grupy do „bogatych” lub „tych, których na nie stać”.
Gdybyśmy zgodzili się z powyższą argumentacją, to nie tyle poszerzylibyśmy zakres potencjalnych nabywców domów, ile zmienilibyśmy znaczenie czasownika „sprzedać”. Jeśli zwiększamy liczbę mających prawo do zakupu do osób, które nie mają pieniędzy, to również niszczymy w ten sposób znaczenie czasownika „kupić”. Tym sposobem nie poszerzamy czegokolwiek! Jeśli wydrukowalibyśmy milion złotych dla każdego Polaka, wówczas to działanie moglibyśmy opisać na wiele sposobów, ale „poszerzenie siły nabywczej” nie byłoby jednym z nich.
Co prawda nie rozmawiamy teraz o absurdach lewicowej ekonomii lecz o małżeństwie, jednak kto mądry, ten zrozumie, że te same zasady działania możemy dostrzec w wielu dziedzinach naszego życia. Przenieśmy więc powyższe ekonomiczne postulaty do dyskusji na temat „homo-małżeństw”. W minionych wiekach mieliśmy sytuacje, gdy odbierano pewnym grupom ludzi prawo wstępowania w związki małżeńskie, np. niewolnikom. Zniesienie przepisów, które zabraniały im zawieranie ślubów było właściwą rzeczą (podobnie jak zniesienie niewolnictwa). Wiązało się to bowiem z rozpoznaniem ich niezbywalnych praw jako ludzi. Jednak, co istotne, poszerzenie liczby osób mających prawo do małżeństwa nastąpiło bez naruszania definicji słowa „poślubić”. Udzielano więcej ślubów, ale nie było żadnego zamieszania z tym, co określa małżeństwo.
Podobna rzecz miała miejsce w Sądzie Najwyższym w Loving w Virgini w 1967 roku, kiedy zniesiono przepisy zabraniające zawierania małżeństw między ludźmi odmiennych ras. Było to oczywiście słuszne, ponieważ w ten sposób sąd stanął w sprawiedliwej obronie właściwie pojętego prawa człowieka. To, czy ciemnoskóry mężczyzna poślubia białą kobietę nie jest sprawą rządu i wcześniejsze ograniczenia w tej kwestii były pogwałceniem praw człowieka. Jednak dyskusje w tym względzie i decyzje sądu w żaden sposób nie zmieniały definicji małżeństwa. Dostęp do instytucji małżeństwa został poszerzony, nie zaś zredefiniowany!
Homoseksualna redefinicja małżeństwa
Pamiętając o powyższych sytuacjach i przykładach przyjrzyjmy się roszczeniom homoseksualnych ekstremistów. Nie chodzi o to, by ich drażnić lub dyskryminować, ale o uczciwe uchwycenie istoty ich działań. Zwróćmy uwagę, że dyskusja na temat „homo-małżeństw” nie dotyczy czyichkolwiek praw do zawarcia małżeństwa. Nikt bowiem nie zabrania osobom homoseksualnym poślubienia osoby odmiennej płci. Oczywiście nie posiadają one takiego pragnienia (co w żadnym stopniu nie czyni ich gorszymi ludźmi), ale z pewnością nie mogą mówić o braku takiej możliwości w polskim prawie. Nie są w żadnym stopniu dyskryminowane i nikt nie zamyka przed nimi takiej możliwości. Zasady wstępowania w związki małżeńskie są równe dla wszystkich. Fakt, że część osób nie może, bądź nie chce zawierać ślubu w niczym nie umniejsza słuszności zapisów polskiej konstytucji.
Jeśli więc mamy traktować ludzi w równy sposób, czego domagają się gejowskie organizacje, oznacza to, że jeśli jeden mężczyzna ma prawo poślubić kobietę, to inny mężczyzna powinien mieć prawo do tej samej rzeczy – również poślubienia kobiety! Mamy więc różnych mężczyzn, który robią tą samą rzecz: poślubiają kobietę. Mają równe prawa. Natomiast w dyskusji na temat hetero i homoseksualnego małżeństwa mamy różnych mężczyzn czyniących jednak zupełnie odmienne rzeczy: jeden bowiem poślubia kobietę, drugi zaś domaga się prawa do poślubienia… mężczyzny! Gejowscy agitatorzy twierdzą, że są to te same rzeczy, co jest zupełnym nonsensem! Na tym właśnie polega istota oraz problem całej dyskusji.
To ważna obserwacja. W tym świetle wyraźnie widać, że środowiska gejowskie w rzeczywistości nie zabiegają o prawo „gejów” do zawierania ślubów. Takie prawo już posiadają lecz z oczywistych względów z niego nie korzystają. Podejmują się natomiast działań odbywając podróż od dotychczasowej definicji małżeństwa rozumianego jako miłosne przymierze jednej kobiety z jednym mężczyzną do zupełnie innej definicji! Nie mówimy więc o prawie do małżeństwa. Rozmawiamy raczej o zmianie definicji czasownika „poślubić”, co jest bardzo poważną i niebezpieczną rzeczą.
Zanim więc ktokolwiek ogłosi siebie człowiekiem „tolerancyjnym wobec różnorodności” i wyzna swoją otwartość wobec gejowskich postulatów powinien się przez chwilę zatrzymać i zastanowić o czym tutaj rozmawiamy. Postulaty środowisk lewicowych oraz homoseksualnych oznaczają bowiem konieczność poważnej refleksji na temat tego, co stanowi o tym, że dany związek możemy nazwać „małżeństwem”. Wkraczamy tutaj na obszar definicji: kiedy małżeństwo jeszcze nim jest, a już przestaje być? Jak wiele piasku należy wsypać do miski cukru zanim powiemy, że nie jest to już cukier? To nie jest trywialna rzecz. Pytanie bowiem brzmi: dlaczego mielibyśmy zmieniać definicję małżeństwa jedynie w oparciu o propozycje środowisk gejowskich? Dlaczego ojciec nie miałby prawa do poślubienia swojego syna (co trafnie zauważył znany aktor Jeremi Irons)? Dlaczego kierowca nie mógłby poślubić swojego BMW, hodowca swojej ryby, a tzw. singiel samego siebie? Dlaczego nie mają oni „prawa” używać sformułowania „poślubić” w definiowaniu relacji, w które wstępują? Dlaczego mielibyśmy ich „dyskryminować?
Presja by nadawać przywileje małżeńskie osobom, które nie chcą lub nie mogą ich zawrzeć nie ma wiele wspólnego z równouprawnieniem. Jeśli mężczyzna nie chce poślubiać kobiety, a woli budować relacje z innym mężczyzną, czatować ze znajomymi z facebooka lub uprawiać seks z przygodnymi kobietami, to ten rodzaj relacji możemy definiować na wiele sposobów, ale w żaden sposób nie możemy ich określać jako „małżeństwa”? Dlaczego? Ponieważ nim nie są! W tym przypadku, aby komuś coś nadać, coś musimy zniszczyć. Jeśli chcemy nadać prawo ubogim do „kupna” willi, musimy zrezygnować z definicji pojęć: „sprzedaż” i „kupno”. Jeśli chcemy nadać homoseksualistom prawo do wstępowania w związki małżeńskie między sobą, to musimy zrezygnować z dotychczasowych definicji pojęć: „małżeństwo” i „ślub”.
Nie bądźmy naiwni: nie mówimy o ludziach, którzy są głupcami. Nie mówimy o rzeczach dla nich nowych. Gra toczy się o coś dużo więcej niż o „tolerancję”. Nie mówimy o tzw. równych prawach. Stawką jest nasza przyszłość, przyszłość rodziny, Europy, kultury, w której żyjemy. Debata dotyczy zniesienia dotychczasowej definicji małżeństwa i uczynienie jej nieobowiązującą. Nadanie miana „małżeństwa” związkom homoseksualnym spowoduje, że małżeństwa heteroseksualne również będą musiały być definiowane wedle nowej definicji, która czyni ich związek wszystkim, tylko nie małżeństwem, jak to rozumieliśmy do tej pory. To naprawdę poważna rzecz.
Oliver Wendell Holmes powiedział, że jeśli umysł urósł na tyle, by pomieścić nową myśl, wówczas nigdy nie powróci do swojego oryginalnego, pierwotnego kształtu. Ta sama rzecz może być powiedziana w odniesieniu np. do słów, które rozciągnęły swoje znaczenie nie do poznania. Jeśli tej operacji dokona się na słowie „małżeństwo”, to bardzo trudne będzie odbudowanie w kulturze starej definicji.
Gdzie się zatrzymamy?
Mimo powyższych, prostych obserwacji, ludzie domagający się powyższych zmian twierdzą, że nie są radykalistami, ekstremistami i rewolucjonistami. Zadziwiające. Twierdzą natomiast, że chcą „jedynie” prawa do sankcjonowania więzi, która łączy dwóch ludzi na całe życie. Natychmiast można zadać pytanie: Dwóch? Skąd wzięliśmy to niezdrowe i purytańskie ograniczenie z ciemnych wieków? Czyż kryterium zawarcia małżeństwa nie powinna być wola dowolnej liczby osób, które chcą je zawrzeć? Wszak „otwarte” społeczeństwo bez limitów jest lepsze niż „zamknięte” i ograniczające, prawda? Idźmy dalej: co masz na myśli mówiąc o więzi „na całe życie”? Czyżbyś był faryzeuszem tworząc nie tylko limity liczbowe, ale także limity czasowe? Co z cudzołóstwem? Też nie? To już wygląda na ciemnogród! Dlaczego małżeństwo musi oznaczać wyłączność, jeśli chodzi o seksualne relacje? Kto tak uważa? Kto o tym decyduje? Co z tolerancją? Czyżbyś chciał powiedzieć, że czegoś mi nie wolno? Ty – światły i otwarty człowiek, znoszący ograniczenia?! Niemożliwe!
Jednego możemy być pewni: że za pierwszym wnioskodawcą obyczajowych przewrotów w kolejce ustawi się długi ciąg petentów. Jeśli argumenty pierwszej grupy zostaną uznane, to nie ma mowy, aby za nimi postawić tabliczkę: „więcej klientów nie obsługujemy!”. Nie bądźmy naiwni sądząc, że pierwsi radykałowie w kolejce staną się ostatnimi konserwatystami. Kolejni radykałowie użyją dokładnie tej samej linii argumentacji, co pierwsi. Czy wówczas uśmiercimy „tolerancję”?
Z tej machiny roszczeń człowiek nie może się wydostać inaczej niż tylko poprzez pokutę i nawrócenie. Nawrócenie oznacza zaakceptowanie granicy i definicji małżeństwa opartej na Słowie Autora Małżeństwa, który nas stworzył jako mężczyzn i kobiety. „Dlatego opuści mąż ojca swego i matkę swoją i złączy się z żoną swoją i staną się jednym ciałem” (Rdz 2:24). Dopełnieniem dla Adama pod względem emocjonalnym, fizycznym, duchowym nie stał się Artur, harem kobiet lub zwierzęta. Dlatego Biblia w jednoznaczny sposób opowiada się przeciwko homoseksualizmowi, poligamii oraz zoofilii. Odpowiednim towarzyszem dla mężczyzny stała się kobieta. Przyczyną, dla której nie wolno nam „majstrować” przy definicji małżeństwa jest więc porządek stworzenia i cel, dla którego Bóg stworzył nas w różnorodny, uzupełniający i dopełniający się sposób: jako mężczyzn i kobiety. Chrystus powiedział: „Czyż nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył mężczyznę i kobietę? I rzekł: Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i połączy się z żoną swoją, i będą ci dwoje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, ale jedno. Co tedy Bóg złączył, człowiek niechaj nie rozłącza” (Ew. Mt 19:4-6).
Prezbiteriański teolog dr Richard Bledsoe powiedział: „Uczestniczymy w interesującym i przerażającym eksperymencie społecznym, mającym na celu sprawdzenie, do czego prowadzi nie tłumienie homoseksualizmu. Zapewne rezultat nie będzie piękny i jeszcze raz przekonamy się, że Bóg wiedział, co mówi”.
Paweł Bartosik
Za: pbartosik.pl
Kategoria: Społeczeństwo