Kożuszek: Donald Trump – człowiek, który postanowił, że wygra naprawdę
Wybory w USA przegrały przede wszystkim związki zawodowe. Związek zawodowy pracowników mediów, związek zawodowy polityków, związek zawodowy ludzi zawsze mających rację, a przede wszystkim związek zawodowy ludzi, którzy mówią, że wszystko wiadomo, potem, że nic nie wiadomo, a potem (kiedy już wszystko wiadomo) mówią, że nikt nic nie wiedział, bowiem nic nie było wiadomo! – pisze Maciej Kożuszek.
Nie jestem głupi zupełnie, tak sobie przynajmniej myślę. Ale trochę głupi jestem. Na tyle głupi, żeby myśleć, że kiedy już cała mądrość tego świata wypłynęła z ust postaci w sztruksowych mundurach, zapełniających świecące telewizyjne studia, ja mogę jeszcze coś dodać od siebie. Co więcej, jestem na tyle głupi żeby powiedzieć coś innego i towarzyszy mi wiara, że w swej głupocie będę niezwykle mądry.
Nie ukrywam, że nienajlepiej czuję się pośród zwycięzców i aktualnie zajmuję się poszukiwaniem nowej stylówy. Poprzednia została mi ukradziona przez system, który niespodziewanie zapragnął być strasznie antysystemowy oraz przez Donalda Trumpa, którego współczynnik przysiadalności wzrósł w ostatnim czasie do tego stopnia, że w ogóle przestał mi się podobać (…). Tak jakoś się ukształtowała moja psychika, że przysiadać mam się ochotę do tych z góry skazywanych na porażkę, a nie tam, gdzie tłok, zaduch i europejskie fundusze. Dlatego obecnie myślę o rozpoczęciu wspierania Martina Schulza. W tej sprawie mogę na razie powiedzieć tylko tyle, że jest ciężko. Jak coś wymyślę, dam znać.
Piszę tyle o emocjach i w tak żenującym stylu, żeby wprowadzić Państwa w atmosferę tego “election cycle”, jak by zapewne powiedział Maxi King. Bo emocji było mnóstwo, i to emocji bardzo intymnych, takich, które ludzie wykształceni zwykle chowają do kieszeni, a które tu nagle znalazły się na wierzchu. (…) Szanowany, także przeze mnie, konserwatywny publicysta Jonah Goldberg, po tym jak stało się jasne, że Trump wygra prawybory, zastąpił w swojej rubryce w "National Review" (też szanowanego, też przez mnie) analizę polityczną pamiętnikiem pensjonarki. Mogliśmy się dowiedzieć m.in, że Jonah Goldberg ma już dość, że siedząc na ławce poczuł ogromny smutek, a z kolei jadąc windą poczuł się niezwykle zmęczony. Gdyby nie jego pisarska sprawność, pretensjonalna natura jego wpisów byłaby jasna dla wszystkich. “Nie wiem czy ktoś przeczyta ten pamiętnik, nie wiem czy w tym, czarnym, czarnym, czarnym świecie jest miejsce dla ludzi takich jak ja”.
Nie będę nawet mówił o emocjach lewicy. Bo, moim zdaniem, szlochająca Hillary Clinton i rozhisteryzowane tłumy trzydziestoletnich gimnazjalistów to najdroższa rewia na lodzie jaką świat oglądał. A wiadomo z przepowiedni świętego Ala Gore’a, że robi się coraz cieplej, więc lód jest cienki i trzeszczy. A lud jest wielki i wrzeszczy (za darmo piszę więc sobie pozwalam).
Ciekawsze z mojego punktu widzenia są emocje po stronie tej bardziej konserwatywnej Ameryki, której epifanią jest Partia Republikańska. Nie ukrywajmy, kto miał jajce i postawił na Trumpa w momencie bessy i hiobowych wieści o końcu partii i w ogóle konserwatyzmu w Ameryce (pamiętacie Państwo te szampańskie nastroje na obiadku dla korespondentów u Obamy?), ten będzie kosił grube bańki na zbójeckim przeliczniku. Z kretesem przegrała oczywiście rodzina Bushów, której drzewo genealogiczne nałożone na klan Clintonów, a być może i Obamów miało stworzyć DNA postpolityki “for years to come”.
Różnie do tego można podchodzić (w ogóle to chyba polega na tym, żeby mówić to samo, ale podchodzić zawsze z różnych stron, co sprawia, że się “pięknie różnimy”). Ja podejdę tak: jest jedno wyjaśnienie tych wszystkich emocji i ono jest natury sportowej. Trump nie zaakceptował wizji polityki wzorowanej na lewackiej idei sportu, w którym liczy się uczestnictwo, a nie pokonanie czy nawet upokorzenie przeciwnika, w którym też nikt nie przegrywa, a jedynym wrogiem jest rak piersi albo rasizm, który trzeba skopać i wykopać. Trump jako bufon i egotysta, ale za to w swej bufonadzie szczery, postanowił że wygra naprawdę. A, jak wiedzą fani zawodowego sportu w Ameryce (który ja szczerze uważam za jedno z większych cywilizacyjnych bogactw, które nam pozostały), prawdziwe wygrywanie niesie za sobą dużą ilość “kopania dupy” (sorry for my English), a “kopanie dupy” niesie za sobą dużą ilość płaczu, narzekania na sędziów, ciężki los, brak sprzętu i złe mikrocykle (to akurat w polskim sporcie się częściej zdarza).
To, co w sporcie jest normalne, od pewnego czasu zniknęło z polityki. Każdy fan NBA wie, że przed siódmym meczem finałów obie drużyny mają wydrukowane koszulki i czapeczki z napisem “mistrzowie świata”, i że jeden z tych zestawów zostanie gdzieś cichaczem spalony, jak pełen gorących westchnień list od laluni, co nas potem puściła kantem.
W związku z tym akurat dokonałem korekty swojego stanowiska. Po prawyborach uważałem, że na Trumpa trzeba postawić jako na tego, który po prostu wygrał, że Ted Cruz byłby lepszy. No, ale skoro skopano mu wiadomo co, to nie ma wyjścia. Pierwsza korekta jest taka, że teraz uważam, że jedynie Trump mógł odnieść zwycięstwo z prawdziwego zdarzenia. Bo Ted Cruz i inni konserwatyści przyzwyczaili się do lewicy, jak komuniści do stonki ziemniaczanej, niby była straszna, ale ostateczne pokonanie jej wiązałoby się z koniecznością znalezienia nowego śmiertelnego wroga. Nikt z politycznych elit tego nie przyzna, ale najlepszy śmiertelny wróg to taki, który ani nas nie zabije, ani sam nie kojfnie. Gra się toczy ad infinitum, jak integracyjne zawody paintballowe, tylko że laserowe, bo jak wiadomo kulki też bolą. Ted Cruz i inni konserwatyści mieli też drugą przypadłość: chcieli lewicę przekonać zamiast ją pokonać. Za dużo wizyt w studiu TV kończyło się remisem i potrząsaniem graby. Poza tym duża część prawicy, także polskiej, nie jest w stanie udźwignąć ciężaru bycia obrzydliwcem i tak naprawdę skrycie marzy, że Sławek Sierakowski weźmie i powie “Panie Andrzeju/Romanie (imiona przypadkowe) jesteś pan cham prostak i nacjonalista, ale przy tych innych zacofańcach, to imponujesz nam Pan erudycją, ogólną charyzmą i tak dalej, chodź Pan do naszej świetlicy, młodzież musi się napatrzeć. Różnijmy się pięknie.”
Trzeba być nienormalnym, żeby czerpać satysfakcję z tego, że w kultowym "Saturday Night Live" jest się nazywanym “kawałkiem gówna”. Scenariusz kandydatury Teda Cruza byłby taki: byłaby debata, Ted Cruz mówiłby jak trzeba i zadowalająco dla wszystkich obkutych na klasyce konserwy. Potem Ted Cruz wracałby do żony i mówił “Wiesz, Andżelika, wydaje mi się, że tym razem poszło mi świetnie”, Andżelika odpowiadałaby “Tak, Ted, myślę, że tym razem przekonałeś wielu ludzi”. Problem w tym, że w tym samym czasie Hillary Clinton, która, co wielce prawdopodobne, szczerze wbijała w te ideologiczne rozważania o aborcji itp, wracałaby do męża, z którym kombinowaliby, czy można komuś sprzedać drugi raz Haiti, a jej sztab wyborczy odszukał by nagranie, na którym Ted Cruz mówi o kelnerce, że “ta latynoska strasznie się ociąga”. Ted Cruz by przepraszał i by przegrał, albo dla niego gorzej, wygrałby i do końca życia żył w strachu.
Uważam, że te wybory przegrały przede wszystkim związki zawodowe. Związek zawodowy pracowników mediów, związek zawodowy polityków, związek zawodowy ludzi zawsze mających rację, a przede wszystkim związek zawodowy ludzi, którzy mówią, że wszystko wiadomo, potem, że nic nie wiadomo, a potem (kiedy już wszystko wiadomo) mówią, że nikt nic nie wiedział, bowiem nic nie było wiadomo! Nie zdziwię się, jeśli przedstawiciele lub sympatycy tego ostatniego związku napiszą, że niczego się nie dowiedzieli z mojego tekstu. Mógłbym powiedzieć złośliwie: tak samo jak nikt się nie dowiedział niczego w wyniku waszej pracy w okresie ostatnich trzech miesięcy. Tyle, że ja ten tekst napisałem za darmo i kierowały mną najniższe pobudki i chęć sławy, a wy swoje analizy tworzyliście za pieniądze, a kierowały wami pobudki jedynie szlachetne i chęć oświecania mas i noszenia w różne miejsca kagańców.
No, ale stop tryumfalizmowi i stop rewanżyzmowi. Ja w każdym razie właśnie uważam, że wiadomo o co chodzi. I tym razem nie chodzi (tylko) o pieniądze, chodzi o wiele tyłków, które zostały skopane. (…) Jeszcze, jeszcze…
Zapomniałem jeszcze, że miałem napisać o drugiej korekcie mojego stanowiska (nie w tym miejscu, ale cóż, eksperymentuję z formą, innowacyjna gospodarka). Druga korekta jest taka: jedynym lepszym kandydatem na prezydenta USA byłby mój wujek Tolek. Powstaniec Warszawski w wieku 18 lat, umiejący naprawić ukochanego golfa na pomocą gumki od majtek i plasteliny, opowiadający o swojej operacji oka tak ciekawie, że cała rodzina leżała pod stołem. Na wujaszka Tolaszka wszystkie ciotki obrażały się równie mocno, jak go wszyscy kochaliśmy i myślę o nim czasem, kiedy wyobrażam sobie siebie w przyszłości, odpowiadającego na pytanie moich dzieci “Jak to było, kiedy po ziemi chodzili prawdziwi ludzie z krwi i kości?”. Otóż, drogie dzieci, było bardzo fajnie, ludzie się na siebie obrażali, wygadywali głupoty, ale na koniec się godzili albo nie, nie zapominając o tym, żeby umrzeć albo się popłakać. Normalnie było, oprócz tego, że wujaszek Tolaszek był marynarzem i po wizycie w Afryce postanowił zostać rasistą, widział bowiem murzynów obsługujących nieumiejętnie portowy dźwig.
Nie wiem, czy to ma jakiś sens, ale bardzo bym był rad i czuł się zwycięsko, gdyby udało się w świecie dokonać takiej korekty, dzięki której nie musiałbym potępiać mojego rasistowskiego wujaszka Tolaszka, który negatywnie wypowiadał się także o pracownikach służby zdrowia, i zwykle obrażał wielu porządnych ludzi. Uważam jednocześnie, że był niezwykle mądry i chętnie spaliłbym pół swojej biblioteki w zamian za możliwość choćby godzinnej z nim rozmowy. No więc o to też chodzi, żeby mądry był wujaszek, a nie Marzena ze wsi i organizacji Sławomira.
Maciej Kożuszek
Za: Rebelya.pl
Kategoria: Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo