„Miasto 44” jako film niemy
Łomotanie kół o kiepski asfalt zagłuszało skutecznie filmowe dialogi. Słychać było natomiast piosenki nadawane przez radio, umieszczone poniżej telewizora. Na ekranie ludzie padają od kul, a z głośnika idzie melodia „Time of my life” z „Dirty dancing”. „Miasto 44” oglądałam więc w wersji niemej, w absurdalnej oprawie muzycznej. Taniec śmierci.
Zanim włączono dla nas „Miasto”, obejrzeliśmy w naszym autokarze trzy inne filmy. Obowiązkowo na temat rzezimieszków. Zabili go i uciekł, przy czym polski rzezimieszek uciekał, klnąc k…, ch… i j…, aż uszy bolą. Po takiej serii film o tragicznym nawet powstaniu wydawał się miłą odmianą, mimo że zawierał w sobie sporo kiczu.
Bardzo spodobała mi się rekonstrukcja dawnej Warszawy, fasady kamienic i dawne ulice. Katusze natomiast cierpiałam, śledząc wątki romansowe. Nie darmo już jako dziecko doszłam do wniosku, że najlepszy film przygodowy, sensacyjny lub po prostu o żywej akcji psuje się, gdy na horyzoncie pojawia się jakaś królewna, damska odmiana pirata lub ktoś podobny. W „Mieście 44” główny bohater, Stefan Zawadzki, ma dwie muzy jednocześnie, a sceny miłosne z jego udziałem przypominają, ratunku! estetyką teledyski disco polo. Ciekawa jest swoją drogą fizjonomia pana Stefana. Mnie przypominała nieruchomą i gładką twarz Oleńki Billewiczówny z „Potopu”. Tylko jej oczy wyrażały jakieś emocje. Poza tym, maska.
Najlepiej skonstruowano, moim zdaniem, sceny upadku powstania. Są tak poruszające, że czasem opuszczałam wzrok. Dylematy, rozterki, tragedie, które można było wyczytać z oczu bohaterów, nie słysząc w pełni słów. Warto było obejrzeć ten film, by zrozumieć, do jakiej rzezi powstańców doszło i jakim okrucieństwem wykazali się Niemcy. "Miasto 44" jest to jednak lekcja historii. Film, który właśnie Niemcy powinni obejrzeć.
Aleksandra Solarewicz
"Miasto 44', reż. Jan Komasa, Polska 2014
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Recenzje