Mus: Wybory 2016 jak Lot numer 93
Od Redakcji: Lot 93 – oznaczenie lotu z Newark do San Francisco; podczas tego lotu 11 września 2011 r. pasażerowie udaremnili próbę udziału przejętego przez terrorystów samolotu w zamachu. (ASz)
Wybory w 2016 są jak lot nr 93: opanuj kokpit lub zgiń. I tak zginiesz. Ty – bądź lider partii, którą popierasz – może dostać się do kokpitu i nie mieć pojęcia, jak pilotować samolot bądź jak wylądować. Nie istnieją żadne gwarancje.
Oprócz jednej: jeśli nie podejmiesz próby, śmierć masz jak w banku. Jeślibyśmy chcieli użyć metafory, to prezydencja Hillary Clinton jest jak gra w rosyjską ruletkę z bronią samopowtarzalną. W przypadku Donalda Trumpa można przynajmniej samodzielnie ją ładować i liczyć na swoje umiejętności.
Dla ucha konserwatysty powyższa opinia może brzmieć nieco nazbyt teatralnie. Stawka nie może być aż tak wysoka – nigdy nie jest; chyba, że w pisarstwie Gibbona. Ale konserwatyści wiedzą, że żaden „koniec historii” nie nastąpił; że wszystko jest jeszcze możliwe. Za Charlesem Keslerem przyznają, że Ameryka jest „w kryzysie”. Ale – jakich rozmiarów jest to kryzys? Czy naprawdę jest tak źle, jeżeli po ośmiu latach rządów Obamy, które zostaną przypieczętowane – być może – kolejnymi ośmioma latami rządów Clinton, konserwatyści ciągle jeszcze żywią nadzieje na przywrócenie swoich ukochanych ideałów? Cruz w 2024!
Nie będę wiec eksploatować Keslera, który zresztą nie jest tak bezwarunkowo optymistyczny jak większość konserwatystów. I stawia przynajmniej aktualne pytanie: Trump czy Hillary? Niestety, jego odpowiedź: „nawet jeśli Trump wybrał sobie stanowisko polityczne z głupia frant, i tak będzie ono rozsądniejsze niż to, które reprezentuje Hillary” nie jest do końca prawdziwa. Bo Trump, nawet jeśli czynił to wyrywkowo i niespójnie, od początku wyrażał właściwe stanowisko – choćby w sprawie imigracji, handlu i wojny.
Cofnijmy się jednak nieco. Jednym z wielu paradoksów myśli konserwatywnej na przestrzeni ostatniej dekady jest niechęć, żeby nawet pobawić się przypuszczeniem, że tak Ameryka, jak i szeroko rozumiany Zachód, zmierzają k czemuś bardzo złemu. Z jednej strony, konserwatyści zwyczajowo są w stanie wyliczyć liczne dolegliwości, jakie trapią politykę. Brak praworządności. Przestępstwa. Masowa, niewydajna, wścibska, kosztowna i rozbudowana kontrola państwa. Politpoprawny makkartyzm. Coraz wyższe podatki i coraz bardziej obniżająca się jakość instytucji państwowych i infrastruktury. Niezdolność do wygrania wojen z plemiennymi strukturami Trzeciego Świata. Katastrofalny system edukacji, który produkuje dzieciaki z zerową wiedzą, na początkowych szczeblach nie potrafiąc zdyscyplinować zbuntowanych, na późniejszych zaś doprowadzając pozadłużania się studentów, i jeszcze ukazując to jako przywilej. I tak dalej, w koło Macieju. Jak na mszy, gdy ksiądz każe pomyśleć o osobistych intencjach – mówcie, co chcecie o upadku Ameryki – ja wam to opiszę.
Konserwatyści wydają setki milionów dolarów na think – tanki, prasę, konferencje, stowarzyszenia etc., utyskując na to, na tamto i owamto. I ci samo konserwatyści przyczyniają się walnie do utrzymania status quo. Rzecz jasna, żądają pewnych zmian. Chcą, aby przyjęto ich ulubione koncepcje – obniżenie podatku dla rodzin wielodzietnych i tym podobne. Wiele z tych koncepcji jest zresztą niczego sobie. Ale czy któraś z nich jest tą fundamentalną? Czy trafiają w sedno problemu?
O ile konserwatyści mają rację, podkreślając wagę cnoty, moralności, religii, stabilności, prawego charakteru etc. w odniesieniu do jednostki; jeśli mają rację, promując etykę seksualną i szeroko pojęte „wartości rodzinne”; jeśli nie mylą się w tym, że dobra edukacja jest fundamentalnym czynnikiem kształtowania charakteru i przekazania wartości, które od tysiącleci definiują cywilizację Zachodu; jeśli prawidłowo postrzegają normy społeczne i porządek publiczny; jeśli mają rację, podkreślając znaczenie inicjatywy, przedsiębiorczości, przemysłu i prosperowania w gospodarce; jeśli nie mylą się, przewidując zgubne skutki rozbudowanego państwa opiekuńczego i pożerania przedniego społeczeństwa obywatelskiego i instytucji religijnych; jeśli prawidłowo wskazują na potrzebę rozbudowanej obronności oraz zrównoważonego prawa do interwencji państwowej w sferze bezpieczeństwa wewnętrznego – słowem, jeśli to wszystko jest istotnie kluczowe dla zdrowia, a co więcej: przetrwania państwa, to wówczas muszą też przyjąć bezdyskusyjnie, iż – stoimy nad przepaścią.
Wiec jednak konserwatyści nie biorą na poważnie żadnej z tych rzeczy, skoro nie dostrzegają naglącej potrzeby, palącej konieczności natychmiastowej zmiany kursu, aby uniknąć upadku w tę przepaść. Jeden z ostatnich artykułów autorstwa Matthew Continetii może być uznany za modelowy – prawie jak na potrzeby tego eseju. Confetti analizuje „stan Ameryki” i znajduje poważne braki. Co proponuje? Jak zwykle, następuje wyliczanka „konserwatywnych” „rozwiązań”, ze zwyczajowymi odniesieniami do decentralizacji, federalizacji, „odnowy obywatelskiej”, oraz – nie może być inaczej! – przywołuje Burke’a. Czyli typowy konserwatywny mariaż bezużytecznego z nierealizowalnym. Decentralizacja i federalizacja? – cudownie, jako konserwatysta akceptuję to bez zastrzeżeń. Ale w jaki sposób maja one uchronić, albo przynajmniej ulepszyć Amerykę, którą opisuje Continetti? Co mogą one uczynić w obliczu fali patologii, niemoralności i zepsucia? Mogłaby tu pomóc „odnowa obywatelska”, ale równie dobrze można powiedzieć, że lekarstwem na raka jest zdrowie. Pominęliśmy gdzieś jakiś ważny krok. Jakimi metodami mamy osiągnąć ową odnowę? Tautologie nie są rozwiązaniami.
Continetti zahacza gdzieś o bardziej obiecującą perspektywę, kiedy pisze o „akcentowaniu interesu narodowego perspektywie międzynarodowej oraz solidarności w polityce wewnętrznej poprzez brak rozrzutności w polityce zagranicznej, objęcie opieką pracowników dotkniętych przez procesy globalizacyjne oraz nałożenie ograniczeń na imigrację w celu zachowania spójności wewnętrznej” . Brzmi wówczas jak Trump. Ale są to frazy wzięte z Rossa Douthata i Reihana Salama, którzy są – podobnie zresztą jak Continetti – zażartymi, by nie rzec – fanatycznymi – antytrumpistami. W odróżnieniu jednak od Kelsena są w stanie obdarzyć Trumpa odrobina zaufania z tytułu zajmowania przezeń właściwego stanowiska w sprawach wydających się być na dzień dzisiejszy najpilniejszymi. Paradoksalnie, nie zamierzają oddać głosu na Trumpa, podczas gdy Kelsen deklaruje, że mógłby to zrobić. Wydaje się jednak, że wynika to stąd, iż tajemnicze poparcie Trumpa przez Kelsena jest spowodowane jego poważną diagnozą kryzysu. Oczekiwałem, że Claremont wyda myśliciela głębszego niż inni konserwatyści, i na szczęście nie zostałem zawiedziony.
Można by w sposób uzasadniony zadać pytanie: co odpowiada za optymizm godny Pollyany u reszty z nich? Mam tu na myśli postawę pod tytułem „Jest – Źle – Ale – Nie – Aż – Tak – Żebyśmy – Musieli – Naprawdę – Coś – Wymyślić”. Jedyną odpowiedzią na to pytanie jest, że faktycznie nie wierzą oni w pierwszą część tej formuły („jest źle”). W takim razie, czemu sobie nie odpuszczą? Powody finansowe zapewne również grają swoja rolę, ale przeanalizujmy najpierw inne.
Jakichkolwiek nie szukalibyśmy usprawiedliwień dla tej sprzeczności, musimy wpierw zgodzić się, że sprzeczność istnieje. Jest bowiem nie do utrzymania zarazem żywic konserwatywne przekonania odnośnie do kultury, ekonomii i polityki, i twierdzić, że obecny lewicowy trend jest niekompatybilny z ludzką naturą i niszcz tkankę społeczną – a jednocześnie wierzyć, że „jakoś to będzie”, a do generalnie lewicowej wyszywanki można, choć nie trzeba, dodać tu i ówdzie jakąś konserwatywną aplikację.
Bądźmy szczerzy: jeśli jesteś przekonany, że może być tak, jak jest, bez konieczności większych zmian, to pośrednio przyznajesz, że światopogląd konserwatywny jest w błędzie. Myli się w warstwie filozoficznej, co do natury ludzkiej, co do natury polityki i w konkretnych propozycjach politycznych. Niewiele bowiem z tych propozycji współcześnie funkcjonuje. Te, które funkcjonują, są zażarcie zwalczane rzez lewicę, przy ofiarnej pomocy prawej strony. Tendencje w świecie Zachodu są zresztą lewicowe, coraz bardziej odległe od szeroko rozumianego konserwatyzmu.
Jeśli wasza odpowiedź na to, co się dzieje – drodzy panowie Continetti, Douthat, Salam i wielu innych – jest taka, że dalej powinno się robić to, co się robiło do tej pory – kolejne czasopismo o polityce, kolejny artykuł o gospodarce, kolejna trwająca pół dnia konferencja o ograniczeniu roli państwa, kolejna propozycja zmian podatkowych – nawet jeśli ziemia usuwa nam się spod nóg – widocznie znaczy to, że pogodziliście się ze swoja nieważnością i z tym, że to lewica będzie nadawać kierunek cywilizacji. Cóż, jeśli lewicowość uznać za bardziej autentyczną i nadrzędną…
Oczywiście, odpowiedzą oni w duchu kanapowych marksistów: „Przecież nasze pomysły nie zostały zaimplementowane! Są gotowe; czekają tylko, by je wprowadzić w czyn!” Odpowiadam: no raczej nie. Wiele z konserwatywnych propozycji – w tym reforma budżetu i ewidencji przestępczości – zostało wypróbowanych. Uznano je nawet za efektywne, ale nie zdołały zapoczątkować zmiany kierunku fali. Przestępczość na przykład zmniejszyła się w stosunku do lat 70. czy też rekordowych wczesnych 90. – ale wciąż jest wyższa, niż przed latami 60., gdy liberałowie zreformowali system penitencjarny. I jak ów tymczasowy sukces w spadku przestępstw (czy chwilowym wzroście gospodarczym) przyczynił się do większej zmiany? Tsunami lewactwa, które wciąż szturmuje – dosłownie i w przenośni – nasze wybrzeża nie ucichło, lecz cały czas rośnie. Wszystkie (nasze) zwycięstwa są zwycięstwami na krótką metę.
Konkretnie; co konserwatyści osiągnęli w ostatnim czasie? W przeciągu ostatnich 20 lat? Odpowiedź („nic”) nieuchronnie prowadzi do mantry głoszącej, że nasze idee nie zostały wypróbowane. Cóż, jeśli produkuje się idee, jest się też odpowiedzialnym za „sprzedanie” ich szerszej publice. Jeśli „nie zostały wypróbowane”, ostatecznie – czyja to wina? Całe to konserwatywne przedsięwzięcie zalatuje porażką. Jego świeży i postępujący sukces byłby drogą do przetrwania sam w sobie. Konserwatywni intelektualiści nie ustają w wychwalaniu „przedsiębiorczości” i „twórczego niszczenia”. Pouczają biznesmenów: „Nie bój się zbankrutować!”, „Rynek zweryfikuje!”. No, oczywiście w wypadku, gdy nie chodzi o nas samych. A może ich rynkiem jest nie scena polityczna, ale tor fundraisingowy?
Tylko trzy pytania naprawdę maja znaczenie. Po pierwsze, jak bardzo jest źle? Po drugie, co powinniśmy z tym zrobić na teraz? I po trzecie – co powinniśmy zrobić w dłuższym terminie?
Odpowiedź” większości konserwatystów na pierwsze pytanie jest w sposób oczywisty nietrafiona. Jeśli chcemy poważnej konserwatywnej debaty, zgłaszam się, i to z wielka chęcią. Problem subiektywizmu można przezwyciężyć, wychodząc na agorę. Ale moja próba wyjścia – blog, o którym wspomina Kesler – spotyka się z nieufnością. „No jak można tak mówić? Jak ktokolwiek z naszej kasty (konserwatywnych myślicieli) może nie tylko popierać, chociaż bez entuzjazmu, Trumpa, ale jeszcze przedstawiać powody?
Jednym z i tak głębszych argumentów przedstawionych przez Journal of American Greatness’s, jest ten, że tylko zepsute państwo w zepsutych czasach mogło stać się okazją do wyniesienia Trumpa. Uderza to, że ci, którzy najbardziej boją się Trumpa, najmniej skorzy są przyznać, że być może państwo po prostu umiera. Ta opcja wydaje im się widocznie tak absurdalna, że nawet nie podejmują z nią dyskusji.
To samo prawdopodobnie dotyczy argumentu, że w wyborach 2016 stawką jest wszystko. Muszę tu zaznaczyć, że jestem dużo bardziej pesymistycznie nastawiony niż moi (byli) koledzy JAG, i, chociaż wcześniej często używaliśmy królewskiego „my”, by wyrazić poglądy w sprawach, w których wszyscy się zgadzamy, tym razem będę mówił tylko za siebie.
Jak oceniasz dwie ostatnie dekady z perspektywy osobistej? Jeśli jesteś członkiem instytutu ekonomicznego Davos Class, prawdopodobnie – całkiem nieźle. Jeśli należysz do którejś mutacji konserwatywnych intelektualistów czy polityków, pewnie zdążyłeś zaakceptować – być może nieświadomie, ale nieodwołalnie – swoja pozycję w polityce. Twoim zadaniem jest błysnąć na moment i ponieść porażkę, ale robisz to regularnie, będąc niezbywalną częścią teatru, i płacą ci za to. Jeśli zaś jesteś wygranym w jakiejkolwiek sprawie, to z pewnością jesteś mędrcem doradzającym oligarchom w Davos, który racjonalizuje politykę otwartych granic, niższych zarobków, outsourcingu, deindustrializacji, handlowych gratisów, a wreszcie prowadzenia bezustannej, bezcelowej wojny nie do wygrania.
Wszyscy stający wcześniej z Trumpem w szranki kandydaci republikańscy zapewniliby trwanie tego stanu rzeczy – podobnie jak robi to Hillary Clinton. Przynajmniej jednak konserwatyści są reakcyjni w sprawach kulturowych i politycznych. Ich „opozycyjność” może być bezobjawowa i niczym nie różnic się od wsparcia, ale przynajmniej to nie oni wymyślają takie bzdury jak jak istnienie 32 płci, obupłciowe łazienki, całościowe upaństwowienie służby zdrowia, głaskanie Iranu, „islamofobia” czy Black Lives Matter[1]. Oni co najwyżej pomagają to ratyfikować.
Prezydencja Hillary będzie po prostu przyśpieszeniem tych wszystkich procesów, całego programu lewicy, plus kilka innych rzeczy, których pewnie nie wyobrażaliśmy sobiew najczarniejszych scenariuszach. A i to nie jest jeszcze najgorsze. Razem z tym przyjdzie mściwa odpłata dla opornych i sprzeciwiających się, jaką widziano tylko w najbardziej „postępowych” krajach Skandynawii i najbardziej lewackich zakątkach Niemiec i Francji. Przedsmak tego obserwujemy już teraz w cenzurze praktykowanej w oligarchicznych mediach społecznych, w bezwstydnej mainstreamowej propagandzie oraz w niszczących kampaniach wymierzonych w jednostki – prowadzonych przez wcześniejszych, a wspomagane przez obecnych – Wojowników Sprawiedliwości Społecznej. Widzimy to w dyskretnym używaniu przez Obamę agencji podatkowej do nękania politycznych przeciwników, ukrywanej przez media, a przez opinię publiczną zbywanej wzruszeniem ramion.
Absurdem jest przypuszczać, że skończy się to albo przynajmniej utraci tempo – czy w ogóle stanie się co innego, niż gwałtowne nasilenie tych wszystkich procesów – pod rządami Clinton. Jeszcze śmieszniejszym byłoby oczekiwać, że do tej pory inercyjna opozycja konserwatywna nagle stanie się efektywna. Od przynajmniej dwóch pokoleń, lewica wyzywa każdego prawicowca od nazistów. Ten trend wyraźnie przyspieszył w ostatnich kilku latach, wspomagany przez niektórych na prawicy, którzy znają się nie tylko doceniać, ale wręcz chlubić się tym mianem. Umiarkowany konserwatysta niczego tak się nie boi, jak bycia nazwanym rasistą, więc kieszonkowi naziści z alt – right[2] są manną z nieba dla lewicy. Są jednak również czymś bezsensownym, jak sos do gęsiny. Lewica określała nas nazistami na długo przed tym, nim zwolennicy Trumpa zaczęli tworzyć negacjonistyczne memy. A jak postępuje się z nazistami – czyli z wrogiem, o którym wiadomo, że świadomie zmierza do twojego zniszczenia? Nie idziesz z nim na żaden kompromis ani nie lekceważysz go. Jedyną opcją jest zniszczenie go.
Cóż więc mamy do stracenia, prowadząc walkę defensywną? Tylko nasze generalskie mundury i … czeki. Ale one i tak zostaną nam odebrane. Prawica ciągle nie rozumie między innymi i tego, że lewica zdecydowała się zakończyć ten teatrzyk. Doszli do wniosku, że nie jest im potrzebny prawicowy hamulec, i wolą dać sobie spokój z odgrywaniem tego fałszywego wyścigu, w którym tracą wszyscy.
Być może nie zauważyliście, ale nasza strona polityczna przegrywa cały czas od 1988 roku. Czasami wygrywamy prawybory, ale nie potrafimy zdyskontować tego sukcesu. Można nazwać nasze zwycięstwa hannibalowymi. Po zjawiskowej rzezi Rzymian pod Kannami, nie skorzystał z okazji, by zdobyć nieubezpieczany w tym czasie Rzym, co skłoniło jego towarzysza broni do wyrzutu: “Wiesz, jak wygrać, lecz nie – co zrobić ze zwycięstwem”. Po bezbarwnym zwycięstwie wynikiem 50, 7 % w 2004, nie możemy wygrać żadnych większych wyborów.
Ponieważ jesteśmy w mniejszości, przedstawię trzy z moich spostrzeżeń. Po pierwsze, ośrodki opiniotwórcze – uniwersytety i, rzecz jasna, media – są w stanie całkowitego zepsucia i otwarcie sprzeciwiają się wszystkiemu, na czym nam zależy, a nawet – w coraz większym stopniu – samemu naszemu istnieniu. (Czym innym bowiem są wciąż wybuchające pretensje prostaków o „cisgenderyzm”, znany kiedyś pod pojęciem „natury”; o rzekome „uprzywilejowanie białych”?) Jak gdyby sytuacja była nie dość klarowna na przestrzeni ostatnich 50 lat, to kampania lat 2015 – 2016 pokazuje jasno nawet najbardziej zakutym łbom, że amerykańska inteligencja, wraz ze wszystkimi jej środkami propagandowymi – jest stronnicza i uprzedzona. Prawicowe media stanowią nader wątłą siłę przeciwko jej atakom. Nie da się ich usłyszeć, bo zagłusza je wrzask tego, co słusznie zresztą zostało nazwane „Megafonem”.
Następnie, nasi reprezentanci w Waszyngtonie nieustannie dokonują samozaorania i autocenzury, i to w sposób wręcz absurdalny. Lenin miał powiedzieć, że „najlepszym sposobem na kontrolowanie opozycji jest dowodzić nią samemu”. Z taka opozycją jak nasza, rządzący nie muszą nawet zadawać sonie tego trudu. Nasi „liderzy” i „dysydenci” wychodzą ze skóry, by wejść w konwencję auto – sabotażowej gry, której reguły narzuca lewica. Zbity, wystraszony pies ma w sobie więcej siły życiowej niż oni.
Po trzecie zaś i najważniejsze, zdający się nie mieć końca import imigrantów z Trzeciego Świata, pozbawionych tradycji, nawyku czy doświadczenia swobód obywatelskich sprawia, że rośnie elektorat lewicowy, bardziej demokratyczny, mniej republikański i ze stratą dla Republika, mniej tradycyjnie amerykański z wyborów na wybory. To samo dotyczy zresztą populacji Amerykanów, i wzmacnia dwa wcześniejsze wymienione tu twierdzenia. Jest to główny powód, dla którego lewica, demokraci oraz dwupartyjna klika (kategorie rozdzielne, ale z dużą częścią wspólną) są przekonani, że oto weszli w koniunkcję permanentnego zwycięstwa, które na zawsze zwalnia ich z obowiązku bodajby udawania, że przestrzegają konstytucyjnych i demokratycznych subtelności. I mają rację.
Stąd też traktują otwarte granice jaką “wartość absolutną”; jedyną „zasadę”, którą przedkładają ponad inne, jeśli te wchodzą ze sobą w kolizję. Jeśli ten fakt nie przemawia do was wystarczająco, spójrzcie na to. Trump jest najbardziej liberalnym republikaninem od czasów Thomasa Deweya. Tyle razy rozminął się z konserwatywną ortodoksją, że National Review przestał nadążać z wyliczaniem. Spróbujmy jednak brać pod uwagę wyłącznie centralne tematy kampanii. W temacie handlu, globalizacji i prowadzenia wojen Trump jest bardziej lewicowy (w klasycznym rozumieniu) nie tylko w stosunku do własnej partii, ale nawet względem swojej rywalki. Nie zmienia to faktu, że lewica i klika ramię w ramię zatwardziałymi konserwatystami próbują z pełną determinację nie tylko pokonać, ale i zniszczyć Trumpa. O co tu chodzi?
Ach tak, jest jeszcze to: świętość masowej imigracji jest tajemniczą nutą, która porusza serca tak amerykańskiej klasy rządzącej, jak i intelektualistów. Ich motywy nieco różnią się między sobą. Lewica i Demokraci szukają zapewnienia większościowego elektoratu. Przynajmniej większość z nich wierzy akademicko – intelektualnemu kłamstwu, w myśl którego wrodzone Ameryce zło i rasizm można odkupić tylko sprzyjając coraz większej „różnorodności”. Klik chce za jednym zamachem załatwić kolejną ważną dla siebie sprawę – chce własnej legitymizacji; chce oddalić uwagę od swojego bogactwa i władzy poprzez udawanie, że dogmat otwartych granic jest formą noblesse oblige. Co z Republikanami i „konserwatystami”? Oczywiście, chcą, by rozgrzeszono ich z podejrzeń o „rasizm”. W przypadku tych ostatnich, ta taktyka ma przynajmniej jakiś sens. Żaden z naszych Washington Generals[3] nie może objąć poważnego stanowiska – ani zarobić poważnej gotówki – z tym epitetem, ciągnącym się za nim jak duch nieczysty. Jednak co do Republikanów, ich iście księżowskie miłosierdzie jest czynione kosztem ich żywotnych interesów. Czy naprawdę wierzą w to, że wyniki prawicy podskoczą ponad nieprzekraczalne 50,01 % dzięki głosom nowych wyborców, którzy odkryją w sobie „wrodzony konserwatyzm”? Żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują na to, by miało się tak kiedykolwiek stać. Nie przeszkadza im to gardłować: więcej, więcej, więcej! Nieważne, ile wyborów przegrają, ile okręgów na mapkach wyborczych będzie miało kolor niebieski i jak rzadko (o ile to się w ogóle zdarza) odsetek imigrantów o prawicowych przekonaniach przekroczy 40 % – zawsze obstają przy swoim. Niczym Angela Merkel po kolejnej fali gwałtów, strzelaninie, zamachu bombowym czy ataku maczetą – więcej, więcej, więcej!
To przecież czyste szaleństwo. To cecha partii, społeczeństwa, państwa, narodu, cywilizacji, która chce własnej śmierci. Trump, jako jedyny spośród kandydatów na najwyższy urząd w o najmniej siedmiu ostatnich cyklach wyborczych, powstaje, by powiedzieć: Chcę żyć. Chcę, by mój kraj żył. Chcę, by żył mój naród. Chcę skończyć z szaleństwem.
Owszem, powiedzieć, że Trump jest niedoskonały, to spory eufemizm. Lecz co z tego? Możemy lamentować do oporu nad brakiem męża stanu, który zajmie się sprawami najwyższej wagi – a co najważniejsze, połączy je. Od czasu trzykrotnej porażki Pata Buchanana, pojawiali się od czasu do czasu kandydaci, którzy podnosili jedną z tych spraw: Dick Gephardt poświęcał uwagę handlowi, Ron Paul – wojnie, Tom Tancredo imigracji. Ciągle jednak wśród całego spektrum postaci polityki – zarówno wielkich mężów stanu, niebezpiecznych demagogów, jak i jęczących nieudaczników – tylko ten rzekomo błazeński Trump nie tylko dostrzegł potrzebę połączenia tych wątków, ale udało mu się dzięki nim zyskać popularność. „Błazen” Trump jest więc rozsądniejszy – bogatszy w mądrość praktyczną – niż ci mądrzy-i-dobrzy, którzy go tak zażarcie atakują. To powinno ich zawstydzić. Że ich porażki, zamiast ich wzmocnić, wciąż dowodzą jedynie ich pychy i głupoty.
Zarozumiale nazywają to „spójnością” i „wiernością wartościom konserwatywnym”, zdefiniowanym przez kampanie z 1980 r. oraz przez konserwatywne think – tanki, urosłe do rangi bóstw. Głębsza spójność w służbie interesu narodowego widocznie im umyka. Gdy Ameryka była wielkim, niemal pustym kontynentem z gwałtownie rosnącym przemysłem, wówczas i masowa imigracja była dobrą ideą. (Choć Ben Franklin pewnie by się nie zgodził.) Ale od czasów I wojny światowej straciła ona sens. Tak samo wolny handel był niezaprzeczalnie wielkim dobrodziejstwem dla amerykańskiego przedstawiciela klasy robotniczej krótko po II wojnie. Warunki się jednak zmieniły. Wojna w Zatoce Perskiej z 1991 r. była strategicznym zwycięstwem amerykańskich interesów. Jednak żaden konflikt zbrojny od tamtej pory nie przyniósł podobnego sukcesu. Konserwatyści albo nie chcą dostrzec – albo, co gorsza, dostrzegają, ale i tak traktująjedynego przywódcę politycznego, który chce podjąć wyzwanie poradzenia sobie z tymi problemami, jako burzyciela status quo (więcej imigracji, więcej handlu, więcej wojny) i wcielenie zła.
Toporność Trumpa jest w istocie darem z niebios dla konserwatystów. Pozwala im ona na ukazywanie opinii publicznej jego aż nazbyt oczywistych braków, oraz ignorowanie i odrzucanie jego daleko większych zalet. Powinny być one podkreślane, ale w naszych zepsutych czasach nikt już się nie dziwi, że ukrywa się je pod przykryciem ciągłego odwoływania się do wad. Można było oczekiwać, że lewica wykorzysta je w swojej antytrumpowej kampanii. Ale dlaczego czyni to prawica? Niektórzy – chociaż pewnie mniejszość – są szczerzy w swoim przekonaniu, że ten człowiek po prostu nie nadaje się na prezydenta. David Frum, od zawsze przeciwnik imigracji, a od niedawna także zwolennik większej powściągliwości w polityce wojennej, jest szczery, gdy mówi, że pomimo zgodności poglądów Trumpa z jego własnymi, po prostu go nie trawi. Ale jeśli chodzi o resztę, to czy jest przypadkiem, że ludzie spod znaku #NeverTrumper, przypadkiem wspierają maksymę Invade The World, Invite The World[4]?
Kolejną sprawą było pytanie podniesione przez środowisko JAG – czy w naszych czasach do tego, by się wybić, naprawdę niezbędny jest nieokrzesany „krzykacz”? Hm, osobiście sądzę, że tak. Przypuśćmy, że pojawiłby się mąż stanu – pełen godności, opanowany, doświadczony, mądry – dokładne przeciwieństwo cech, których konserwatyści nienawidzą u Trumpa. Czy za temat kampanii obrałby te samy sprawy, co Trump? Czy uzyskałby poparcie konserwatystów? No cóż, moje na pewno – nawet, gdyby był demokratą.
Jednak powróćmy na ziemię. Nieco szalony Trump przynajmniej zajmuje się tymi kwestiami. Pozostaje jednak pytanie, czy to zadziała. Przez „to” rozumiem trumpizm jako szeroki zestaw zagadnień: bezpieczne granice, nacjonalizm gospodarczy i polityka zagraniczna obliczona w pierwszym rzędzie na realizację własnych interesów. Jako Amerykanie głupio zadecydowaliśmy rozbić państwo poprzez nieregulowaną imigrację, złą gospodarkę i politykę zagraniczną. Stopień spójności państwa, którym cieszyło się ono przed dostaniem się pod rządy kliki, jest nie do odzyskania.
Ale można nieco polepszyć stan naszego kraju. Po pierwsze, musimy przestać kopać pod sobą dołki. Przestańmy importować sobie biedę, przestępstwo i obce kultury. Lewica zaprojektowała instytucje nie tylko fatalne w działaniu, ale tragiczne w samym zamyśle. Powinniśmy to zmienić, ale ponieważ na każdej szkole i każdym centrum kulturalnym spoczywa żelazna pięść lewicy, przypominałoby to próby zaprowadzenia demokracji w Rosji. Niezły cel, ale należy liczyć się ze środkami – i nie inwestować czasu i sił w to, co niemożliwe.
Z drugiej strony, zwykłe postawienie muru i wprowadzenie prawa antyimigracyjnego pomoże niepomiernie, powstrzymując falę przybyszów, którzy generują etniczne separatyzmy oraz, by zaprowadzić język angielski i obyczaje amerykańskie w miejscach pracy. Tego rodzaju zmiany miałyby tę dodatkową zaletę, że przyczyniałyby się do zabezpieczania interesów gospodarczych i (można przynajmniej mieć taka nadzieję) do rozwinięcia solidarności pomiędzy ludźmi pracy z klasy niższej i średniej, wszystkich ras i narodowości.
To samo można powiedzieć o pomyśle Trumpa na handel i jego intuicje antyglobalistyczne. Co z tego, że nasza wydajność spadnie jeszcze bardziej, a i tak już ociężały produkt krajowy zanurkuje w poduszki jeszcze głębiej? Wszystkie te rzeczy dziejące się od ponad 20 lat tylko zwiększały popularność kliki. Doszliśmy do takiego punktu, że lepiej dla nas jest dzielić mniejszy tort, ale robić to sprawiedliwie – tak, by tylko jeden z kawałków trafiał do rządu i tych, których rząd zatrudnia, a pozostałe osiem – do czterech sektorów gospodarki i dwustu rodzin.
Czy to wszystko ma szanse powodzenia? Pytacie pesymisty – dostaniecie wiec pesymistyczną odpowiedź. Lepiej zatem nie pytajcie. Zamiast tego pomyślcie: czy nie warto spróbować? Jaka jest alternatywa? Jeśli nie dacie stanowczo twierdzącej odpowiedzi, jesteście albo częścią kliki, albo głupcami, albo konserwatywnymi intelektualistami.
A jeśli to nie wyjdzie – co wówczas? Ustaliliśmy już, że większość „konserwatywnych” antytrumpistów to w sensie Orwellowskim, obiektywnym zwolennicy Hillary. A co z resztą? Jeśli rozumiecie, jakie zagrożenie ona stanowi, ale nie znosicie Trumpa – czy potraficie pomyśleć o dłuższej perspektywie? Wydaje się, że możliwości są trzy: imperializm, secesja/krach, upadek, lub managerski liberalizm rodem z Davos aż po kres przewidywania … a ponieważ nic nie trwa wiecznie, i on zakończy się którąś z pozostałych opcji. Acha, no i jeszcze – dla tych, którzy mają rozmach i nie powściągają marzeń – kolejna Rewolucja Amerykańska, przywrócenie konstytucjonalizmu, ograniczonej roli rządu i 28 – procentowego progu podatkowego.
Jednak trzeźwych spytam: czy wyobrażacie sobie lepszy długoterminowy scenariusz niż któryś z naszkicowanych przeze mnie, gdyby Trump przegrał? Ja też nie.
Wybory 2016 są testem – według mnie, ostatecznym – na to, czy w narodzie amerykańskim ostały się resztki cnoty, niegdyś będącej jego kośćcem. Jeśli ludzie nie zdobędą się na to, by po prostu oddać głos na pierwszego w naszym pokoleniu kandydata, który obiecuje zrealizować nasze interesy, a przeciwko temu, który chwali się, że zrobi coś przeciwnego (ktoś chętny a kolejny milion Syryjczyków?), będą zgubieni. Być Mozę nie zasługują na los, który przypadnie im wówczas w udziale, ale tak czy inaczej będą cierpieć z powodu tego, co nieuchronnie nadejdzie.
Publius Decius Mus
Tłum. Agnieszka Sztajer
[1] Black Lives Matter – organizacja zajmująca się wsparciem i promocją interesów czarnoskrórych mieszkańców USA (przyp. tłum.)
[2] Alt – right – radykalny ruch prawicowy sformowany w USA w ostatnich latach, adaptujący często szokujące formy oraz daleki od konserwatyzmu w klasycznym tego słowa znaczeniu (np. odrzucający konserwatyzmobyczajowy)
[3] Żartobliwa aluzja do drużyny koszyrarskiej Washington Generals, znanej z hasła „The General Whose Army Never Wins” – „generałowie, których armia nigdy nie zwycięża” (przyp. tum)
[4] Popularna w amerykańskiej publicystyce fraza, „Zaatakuj świat – Zaproś świat”, odwołująca się do lewicowej strategii militarnej oraz imigracyjnej
Kategoria: Polityka, Publicystyka