Marieke Lucas Rijneveld, Niepokój przychodzi o zmierzchu
Lubię wracać do dobrych książek. Wiele z nich przeczytałem kilkakrotnie z takim samym zachwytem i napięciem, jak za pierwszym razem. Książka Marieke Lucas Rijneveld “Niepokój przychodzi o zmierzchu” jest niewątpliwie książką wyjątkową i świetnie napisaną, jednak nie mam ochoty wracać do niej nigdy więcej. Bohaterka powieści przyznaje: “Nic nie poradzę, że coraz bardziej boję się tego, co może mnie niespodziewanie zaatakować o zmierzchu: od komara po Boga.” Ja również czuję niepokój na samą myśl o ponownym zmierzeniu się z gnojno – lepką rzeczywistością małej holenderskiej wioski i wizją Boga, który niczym namalowany przez Francisco Goyę Saturn, pożera własne dzieci – pisze Artur Żak.
Świat byłby znacznie lepszy, gdyby ludzie nie tylko głosili, ale i wierzyli w dobrego i kochającego Boga. Zamiast tego, świadomie czy nie, wielu wierzy w potwora, który tylko czeka, aby człowieka rozdeptać i ukarać. Bóg potępienia i strachu jest jedynym, jakiego znają i żadne frazesy o Bożej miłości nie są w stanie tego zmienić. Scott Peck w książce “Droga rzadziej przemierzana” pokazuje, że nasze wyobrażenie o naturze Boga jest w większości przypadków “zwykłą ekstrapolacją charakteru naszych rodziców, konglomeratem cech naszych matek i ojców lub innych opiekunów. Jeśli mamy kochających, wybaczających rodziców, prawdopodobnie będziemy wierzyli w kochającego i wybaczającego Boga, a w naszym dorosłym życiu świat będzie się jawił jako miejsce równie bezpieczne, jak dom naszego dzieciństwa. Jeżeli mieliśmy surowych i karzących rodziców, to prawdopodobnie dorośniemy z wyobrażeniem o surowym i karzącym Bogu potworze.”
Często łudzimy się, że możemy wyjść poza wpływ konkretnej kultury, rodziców czy wydarzeń z naszego dzieciństwa. Dwunastoletnia bohaterka książki “Niepokój przychodzi o zmierzchu” również się łudzi, niemal do ostatniej strony, do ostatniego akapitu ulega temu złudzeniu, a czytelnicy wraz z nią. Zanim jednak złudzenie pryśnie, pojawiają się coraz większe i większe rysy na wizerunku otaczającego świata, a przede wszystkim, na wizerunku rodziców. Pojawia się pytanie: “Czy ojciec i matka są robactwem, które nas wciąż podjada?” i odkrycie, że rodzice od wewnątrz są martwi, a idąc krok w krok za nimi samemu wpada się w objęcia martwoty i śmierci. I wreszcie, najboleśniejsza ze wszystkich myśl, że “rodzice żyją w swoich dzieciach, nie na odwrót, więc szaleństwo będzie żyło w nas dalej.”
Książka obraca się wokół wątku samotności, śmierci, smrodu, odrzucenia, braku rodzicielskiej miłości i odmienia je przez wszystkie możliwe przypadki, jakie jest w stanie wyobrazić sobie umysł dwunastoletniej bohaterki, a zarazem narratora opowieści.
“Teraz chciałabym, żeby ojciec albo matka powiedzieli mi, że nie zrobiłam nic złego. Ale ojciec nie przyjdzie. Nigdy nie powie “przepraszam”. To słowo nie przejdzie mu przez spierzchnięte usta, tylko Słowo Boże spływa z nich z łatwością. Dopiero gdy poprosi cię przy stole o podanie mu czegoś do posmarowania chleba, dowiadujesz się, że znów jest dobrze. Trzeba się wtedy cieszyć, że znów możesz mu podać puszkę reńskiej melasy, chociaż czasem wolałabym rozsmarować mu tę melasę nożem po twarzy, żeby poprzyklejały się do niej nasze spojrzenia…”
O ojcu: “Trudno mi sobie wyobrazić serce za jego żebrami, prędzej gnojówkę.” Motyw gnojówki i brudu pojawia się nieustannie. Nawet fantazjując o własnej chorobie bohaterka wkłada w usta badającego ją weterynarza następujące słowa: “Myślę, że ma rozdarte serce. Może to choroba dziedziczna, czy w rodzinie występowała wcześniej? Cały ten smród gnoju osadza się w pięknym ubraniu i wtedy serce szybciej zostaje zainfekowane.”
Świat widziany z perspektywy dwunastolatki, jest światem jak najbardziej dorosłych, a jedynie słowa nabierają innych znaczeń, przez co często brzmią groteskowo, co nie oznacza, że tracą powagę: “Gwałtownie potrząsam głową. Całowanie się jest dla starych ludzi, robią to, kiedy nie mogą znaleźć słów, tak zamykają sobie usta. Hanna leży tak blisko, że czuję jej oddech. Pasta do zębów. Zwilża językiem wargi. Opóźniony ząb mleczny udaje ząb dorosłego człowieka.” Kiedy pisze o śmiechu stwierdza: “Linii uśmiechu nie można wygumkować. Ale u ojca i matki jest inaczej. Wyglądają smutno, nawet gdy się uśmiechają, jakby ktoś przyłożył im do kącików ust ekierkę i pociągnął stamtąd na dół dwie ukośne linie.”
Samotność przewija się nieustannie przez niemal wszystkie karki. “Matka mocniej zaciska pasek od szlafroka i wymaszerowuje z dużego pokoju, ciągnąc odkurzacz za wąż – będzie za nią podążać po domu przez cały dzień, jak posłuszny pies. Czasem jestem zazdrosna o tego brzydkiego, niebieskiego potwora, z którym chyba łączy ją więcej niż z własnymi dziećmi. Obserwuję potem pod koniec tygodnia, z jaką miłością oczyszcza mu brzuch i jak czule zakłada nowy worek, jakby przewijała dziecko.”
W pewnym momencie pada jakże normalne pytanie dla dziecka: “Czego może chcieć miś?”, ale odpowiedź na to pytanie szokuje: “Miłości, myślę sobie, tak jak ciepła w oborze, gdzie wszystkie te oddychające krowy holenderki mają jeden wspólny cel: przeżyć. Ciepłego boku, na którym mogłabym położyć głowę, jak podczas dojenia. Krowy to oczywiście ojciec i matka. Nie mogą ci dać więcej miłości, wysuwają tylko od czasu do czasu swój szorstki język, kiedy podajesz im kawałek buraka pastewnego.” W innym miejscu dopowie: “Ojciec i matka nigdy się nie przytulają, pewnie dlatego, że wtedy jakaś część twoich tajemnic przykleja się do drugiej osoby i lepi się jak wazelina. Dlatego sama z siebie też nikogo nie obejmuję, nie wiem, jaką tajemnicą chciałabym się podzielić.”
Tylko z perspektywy dwunastolatki można dostrzec tyle nieistotnych szczegółów, aby zbudować z nich gęstą od znaczeń pajęczynę poszczególnych rozdziałów. Dorośli w powieści skupieni są na wielkich rzeczach, przez co nie dostrzegają, albo nie chcą dostrzec szczegółów, z których tkane jest ich własne życie i życie ich dzieci. Jest w tym coś z mistycyzmu – z nieskażonej komórkami i Internetem uważności – który jeszcze przed kilkudziesięciu laty był dostępny dla większości dzieci, a dziś uległ rozmyciu pod ciężarem przyziemnej dorosłości.
Lekkość stylu jest złudzeniem. Kryje się pod nim lepki smutek, który naznacza zarówno pojedyncze słowa, jak i całe zdania, akapity i rozdziały, jak chociażby w słowach o stracie:
“W stracie jesteśmy, kim jesteśmy: kruchymi istotami, jak nieopierzone pisklęta szpaków, które od czasu do czasu wypadają nagle z gniazda i mają nadzieję, że jeszcze do niego wrócą.”
Czytając książkę zastanawiałem się, ile jest w stanie znieść dziecięce serce. Okazuje się, że bardzo wiele, więcej niż można sobie wyobrazić. Jednak zaczyna ono bić już całkiem inaczej, zanurzone w lęku, pokiereszowane, kurczy się przed bogiem własnego dzieciństwa i tak jak bohaterka książki szepce: “Nic nie poradzę, że coraz bardziej boję się tego, co może mnie niespodziewanie zaatakować o zmierzchu: od komara po Boga.”
Artur Żak
Marieke Lucas Rijneveld “Niepokój przychodzi o zmierzchu”, tłumaczenie Jerzy Koch, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Kategoria: Recenzje