Matyszkowicz: Powrót do Cluny
Mnisi z Cluny byli dumni, że są członkami najdoskonalszej z monastycznych wspólnot. Stawiano ich za wzór. Aż przyszedł kres tego marzenia. Jaka stąd dla nas nauka? – pyta Mateusz Matyszkowicz.
Czytanie historii klasztorów powinno być jednym z podstawowych elementów kształcenia ludzi, którzy chcieliby pozostać w orbicie kultury europejskiej. Ten niezwykły sposób funkcjonowania ludzi i oddziaływania przez nich na społeczeństwo ma swój początek oczywiście na Wschodzie. Wpierw tym niechrześcijańskim, później chrześcijańskim i wreszcie staje się jednym z głównych budulców takiego Zachodu, jaki znamy. To nie przypadek, że założenie przez św. Benedykta klasztoru na Monte Cassino staje się jedną z cezur oddzielających świat starożytny od średniowiecza.
Michel Pacaut bierze na warsztat jedną z tradycji monastycznych Europy, bada więc dzieje jednej z odmian ruchu benedyktyńskiego, jedną z jej denominacji – tę, która od X do XII wieku zdołała przekształcić oblicze monastycyzmu i całej Europy.
A więc gdzieś na początku X wieku książę Akwitanii Wilhelm Pobożny funduje klasztor w Akwitanii. W swojej donacji zapewnia klasztorowi niezależność, powierza go Stolicy Apostolskiej i zastrzega, że nikt – ani władza kościelna, ani świecka – nie może uszczuplić niczego z darowanych dóbr. Sam oczekuje jedynie modlitwy.
Wilhelm Pobożny nie mógł czytać Arystotelesa, ale gdyby przeczytał, zapaliłby się zapewne do X ks. Etyki Nikomachajskiej, w której Filozof ustanawia prymat życia kontemplatywnego nad praktycznym , czyli politycznym. Nie czytał, ale intuicja pchnęła go do tego aktu i tu czas na pierwszą refleksję. Poza tą donacją niewiele pozostało po zacnym Wilhelmie. Żadną gierką nie wsławił się w historii tak bardzo jak prostym aktem zrzeczenia się sporego kawałka swojego księstwa i zakazem jakiejkolwiek dalszej ingerencji na tym obszarze. Z dzisiejszego punktu widzenia to akt niemal szaleńczy, pozbawiony sensu, ale Europa już taka jest, że najwspanialsze jej dzieła pozbawione są sensu – są jakby wyzwoleniem się z tego, co praktyczne i krótkowzroczne.
Gdyby to stało się dzisiaj, Wilhelma nazwanoby ekscentrycznym filantropem. Ale Wilhelm był po prostu człowiekiem pobożnym, jak mówi sam jego przydomek. Nawet jeśli to na wyrost, skutki jego szaleństwa nie pozostawiają wątpliwości: Wilhelm zafundował tysiącom mnichów duchową przygodę. Zagrał tym na nosie wszelkim władzom – zachłannym władcom ziemskim i biskupom, którym także to szaleństwo nie zawsze mieściło się w głowach.
Powstaje więc Cluny, a jego pierwszy opat, św. Odon, adaptuje specjalnie na jego potrzeby regułę benedyktyńską. Cluny staje się w ten sposób częścią wielkiego świata odziedziczonego po prawdziwym założycielu tej Europy, którą znamy. Niektóre zasady łagodzi. W jednym jednak nie ma litości – w modlitwie. Rzecz charakterystyczna. Zakon, który osiągnął perfekcję w ekonomicznej organizacji i stał się swego rodzaju feudalną korporacja przynoszącą krociowe zysku, był przede wszystkim organizacją modlitewną. I nie było tu żadnego zmiłuj.
Mnichom wyznaczono wręcz morderczy tryb modlitwy i ascezy, taki, który człowiek dzisiejszy nazwałby okrutnym znęcaniem się. Poza ściśle wyznaczonymi porami Służby Bożej i elementami pracy, czy też zarządzania gospodarką klasztorną, mnisi nie mają czasu na wiele więcej zajęć. A mimo to ekonomiczne i polityczne skutki działalności tej kongregacji teoretycznie wyłączonej ze spraw tego świata jest ogromny. Zmieniają oni gospodarczy obraz terenów, które przypadają im we władanie, wpływają na władców i stają się potęgą. Jeśli ktoś dzisiaj mówi, na przykład, o ruchach pokojowych i kojarzy je wyłącznie z lewackim pacyfizmem, powinien przeczytać książkę Pacault – dowie się, że średniowiecze stworzyło własny, zupełnie nielewacki sposób działalności pokojowej i przewodzili jej pokorni mnisi. Ich skuteczność była widoczna choćby w powstaniu pojęcia pokoju Bożego i wyłączenia znacznej części tygodnia z działań militarnych. Znając naturę ludzką i poziom zniszczenia jej grzechem, nie zaczynali od przykucia się łańcuchami do drzew w oczekiwaniu na dzień, w którym wojny znikną ze świata – woleli taktykę małych kroków, ograniczanie i cywilizowanie wojen. I odnieśli w tym sukces.
Pod tym względem zadufany w osobie dzisiejszy świat, ten, który uważa się za centrum historii i najwyższy punkt realizacji dziejów, powinien płonąć ze wstydu. A naszym ruchom pokojowym daleko do tej skuteczności, którą osiągnęli opaci Cluny. I jest to nauka druga z książki Pacault: jeśli chcesz politycznie zaistnieć, zajmij się przede wszystkim modlitwą i kontemplacją.
Ten sposób życia przyciągał. Wokół klasztorów kluniaków postawały całe wioski świeckich – klasztor formował nie tylko własnych członków i nie tylko w kamiennych murach uczył kultury – oddziaływał na całe otoczenie, zarówno to wielkie i dworskie, jak i najprostsze.
I wreszcie nauka najtrudniejsza. Kiedy czytamy „Dzieje Cluny”, mamy wrażenie, że ta wspólnota oddana kontemplacji jest święta i jak sama kontemplacja, jest wieczna. Nic bardziej mylnego. Większa część historii Cluny to dzieje agonii potężnej kongregacji. Kluniaci przegrywają konkurencję z cystersami i zakonami żebraczymi. Zapominają często o swoim powołaniu. Patrzyli już z zewnątrz, jak ich konkurenci przejmują coraz liczniejsze donacje i przyciągają młodych adeptów chrześcijańskiego życia. Ich czas mija, aż w XVI wieku kończy się całkowicie. W wymiarze materialnym zostają po nich tylko ruiny. I być może to refleksja najważniejsza, która pozostaje po lekturze naszej książki.
W VIII księdze Państwa Platona wielki filozof dochodzi do wniosku, że państwo idealne jest niemożliwe, bo jako idealne powinno być wieczne. Ale wszystko, co powstaje, musi też mieć swój koniec. Tak samo jest z Cluny. Potęga kongregacji, choć zanurzona w zamyśle w wiecznym przeznaczeniu jej członków, musi ulec zagładzie.
Czy stało się to w wyniku zepsucia obyczajów wewnątrz wspólnoty, która po osiągnięciu sukcesów pogrążyła się w pysze i samozadowoleniu? Czy zmienił się duch czasu i inne prądy duchowe wysunęły się na czoło? Czy zmieniła się ekonomiczna organizacja społeczna i oparta na tradycyjnym porządku feudalnym wspólnota kluniacka straciła swą siłę? Czy nie przesadził w swoim elitaryzmie, stając się w pewnym czasie przede wszystkim wspólnotą ludzi z rodzin arystokratycznych? Wszystko po trochu.
Nie oznacza to jednak, że do Cluny nie powinniśmy powracać. Wrócić do Cluny to przywrócić właściwy porządek sprawom tego świata i nauczyć się jak go złączyć z tym światem, który na pewno nie przeminie.
Mateusz Matyszkowicz
Marcel Pacaut, Dzieje Cluny, Kraków 2010.
za Rebelya.pl
fot. Wikipedia, Crative Commons