Nazajutrz po Habemus
Przede wszystkim i ponad wszelką inną myśl winien jestem wdzięczność Opatrzności i kardynałom za szybkie dokonanie wyboru nowego następcy Piotra. W przeciwieństwie do mediów codziennych nie chcę tego konklawe oceniać, gdyż uważam wartościowanie wyboru głowy Mistycznego Ciała Chrystusa, dokonane pod strażą i natchnieniem Ducha Świętego, za najgorszy z możliwych przykład braku elementarnego wyczucia estetyki i wiedzy o tym, co się wczoraj wydarzyło. Jak każdemu nasuwa mi się jednak kilka uwag, które pozwalam sobie zaprezentować poniżej.
1) Otóż zaskakuje wybór człowieka, którego mało kto kojarzył. To nie był wybór medialny lub oczekiwany – wręcz przeciwnie. Papieżem został kardynał niezwykle skromny, zakonnik, człowiek nieco wręcz zagubiony w gwarze i błysku fleszy, który 13 marca 2013 nagle otoczył go ze wszystkich stron. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że wybór Jorge kard. Bergoglia więcej niż cały, jakże dziś wszechobecny, gwar wszczynany przez niektórych zagubionych duchownych i hierarchów, przyklaskujących medialnej dyskusji nad liberalizacją Kościoła i praw w nim obowiązujących, mówi o prawdziwym stanowisku tych, którzy powołani zostali do przewodzenia mu. To jest wybór ludzi zmęczonych treściową pustką, bezrządem w poszczególnych prowincjach kościelnych, dostrzegających konieczność powrotu do porządku wewnątrz Kościoła jako instytucji, a także rozumiejących, że nowa ewangelizacja musi polegać przede wszystkim na powrocie do jej tradycyjnej formy, a nie wychodzeniu naprzeciw każdej nowince i przydawaniu każdej sekcie miana braci w wierze.
Skąd takie wnioski?
Po pierwsze: papież Franciszek, pierwszy tego imienia, to – jak już powszechnie wiadomo – jezuita ze sporym doświadczeniem administracyjnym w zakresie zarządzania prowincją tego zgromadzenia i wieloletni prymas Argentyny – a tym samym arcypasterz zaprawiony w bojach z lewicową ideologią i rządami o profilu socjalistycznym i wyraźnie ateistycznym. Po drugie – jest to dostojnik raczej nie wplątany w główny nurt sporów wewnątrz kurii – zdolny więc ją ocenić z pozycji obserwatora, a nie zaangażowanego uczestnika. I wreszcie sprawa trzecia: kardynał Bergoglio jest wytworem Kościoła takiego, jaki znamy z Ameryki Południowej: a zatem charakteryzującego się dynamiczną ekspansją, bardzo żywotnego, ale również tradycyjnego w swojej prostej, do głębi katolickiej pobożności.
2) Imię nowego pontifexa jest równie zaskakujące, co sam wybór. Jakkolwiek mam na ten temat swoje zdanie, to jest ono w pełni zgodne z opinią wyrażoną przez prof. Jacka Bartyzela, a że nie godzi się lepszego zastąpić gorszym, w związku z tym proszę pozwolić na przywołanie stanowiska, o którym mowa.
Odsuwając świadomie na bok wszystkie napływające lawinowo wieści o nowym papieżu, dotyczące i jego formacji teologicznej, i spraw doczesnych, medytuję nieustannie tylko nad jedną kwestią, która wydaje mi się kluczowa: sensem wybrania imienia Franciszek. Niby wszystko jest oczywiste: po papieżu, który nawiązał do ewangelizatora Europy, przychodzi papież – pierwszy od 167 lat papież-zakonnik – który przybiera imię założyciela innego, lecz żebraczego, zakonu, i świętego, który (co do tego nikt chyba nie ma wątpliwości) w stopniu najdoskonalszym przez 2000 lat chrześcijaństwa realizował swoim życiem ewangeliczny ideał ubóstwa współcierpiącego z Ukrzyżowanym. Acz oczywiście, nie tylko że nie można wykluczyć, ale wydaje się wręcz pewne, że papież-elekt pamięta też o innych świętych Franciszkach, na czele z wielkim konfratrem swojego własnego zakonu, patronem katolickich misji, św. Franciszkiem Ksawerym. Lecz to pierwsze odniesienie, do „Franciszka nad Franciszkami”, jest równie niewątpliwe. (…) Wszyscy ludzie dobrej woli zgodzą się chyba co do tego, że jednym z najpiękniejszych, najbardziej podniosłych i dowodzących niewyczerpanych możliwości samonaprawy Kościoła z wszelkiego ziemskiego brudu, momentów w Jego historii był ten dzień (prawdopodobnie 16 kwietnia 1209 roku), kiedy papież Innocenty III przyjął na audiencji brata Franciszka, zatwierdzając regułę założonego przezeń zakonu. Pamiętamy z podań i z ikonografii, przede wszystkim z fresku Giotta, tę scenę; lecz przecież, gdy na nią patrzymy, trudno nie dostrzec owej coincidentia oppositorum, jaką jest „harmonia kontrastu” pomiędzy wspaniałością Pontifexa, papieskiego imperatora i jego dworu, olśniewającym przepychem złota i purpury, a zgrzebnością „burych habitów” mnichów ratujących przed upadkiem Kościół. Konieczne przeto zdaje się jedno i drugie, łącznie, ale osobno. Papież Innocenty i brat Franciszek są dwoma filarami Kościoła, ale papież nie jest Franciszkiem, a Franciszek nie jest papieżem. I oto dziś stajemy w obliczu zupełnie nowej sytuacji: papież stał się Franciszkiem, Franciszek został papieżem, bieguny schodzą się w jednym punkcie, „góra” i „dół”, „oś świata” i „pył ziemi” już nie dopełniają się, lecz utożsamiają.
Od siebie dodam również i to, że warto zwrócić uwagę na charakter charyzmatu Biedaczyny z Asyżu. Odrzućmy wszelkie plastikowe obrazki znane z popkultury, a zobaczymy Franciszka, jakim był naprawdę: gorliwego zakonnika, jednego z najsurowszych ascetów swojego czasu, do granic pokornego i bezgranicznie odważnego, zdolnego niebywale konsekwentnie dążyć do celu. A przy tym administratora, który z grupy nie posiadających nic współbraci stworzył jeden z najpotężniejszych zakonów świata. Istotnie… jeżeli te cechy stanowiły podstawę decyzji nowego Ojca Świętego o przybraniu imienia, pod którym będzie znany, to mając na uwadze potrzebę czasów nie mógł wybrać lepiej.
3) Trudno w pierwszym dniu pontyfikatu debatować nad jego programem, ale Ojciec Święty Franciszek dał w tym zakresie dwie wskazówki, które chciałbym w tym miejscu przywołać.
Otóż dziś, w krótkiej i improwizowanej homilii, papież stwierdził: "Możemy być księżmi, biskupami, kardynałami albo papieżami – ale jeśli nie bierzemy swojego krzyża, nie jesteśmy uczniami Chrystusa". Później dodał: "Podążać, budować Kościół, wyznawać wiarę", zawsze z krzyżem Chrystusa (…) Kto nie modli się do Boga, modli się do diabła (…) Czasami są ruchy, które ciągną nas w tył. Kiedy kroczymy bez krzyża, budujemy bez krzyża i wyznajemy Chrystusa bez krzyża, nie jesteśmy uczniami Pana. Jesteśmy ludźmi światowymi, biskupami, kardynałami i papieżami, ale nie uczniami Pana". Symbolika krzyża, jaki dźwigać trzeba w imię Chrystusa, nawet jeżeli wypadnie to czynić wbrew światu, jest tu aż nazbyt jasna.
Przed mszą, w godzinach porannych, Papież odwiedził rzymską Bazylikę Matki Bożej Większej. Przez pół godziny modlił się przed obrazem Matki Bożej patronki Rzymu, co zapowiedział wczoraj podczas pierwszego swojego przemówienia. Potem, co niezmiernie symptomatyczne, zatrzymał się na dłużej grobie św. Piusa V: pochowanego w skromnym dominikańskim habicie papieża reform Soboru w Trydencie, kontrreformacji i Mszału nazwanego od jego imienia, a także inicjatora sprzymierzenia, dzięki któremu możliwe stało się zwycięstwo nad flotą turecką pod Lepanto.
Czy dwa omówione tu wydarzenia mają znaczenie symboliczne – nie wiem. Jestem natomiast pewien, że z punktu widzenia dobra Depozytu Wiary był to początek dający ogromną nadzieję. Wzmaga ją również dotychczasowe stanowisko (wtedy jeszcze) kardynała Bergogli w sprawach najbardziej obecnie palących. Wyrażał je zawsze zdecydowanie i jasno. Kiedy w 2010 r. legalizowano w Argentynie związki małżeńskie homoseksualistów wystosował do wiernych list, w którym pisał: Nie mówimy tu o jednej ustawie, ale raczej machinacjach Ojca Kłamstw, który chce dzieciom Bożym mieszać w głowach. Adopcję dzieci przez pary homoseksualne nazwał "dyskryminowaniem dzieci". Jeżeli zechce on tę konsekwencję zachować również po wyborze na 266 następcę św. Piotra, to możemy mieć do czynienia z najlepszym pontyfikatem od śmierci Piusa XII.
Mariusz Matuszewski
Kategoria: Mariusz Matuszewski, Publicystyka, Religia, Wiara