Matuszewski: Król Raspaila
Ten, kto zna i rozumie wrażliwość Jeana Raspaila, kto czytał Króla zza morza lub Sire, wie, że te powieści to w swojej istocie literackie traktaty o monarchii, jej istocie, fundamentach, duchu, świętości, relacji z doczesnością i powinnościach w czasach, które odrzuciły Tradycję.
Jego wizja króla sięga do dawnej tradycji uświęcenia monarchy i wyjęcia go z porządku doczesnego poprzez namaszczenie świętym olejem i przelanie nań władzy pochodzącej wyłącznie od Stwórcy. Dziś Król wprawdzie trwa, ale dla zaślepionych pychą laickiej iluzji poddanych jest niedostrzegalny. Do dyspozycji ma ledwie cień dawnego autorytetu, porządku i świętości, wszystko obrócone w perzynę na podobieństwo zdewastowanych przez rewolucyjną zgraję domów największych rodów Francji. Pośród tych gruzów stoi sam.
Ale przecież trwa.
Raspail nie zmaga się z pytaniem o to, który z Pretendentów ma objąć Tron. Chce raczej wrócić do źródeł, na powrót odnaleźć i poskładać w całość rozbite okruchy Tradycji i umieścić Króla w kontekście świata współczesnego. Ma zamiar przypomnieć odwieczną prawdę, a zarazem wskazać Pomazańcowi jego dziedzictwo, będące dziś polem jego największej udręki. Wie, że stawką wyborów, jakich dokona Król, będzie rząd dusz i wskrzeszenie Królestwa. To rola pisarza, dla niego samego jasna i nie pozostawiająca pola do wątpliwości. „Ja tylko wskazuję rzeczy oczywiste” – zdawkowo konkluduje Raspail.
I.
Najważniejsze jest sacrum.
Niestety, lud go nie rozumie. Świętość oraz majestat władzy królewskiej zgilotynowano na szafocie Ludwika XVI i zakopano razem ze zbezczeszczonymi szczątkami władców Francji, tych wszystkich, którzy poprzedzili Króla i których krew płynie w jego żyłach. I z samą Francją, tą prawdziwą, którą oni uosabiali. Czy raczej – którą byli. „Znienawidzono was tak bardzo – pisze Raspail – bo tak długo byliście wszystkim”.
Dziś komunia Francji z jej królami już nie istnieje. „Jej miejsce zajęły obojętność i ignorancja, a w najlepszym razie (…) ta odrobina współczucia i wzruszenia, które wywołują sprawy z góry spisane na niepowodzenie. Sprawy przegrane.” Król, tradycja, królestwo Francji, obecność Boga we władzy, ciągłość monarchii, głęboki sens historii, los narodu wcielony w osobę suwerena, wymykającego się kaprysom powszechnego głosowania – wszystkie te sprawy nie mają najmniejszego sensu dla tych, którzy zamieszkują dziś ziemie dawniej uświęcone koroną.
Lud nie pamięta tronu, zapomniał też o ołtarzach i czci, którą winien jest Stwórcy światów. Sacrum wyrugowano z przestrzeni publicznej – a przecież to ono jest najważniejsze dla Króla, stanowi bowiem źródło jego praw i rdzeń jego istoty. Od zrozumienia swojej z nim łączności Król musi zacząć przede wszystkim, gdyż „Boża łaska, która stworzyła królów Francji, jest nieprzerwanym strumieniem, nie poddającym się woli ludzi. Jest po wiek wieków przekazywana tym, których Bóg wybrał. Nigdy się nie wyczerpie. Można ścinać głowy chrześcijańskim królom, można ich wygnać, można o nich zapomnieć, ale łaska Boga trwa nieustannie”. Niezmienność sacrum jest fundamentem stałości posłannictwa Bożego pomazańca. Świętość władzy oraz nadanie jej przez Boga, dokonane w akcie namaszczenia, bardziej nawet niż dziedzictwo rodu (choć jedno z drugim jest współistotne) czyniło królów królami.
Bez tego błogosławieństwa, stanowiącego dla władzy prawowitej najwyższą legitymację, panowanie zbudowane będzie na fałszu. Historia uczy, że w pewnym momencie próbowano zastąpić je wolą ludu, jednak dla Króla, świadomego brzemienia, jakie na nim ciąży, jest to niedopuszczalne – stawia bowiem lud w pozycji najwyższego suwerena. „Gdyby jednak (…) ktoś Ci kiedyś złożył taką propozycję, nie wahaj się, Miłościwy Panie, i odmów – to oszustwo! Jeżeli nie będzie w tym Boga – odmów! To nie Twoje powołanie” – poucza Pisarz. U podstaw władzy królewskiej leży przecież ten sam autorytet, który emanuje z tronu Stwórcy – Bóg scedował go bowiem na monarchę w chwili namaszczenia. „A jakże Ty, król Francji, miałbyś przemilczeć Boga?”. Było by to nienaturalne, podobnie jak nienaturalny jest fetysz wszystkich tych praw, „których człowiek nie otrzymuje już od Boga, ale sam je sobie przyznaje, co pewnego dnia srogo się na nim zemści – nawet, jeśli miałby na to czekać do dnia sądu”. Nie ma Boga – nie ma Króla. „Król świecki – ktoś taki nie istnieje. Dla naszych starych, chrześcijańskich narodów coś takiego nie miałoby sensu” – konkluduje Raspail.
Zwraca równocześnie uwagę, że nawet te monarchie (niezależnie od tego, czy katolickie, czy protestanckie), w których monarcha panuje wyłącznie z woli parlamentu, stanowią (paradoksalnie) dowód na sakralny charakter władzy królewskiej. „No bo na czym niby miałaby się opierać ta akceptacja ludu? Czy jedynie na wierności władcy?” – zwłaszcza w czasach na wskroś egalitarnych i nie uznających, czy może lepiej – nie będących już w stanie pojąć, przyrodzonych praw dynastii? „To ma z pewnością znaczenie, ale nie wystarczyłoby (…), gdyby w podświadomości tych narodów nie tkwiło pojęcie królewskiej sakry i starodawnego namaszczenia władców. Nawet, jeśli dziś konstytucyjnie neguje się jego skutki, to źródło nie wyschło i kropla po kropli nadal potajemnie przenika i uświęca osobę króla”. Prawdy tej nikt rzecz jasna głośno nie wypowie, ale ona istnieje w zbiorowej świadomości (a może podświadomości?) i czasem, na przekór modom, wydostaje się na powierzchnię.
II.
Król nie jest – bo ze względu na swoje posłannictwo i sakrę, otrzymaną bezpośrednio od Boga, być nie może – człowiekiem takim samym, jak inni. I nie może starać się z nimi zrównywać. Stanowi rdzeń Królestwa, jego symbol i personifikację, ale nie jest równy poddanym tak, jak ojciec nie jest równy swoim dzieciom.
Zwracając się do Faramunda, Pisarz zauważa: „Jesteś inny od reszty śmiertelników – nie za przyczyną dumy z urodzenia czy innej próżności, ale po prostu dlatego, że nadeszła Twoja kolej, by stać się wcieleniem królestwa – Twoje życie, Miłościwy Panie, stanie się w jakiś sposób nierealne, odwołuje się bowiem do tych uczuć, które nie są już podzielane przez nikogo (…). I nie jest to nawet kwestia wiary. Idea królestwa jest niezależna od tego, czy się w nią wierzy, czy nie. Nieważne, ilu jest niedowiarków. Tego się nie waży i nie mierzy. Bóg to Bóg. Król to król”. Zakorzeniona w Bożej woli i z niej tylko wypływająca władza króla nie może zostać przerwana i przez wszystkie wieki przekazywana jest tym, których Bóg wybiera. Król jest jedynym legalnym depozytariuszem tej łaski.
To dlatego odrzucenie Boga powoduje upadek wiary w posłannictwo Króla, z kolei trwanie przy nim równoznaczne jest ze świadomością istnienia związku pomiędzy płaszczyzną polityczną a teologiczną. Rozumieją to ci, którzy na przekór czasom zechcą trwać w wierności u stóp tronów. „Rojalizm to bez wątpienia rodzaj przekonań politycznych, ale także religijnych, a jedno bez drugiego nie istnieje. Wiara, którą pokłada się w swoim księciu, nie różni się istotnie od tej, jaką pokłada się w Bogu”.
III.
Król nie wybiera swojego losu. Król jest królem – jak woda jest wodą, a ogień ogniem. Jego posłannictwo wynika z wyrażonej przez Boga woli, a potwierdza je sakra wszystkich bez wyjątku władców, którzy byli przed nim. „Nie jesteś – poucza Pisarz swojego króla – panem swego losu, który nie powinien być dla Ciebie powodem do dumy ani wstydu. Nie masz innego wyboru, jak tylko go przyjąć, a wszyscy inni winni Ci są wierność, nawet, jeśli nigdy jej nie doświadczysz. Będąc dziś niczym, jesteś zarazem wszystkim”.
Wszystkim – to znaczy królestwem. To królestwo nie jest z tego świata. Nigdy nie było. Dlatego Król żyje. Działając z Bożego nakazu, jest tylko zapowiedzią nadziei przekazywanej z władcy na władcę.
IV.
Król najpierw panuje nad swoim krajem, a dopiero potem nad ludem; ograniczenie się wyłącznie do panowania nad ludem królestwa oznacza odrzucenie kosmicznego aspektu królowania. „Prawdziwy król jest królem pól i lasów, gór i jezior, owiec i dzików, łań i pstrągów; (…) prawdziwy król wszędzie jest u siebie i nie jest to kwestia własności – król bowiem nie posiada swego królestwa w postaci ruchomości i nieruchomości; on sam jest swoim królestwem, w jedności swego wcielenia. (…) Królowanie nie polega na tym, aby mieć, ale na tym, aby być”. Stąd też nie ma znaczenia terytorium, nad którym król panuje realnie. Nie jest istotne, czy jego poddani uznają jego władzę. On jest królem i królem pozostanie. Gdziekolwiek pójdzie – będzie u siebie.
Na szczęście Królestwo nie opiera się wyłącznie na tym, co ziemskie. Funkcjonuje ono w dwóch wymiarach; pierwszy – to ten widzialny: jest nim kraj i zamieszkujący go lud. Ale jest i wymiar drugi – niewidzialny, który nie ma ziem i granic, „a jest jedynie porywem duszy”. To on stanowi fundament tego pierwszego i na razie musi królowi wystarczyć, bo jest jedynym, jakie mu pozostało.
V.
Powinnością Króla jest wierne trwanie przy właściwych definicjach i znaczeniu pojęć, które świat ponowoczesny zmienił i przetworzył, tym samym budując kolejny mur na drodze do przywrócenia właściwego porządku rzeczy. Definicje, a wraz z nimi współtworzący je świat prawd i dogmatów, stanowią filary tożsamości; są spoiwem społecznej pamięci i wyznacznikiem postaw oraz roli jednostki. Ich wyrugowanie ze zbiorowego myślenia doprowadziło do czegoś, co Pisarz nazywa deficytem duszy. Lud utracił pamięć, a tym samym to, co stanowić winno podstawę przywrócenia mu dawnej chwały i praw. Lud, który toksyczne opary rewolucji zamieniły w opętany siecią sztucznych i wykrzywiających rzeczywistość –izmów naród, oderwany od sacrum i nadal tkwiący w utopii przeświadczenia o własnej nadrzędności wobec władzy, „jest już jedynie czymś w rodzaju krabów pustelników, które żyją w skorupkach porzuconych przez przedstawicieli innego, nieistniejącego już gatunku, tak różnego od tego, który powstał na ostatnim zakręcie wieków na skutek nie wiedzieć jakiej anomalii genetycznej”. Ludzie ci mówią tym samym językiem, co ich przodkowie, jednak słowa, które wypowiadają, nie znaczą już tego, co głosiły dawniej, w czasach panowania porządku, którego polityczny rdzeń stanowili Boży pomazańcy.
„Na drodze Twojego powrotu wyrasta mur słów” – pisze do swojego Króla Pisarz. „Nie twierdzę, że wszystkie wartości, zwane republikańskimi, przyczyniają się do degeneracji narodu i jego duszy. (…) Jednak w przypadku niektórych z nich – tych najbardziej zdradzieckich, podstępnych i destrukcyjnych, ukrywających się pod maską postępu – taka przemiana jest niemożliwa i sprzeczna z naturą”. Przykład? „Republikańskie wartości rodzinne, rozumiane zgodnie z duchem dzisiejszych czasów, (…) nie mogły by się w żaden sposób przekształcić w opiekuńcze wartości rodziny francuskiej. Republikańska i obywatelska koncepcja rodziny (…) nie może być nazwana francuską, bo sama w sobie jest zamachem na nienaruszalność francuskiej rodziny. Podobna konstatacja nasuwa się w przypadku innych istotnych wartości ogólnoludzkich, które są dziś wypaczone, skrzywione, zdeformowane, przekręcone, a nawet całkiem zepsute – nie mógłbyś ich, Miłościwy Panie, ot tak, po prostu, przyjąć za własne. I oto mamy kolejny mur, który wznosi się na Twojej drodze. Sto lat temu (…) Barres pisał: ‘Czuję, jak zanika narodowość francuska, to znaczy utrzymująca nas przy życiu substancja, bez której i ja przestałbym istnieć. Cios dosięga samej głębi naszego życia, naszej prawdziwej rzeczywistości, naszej energii’…”.
Król nie może uznawać tej fałszywej rzeczywistości – tym samym dałby jej bowiem legitymację. Nie może stać się jednym z równych pośród swoich poddanych. Nawet, jeżeli staje osamotniony i niezdolny do bycia zrozumianym oraz uznanym w konsekwencji zaniku wśród jego poddanych poczucia prawdziwej rzeczywistości, musi trwać. Nie trwa wyłącznie dla samego trwania. Jego posłannictwo łączy go ze stuleciami, które były przed jego nadejściem i tymi, które dopiero nastąpi; trwa dla ludu, który może zechce się kiedyś ocknąć, a uczyniwszy to – będzie potrzebował Tronu, wokół którego będzie mógł się zgromadzić i który otoczy go opieką; trwa dla Boga, który nigdy nie zmienił swej woli. Trwa dla Historii – jedynej prócz Boga zdolnej do osądzenia go.
„To prawda, że dziś nikt i nic nie przypomina już ludzi i obyczajów dawnych czasów.
Próba wskrzeszenia tamtej historii świadczyłaby o tym, że się pomyliło epoki o wiek, a nawet dwa, bo przecież właśnie zaczęliśmy kolejny. Ty jednak odpierasz ten argument. Żyć i trwać to nie to samo. Pretendować – w królewskim sensie tego słowa – nie znaczy czekać, bo nie ma na co i można by tak czekać do końca świata. Jesteś królem. Będziesz królem, (…) choćby na jeden, nieskończenie krótki moment, na nieskończenie małej cząsteczce kraju, która stanie się Twoim efemerycznym terytorium”.
VI.
Ludowi należy przypominać jego organiczny charakter, hierarchiczną zasadę, która winna organizować jego życie, a on sam ma nie tylko współtworzyć swoje otoczenie, ale też być nim do głębi przeniknięty. Co to oznacza? Lud jest wszystkim tym, co uformowało go poprzez stulecia. Potrzebuje błogosławieństwa Tradycji.
Pisarz przestrzega Króla przed grzechem przeciętności. Szydzi z niej i zwraca uwagę, że temu, którego wyróżnia Boże namaszczenie, nie wolno być policzonym w poczet „wielkiej masy wydziedziczonych królewskich potomków z całą ich parantelą, książąt bez księstwa, wędrownej trupy teatralnej w stylu Pirandella, stanowiącej tło balów charytatywnych, sponsorowanych przyjęć i wspaniałych książęcych ślubów, będących niczym piekielny casting, (…) modelek, telewizyjnych histrionów, (…) rekinów finansjery uświęconych posiadanymi na koncie miliardami” – słowem wszystkiego, co uosabia blichtr tego świata. To fasada. „Pokazując światu ten próżny (…) obrazek (…) samych siebie, cóż przedstawiają? Pozory. Nic tylko pozory. (…) A spektakl trwa. Nasze głodne przedstawień społeczeństwo jest wdzięcznym konsumentem pozorów”. Zobowiązanie Króla wobec jego ludu, a także posłannictwo, które odziedziczył, nie pozwala mu być banalnym. „Nam nie jest potrzebny książę z kolorowych czasopism. My chcemy księcia z witraża” – konkluduje Raspail.
Zresztą… Ci, którzy zechcą przyjąć króla na bankiecie, traktują go jako atrakcję, ciekawostkę z dawno minionej przeszłości. Gdyby zdali sobie sprawę, że Król dąży do zaznaczenia swojej obecności również w czasie przyszłym, a zwłaszcza, że jego zadaniem jest odrzucenie porządku, w którym istnieją, nikt by do niego nie podszedł.
VII.
Praca… dla większości z nas konieczność, ale dla Króla oznacza ona wejście w układ wymiany myśli i wzajemnych stosunków między ludźmi, który może oddalić go od siebie samego i tego, co reprezentuje; układ, który na dłuższą metę przyczyni się do jego klęski – uniemożliwi bowiem bezstronne i uczciwe uosabianie Królestwa. Zadajmy pytanie: czy kapłan jest kapłanem tylko w weekendy? Oczywiście, że nie. W tym samym znaczeniu Król nie jest królem w jakimś ograniczonym wymiarze czasu wolnego – jest nim wiecznie, w wieczności bowiem tkwi źródło jego władzy i Tradycji, której stał się częścią. Zresztą – jak można to sobie wyobrazić? „W poniedziałek rano, punktualnie, z wybiciem godziny otwarcia biura, z teczką w dłoni, ten, który mógłby być Królem (…), przekracza próg zatrudniającej go spółki, w szatni, razem ze swoim trenczem, zostawia Bożą łaskę i dołącza do kolegów, by wraz z nimi zjeść biurowe śniadanie. W dłuższej perspektywie jeden pożre drugiego i w ten sposób zjedzony zostanie król”.
Bycie królem to nie weekendowe hobby, nawet jeśli jest się tylko królem z tytułu dziedzictwa. To zadanie, które powinno zajmować cały czas i uwagę króla – stanowi bowiem istotę jego bytu. Schemat: praca od poniedziałku do piątku, a w weekend – zmiana dekoracji, „przyjęcie w zamku B., zwiedzanie miasta i muzeum, bankiet, przemówienie, dygające dziewczęta, (…) okrzyki niech żyje król” – to estetyczne i teologiczne bluźnierstwo. Pisarz chce wyrwać taką możliwość z umysłu Króla. Przypomina mu, że jego posłannictwo nie jest z tego świata, choć to na nim ma panować.
Jeżeli mowa o uprawianiu jakiegokolwiek zawodu, to najgorszym wyjściem jest udanie się na służbę Republiki. Nieważne w jakiej roli: polityka, ambasadora, ministra… dla Republiki będzie to legitymizacja jej istnienia, dla Króla zaś – oznaka milczącej, jakkolwiek ostatecznej rezygnacji z jego praw. „Nie można służyć dwóm panom – Królowi i Republice – zwłaszcza, gdy samemu jest się Królem. (…) Nawet gdy, twoje motywy będą najbardziej altruistyczne na świecie – mówi Pisarz do Faramunda – nie możesz iść na taki kompromis. Bo kiedy raz to uczynisz, Miłościwy Panie, kiedy wejdziesz w ich szeregi, nigdy się już z stamtąd nie wyrwiesz”. Nie da się tego zrozumieć bez uzmysłowienia sobie relacji Króla i tego, czym jest Republika. „Republika to nie Francja – konstatuje Pisarz – Nawet jeśli się na nią patrzy od strony jej przymiotów, to jest ona tylko małym fragmentem, krótką chwilą Francji. Ty byłeś w niej na wiele setek lat przed tą chwilą, a gdy ona nadeszła, zostałeś odrzucony”. Niezależnie od tego, jaką podróż przyjdzie odbyć Królowi, jedno pozostaje pewne: trzeba zachować czystość.
Powszechna konieczność zarabiania nie jest koniecznością dla króla. Stwierdzenie to, pozornie sprzeczne z realiami, które wyznaczają kierunek biegu życia wyrwanych ze Starego Porządku poddanych Króla, może zostać zrozumiane tylko we właściwym kontekście. Jako przykład, który staje w jawnej sprzeczności do postawy książąt wykorzystujących swoje pochodzenie do zarabiania na reklamach perfum lub sprzedaży luksusowych samochodów, Raspail wspomina mieszkającego we Francji następcę tronu Rosji, wielkiego księcia Włodzimierza Cyrylowicza. Nie wykonywał on żadnego zawodu, mieszkał w prostym domu, jego kancelaria działała dzięki wolontariuszom, a jedyne środki na utrzymanie, którymi dysponował, pochodziły z datków wiernych Romanowom poddanych (najczęściej potomków białej emigracji). Tylko dzięki nim „mógł przedsięwziąć (…) długą podróż, wiodącą przez Europę i Stany Zjednoczone, której celem było odwiedzenie przebywających na wygnaniu poddanych, wciąż wiernych carskiej koronie, której on nigdy się nie zrzekł. W pewien sposób nadal panował”. Choć cesarstwo w rozumieniu czysto administracyjnym nie istniało, to nie znaczy, że nie istniało w ogóle. On był Cesarstwem. Gdziekolwiek się pojawiał, był symbolem Cesarstwa i uosabiał je wobec tych, którzy zechcieli wytrwać w wierności. Oni zaś byli cesarstwem dla niego, wśród nich p a n o w a ł i był u siebie. „Był niczym ogień dający światło. Do innych należało podtrzymywanie tego płomienia”, a w zamian otrzymywali przywilej zasiadania w jego blasku.
VIII.
Monarchię należy wyrwać ze „śmiertelnego snu, w którym się pogrążyła. (…) wybić ją z (…) leniwego życia na kartach plotkarskich magazynów, zadowalania się prowincjonalnymi bankietami i – od czasu do czasu – reportażem w znanym programie telewizyjnym”.
„Nie jesteś newsem, jesteś królem” – przypomina Pisarz.
Król, broniąc godności swojego powołania i wystrzegając się banału, musi – jeżeli zajdzie potrzeba – uciec się do ostatecznego, jakkolwiek niezawodnego, ratunku świętych. „By odnaleźć samego siebie, musisz, Panie, na powrót stać się banitą”.
Pisarz radzi królowi, by zamiast ryzykować utratę królestwa w tłoku i codziennym zamieszaniu, zabrał je ze sobą na wygnanie. Jest to postawa, która przywróci dystans między tym, co duchowe, a tym, co materialne, między sacrum a polityką. Wygnanie to akt prawdziwego następcy tronu, symboliczne potwierdzenie władzy suwerena, „które przywróci nadzieję, niczym dostrzeżone pośród nocy światło latarni morskiej. Od niego zapalą się inne światła”.
Poza nieliczną garstką tych, którzy pozostali wierni, nikt tego nie zauważy – nie ma co do tego wątpliwości. „Ale nie przejmuj się – pociesza Raspail – doczekasz odwetu. Trochę później, ale z efektem zaskoczenia. Na razie odejdź”.
Król powinien porzucić pozory współistnienia ze światem i zrezygnować z prób bezcelowej z nim komunikacji (jak i co ma zresztą komunikować w sytuacji, gdy pojęcia, których używa, nie są już rozumiane?). „Nie uprawiaj, rzecz jasna, polityki, nie przyłączaj się do oszustów. (…) W najlepszym razie posłużysz za tło dla rozmaitych medialnych sługusów, profesjonalnych oszustów i obywatelskiej nomenklatury, z którą nie masz nic wspólnego. Nie łącz swojego wizerunku z ich wizerunkiem. Twój los nie zależy od rywalizacji z innymi siłami politycznymi. Jesteś królem. Nie wtapiaj się w tamto środowisko (…). Ucieknij od tego wszystkiego. Niech nikt cię nie widuje. Niech wszyscy zapomną jak wyglądasz. Bądź tylko punkcikiem na horyzoncie, żaglem nieznanego statku, walczącego w oddali z przeciwnym wiatrem, lub odbiciem słonecznego promienia na hełmie nadjeżdżającego z daleka rycerza… Jeżeli pewnego dnia masz do nas powrócić, dziś musisz odjechać gdzieś daleko”.
Król musi wybrać wygnanie.
Jakakolwiek akcja, którą można dziś przeprowadzić, zapewne musiała by mieć charakter wyłącznie symboliczny. Trudno mówić o restauracji monarchii i przywróceniu prawomocnej władzy królewskiej w sytuacji, gdy nie został jeszcze spełniony żaden z mających tu znaczenie fundamentalne warunków religijnych, duchowych, moralnych, społecznych i politycznych. Mimo to król pozostaje królem, a jego władza – jak ujął to Raspail – jest władzą nieobecności. Poddani, którzy czują tę nieobecność, będą w stanie to zrozumieć. Oni wraz Królem tworzą królestwo.
Władza nieobecności.. „Nikt nie wie czym jest. Nikt nawet nie używa tego określenia (…) [to] ludzkie pragnienie i potrzeba uwierzenia w coś tutaj, na ziemi, symbolicznego złożenia rąk w ręce suwerena, (…) odnalezienia w XXI wieku tej czysto feudalnej więzi, wymykającej się fałszywym hierarchiom politycznym, kulturowym, ekonomicznym i społecznym, do podporządkowania się którym jesteśmy demokratycznie przymuszeni, nie otrzymując w zamian żadnej duchowej zapłaty. Takim właśnie potrzebom odpowiada władza nieobecności”. Nieobecność króla nie jest pustką. Przeciwnie, dla tych, którzy pragną wypełnić czymś pustkę, jest ona prawdziwym objawieniem.
IX.
Wydaje się, że władza nieobecności, to święte misterium oczekiwania i trwania, znajduje swój najlepszy przykład w Benedykcie.
Pierścień Rybaka – bo o tej książce mowa, rysuje portret papieża, którego władza w wymiarze ziemskim przestała istnieć setki lat temu, ale on, kolejny z szeregu, trwa. Nie ma niczego. Żyje dzięki pamięci tych, których przodkowie pamiętali jego poprzedników. Jego jednym posłannictwem jest przekazanie Tradycji, a także wyświęcenie tych, którzy jego brzemię poniosą dalej. Wędruje, znają go tylko ci, którzy znać go mają. Tych jest oczywiście coraz mniej, świat współczesny nie pamięta o nim, ale on nie ustaje. I trwa. „Wędrował zawsze w rytmie własnego istnienia, które nie było niczym innym, jak anachronicznym przedłużeniem tylu wcześniejszych wędrówek”. Nie korzystał z nowoczesnych środków transportu. „Nie widział siebie w roli zwykłego pasażera. To nie odpowiadało jego stanowi, który sytuował go poza społeczeństwem. Nie było w nim jednak cienia pychy, przeciwnie, to właśnie pokora i poczucie własnej znikomości nakazywały mu unikać (…) kontaktów ze światem”. On, a także wszyscy ci, którym przed nim przyszło nosić to samo imię i to samo brzemię, uformowali coś na kształt „liturgii tej tajemnicy, która po upływie lat i stuleci wyrażała już tylko ich upartą wolę odsunięcia się od rzeczywistości”.
X.
Raspail przekazuje sztafetę. Pisząc o monarchii, nie trwoni czasu na opisy jej zewnętrznego splendoru. Chce raczej zachować to, co stanowi o jej nieprzemijalnym charakterze; podkreśla święte świętych, szkicuje fundament królewskiego posłannictwa. „Nic już się nie liczy. Przeszłość, teraźniejszość, a nawet przyszłość… Królestwo nie jest z tego świata. Nigdy nie było. Dlatego Król żyje. Działając z Bożego nakazu, jest tylko zapowiedzią nadziei przekazywanej z władcy na władcę”.
Pozycja króla wykuwała się w czasie, gdy wierzono mocno; gdy więź człowieka z Bogiem stanowiła porażającą oczywistość. Boża łaska towarzyszy Królowi zawsze, „poza wiek i poza czas, z dala od ludzi, którzy mniemali, że zwyciężają czas, podczas gdy on przepływał między ich bezsilnymi dłońmi”. Dlatego też ludzka opinia nie ma tu znaczenia. Przekonanie lub jego brak o istnieniu Bożej woli i mandacie, jaki nadaje ona Królowi z prawa, jest niezależne od wiary i woli poddanych.
Dziś, gdy tylko niewielu rozumie tę prawdę, ci, którzy otrzymali błogosławieństwo wierności, winni przyjąć postawę owego szambelana z Pierścienia rybaka, którego jedyną rolą i powinnością było przekazywanie klucza do zatopionej kaplicy, a także pieczęci i pierścienia z rąk zmarłego papieża bez stolicy i tronu do rąk jego następcy – po to tylko, by ów różaniec depozytariuszy mógł trwać. Lub zachować się jak pewne wiekowe małżeństwo, do którego drzwi zapukał Benedykt, ostatni z następców papieża, którego nikt już nie pamiętał. W ich domu znalazł schronienie i posiłek, a jedynym tego powodem było tkwiące w nich bardzo stare poczucie czci, której sens już się zatracał, ale które natarczywie i nieustępliwie trwało.
XI.
Król nie tyle posiada królestwo – co nim jest. Ta prosta zasada pozwalała mu podróżować po całym państwie i zawsze być u siebie. Umysł i dom każdego, kto zechce dochować wierności, muszą być zawsze gotowe na jego przyjęcie. W ten sposób stwarza się podstawy restauracji królestwa – również te materialne. Dopóki istnieje jeden dom, w którym Król będzie u siebie – istnieje Królestwo. Dopóki choć jedna dusza modlić się będzie o jego powrót – Bóg zechce słuchać. Jeżeli ktoś jeszcze dołączy do tej świętej przygody, jeżeli jeszcze jedno zaproszenie do niej zostanie przyjęte by pomóc nieść tę pochodnię przez czas i ziemie, które niegdyś należały do Króla, by raz jeszcze oświetlić je blaskiem jego Korony – wówczas Królestwo się rozszerzy. Dokona podboju. Nie jest ważne ile ziem i dusz zjednoczy się wokół Tronu, najważniejsze – to by ten proces trwał bez ustanku. To dzieło nigdy nie może ustać.
Mariusz Matuszewski
Kategoria: Mariusz Matuszewski, Myśl, Polityka, Publicystyka