Montgomery po staremu
Znałam panią, która jeszcze w wieku 90 lat żywo wspominała książki Lucy Maud Montgomery i dopytywała o ich wznowienia, a w tym czasie w Polsce już zaczęły pojawiać się filmy oparte na "Ani z Zielonego Wzgórza". Sama obejrzałam kilka razy dzieło Kennetha Sullivana z niezastąpioną Megan Follows w roli głównej. Będę do niego wracać, natomiast kontynuację tegoż omijam szerokim łukiem. I jest też ekranizacja najnowsza…
Z początku, oglądając film Sullivana, czepiałam się reżysera o wszelkie różnice w fabule, a nawet wyglądzie postaci. Maryla była przecież chuda, a panią Linde Ania nazwała w złości "tłustą babą". Potem oceniłam, że cokolwiek Sullivan pozwolił był sobie zmienić, nie wyszło historii na złe: jest ona niezmiennie wzruszająca, pogodna i dowcipna, tak jak oryginał. To zachęciło mnie do obejrzenia kontynuacji, kolejnych części, które przedstawiają dalsze losy Ani i Gilberta. Tu niestety srodze się zawiodłam. O ile odpowiednik "Ani z Avonlea" z grubsza odpowiada duchowi Montgomery, to dalsze części uważam, za telenowelę. Pozmieniano prawie wszystko i dodano głupawe wątki mające uwspółcześnić powieść, jak na przykład scenę, w której Diana żali się przyjaciółce, że Fred – mąż już jej nie całuje na dobranoc, i dlaczego?? (Bo żyje faktem, że musi iść na wojnę). Diana ma kłopoty małżeńskie – wielka pani jeżdżąca białą limuzyną… Z kolei Gilbert terminuje jako lekarz w wielkomiejskim szpitalu i tam bohatersko broni ubogiego pacjenta przed lekarzem – wyzyskiwaczem ludu. Taki piękny socjalistyczny akcent. Na koniec, w I Wojnie Światowej walczą nie dzieci Blythe'ów, tylko Gilbert i jego pokolenie. Reżyser wymyślił na nowo losy Ani u początku XXI wieku, jakiegoś niedoszłego jej amanta, jego zamordowanie przez wojennego wroga. Zielone Wzgórze puste i w ruinie – kto i po co to wymyślił? Najnowszych części oglądać nie będę, wizja ojca Ani jako potwora odrzucającego dziecko (ma to wynikać z listów) i Gilbert – bohater II Wojny to już dla mnie za dużo. Filmowe losy Ani według Sullivana zaczynają się uroczo, a kończą nijako: to już nie jest Montgomery.
Zostaję więc przy części pierwszej. W 2016 na ekrany weszła nowa wersja "Ani", z Ellą Ballentine w roli głównej. Da się obejrzeć, ale Harrison z kolei Sullivanowi do pięt nie dorasta. Mało w niej pogody i dowcipu, które tu są przysłonięte Aninymi traumami. Podkreślono strach dziecka, przywołano (czarno-białe migawki) scen przemocy w rodzinie i w sierocińcu, gdzie Ania przebywała. Cóż, ma to swoje uzasadnienie w oryginale, ale przecież nie oddaje jego uroku, tak jak się to znakomicie udało Sullivanowi.
Konserwą się podczas oglądania ekranizacji Montgomery okazałam. To i uznałam, że dobry temat dla Myśli Konserwatywnej.
Aleksandra Solarewicz
"Ania z Zielonego Wzgórza", reż. K. Sullivan, Kanada 1985 (i dalsze części) oraz "Ania z Zielonego Wzgórza", reż. J.K. Harrison, Kanada 2016
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Recenzje