Kilijanek: Monologi prezydenckie 2020
6 maja dziesięcioro kandydatów na prezydenta RP stawiło czoła pytaniom zadawanym przez prezentera TVP. Z nazwy, była to debata prezydencka. W rzeczywistości, było to kilkadziesiąt krótkich monologów, często odbiegających od narzuconych pytaniami prowadzącego tematów. Do tego rodzaju szopek powinniśmy już być przyzwyczajeni – przecież to nie pierwszy raz.
Nie po raz pierwszy przychodzi suwerenowi słuchać, jak pchający się bez pardonu na jego przedstawiciela, klepią trzy po trzy. Oddajmy im jedno: teraz przynajmniej silą się jeszcze na uśmiechy, umizgi, uniżoność i nawet niższe jeszcze zagrywki wobec tych, którzy mają moc zakreślić ich nazwiska na karcie wyborczej. Po wyborach, z przymilnych uśmiechów i zakłamanych obietnic zostanie buta, a z pretendującego do pozycji przedstawiciela suwerena, narodzi się nam Pierwszy Obywatel, stojący tak daleko przed wybierającym go suwerenem jak się da i wyżej na tyle, aby nie stłuc pierwszej głowy RP o jakiś pałacowy żyrandol. Nie wiem jak suweren godzi to ze swoją suwerennością, ale z pewnością nie przychodzi mu to z trudem, skoro tak wiele suwerena nadal bierze udział w wyborach.
Dziesięcioro śmiałków i wybrańców co najmniej stu tysięcy części suwerena staje do wyścigu, w którym liczą się może najwyżej 3-4 osoby. Rzecz jasna, wybór może nastręczać problemów, skoro ci, którzy na serio liczą się w zawodach, mało co różnią się poglądami. Dobitnie pokazały to skrótowe monologi, zwykle bez treści, wygłaszane przez szanownych kandydatów. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkim wypowiadającym się brakuje pomysłu na rządzenie czy że są zwyczajnie głupi, choć o niektórych z pewnością tak należałoby powiedzieć. Bardziej należy winić absurdalną formułę tak zwanej debaty. Ja rozumiem, że w demokracji trzeba przede wszystkim stwarzać pozory, kłamać, manipulować i naciągać, ale czy to nie przesada robić to aż tak otwarcie? Widać i tak nikt z organizatorów programu, ani z ich politycznych opiekunów nie sądzi, że jakaś znacząca cześć suwerena wyciągnie z tego jakiekolwiek wnioski poza tymi, które poda im następne wydanie Faktów lub Wiadomości. Czy gdyby było inaczej, gdyby komuś chodziło o treściwe, pełne argumentacji wypowiedzi skonfrontowane ze zdaniem kontrkandydatów, to wpadłby na pomysł żeby pytać osobę pretendującą do najwyższego urzędu w państwie o politykę zagraniczna i dawać mu 60 sekund na odpowiedź, mającą być podstawą dla dokonania wyborczej decyzji?
Rozmyślając o tym jak ta „debata” wyglądała, przypominałem sobie dobrze mi znane debaty polityków holenderskich, gdzie kandydaci stawiani są wobec swoich oponentów twarzą w twarz i muszą odpowiadać na ich pytania, zbijać ich argumenty, radzić sobie z ich docinkami (zwykle na poziomie), będąc w dodatku czasem okrzykiwanymi z widowni. Tak debatuje, zwany przez wielu kontrowersyjnym, przedstawiciel Partii Wolności Geert Wilders. Uwielbia starcia z urzędującym kolejną kadencję premierem Rutte. Czy ktoś sobie wyobraża prezydenta Dudę, który zapytany o to z kim chce się zmierzyć w wyborczej debacie, mówi: z Krzysztofem Bosakiem? Czy gdyby nawet Andrzeja Dudę poniosła ułańska fantazja i, ku przerażeniu jego sztabu, wyzwałby na pojedynek Bosaka, ktoś myśli, że obecny prezydent wyniósłby z tego starcia cokolwiek poza pąsowymi policzkami i nader częstym „yyy”? Na szczęście dla Dudy nikt do takiej sytuacji nie dopuści. Wczoraj doszło tylko do jednego malutkiego starcia Dudy z Bosakiem, w którym kandydat Konfederacji wypomniał Dudzie niekonsekwencję, jeśli nie manipulację przechodzącą miejscami w kłamstwo, w sprawie poparcia dla legalizacji związków homoseksualnych. Cóż, strach pomyśleć co by było gdyby takich starć było więcej.
Pół Internetu huczy od sondaży, spekulacji, wróżb i sporów: kto wygrał debatę. Kto wygrał? A kto tu grał? Chyba, że chodzi o grę aktorską – tu znalazłoby się kilka osób. Można jedynie próbować określić kto swój monolog wygłosił pod jakimś względem najlepiej. Moim zdaniem nikt nie zaprezentował się w sposób wyraźnie lepszy niż inni.
Mieliśmy człowieka, który zrobił sobie z tego programu wiecyk wyborczy, promujący zaplanowany na drugi dzień, strajk przedsiębiorców. I słusznie uczynił ani nie mając szans na zwycięstwo, ani nie uważając najwyraźniej, że ten śmieszny programik chce lub może cokolwiek zmienić czy na serio czyjeś poglądy zaprezentować. Paweł Tanajno, bo o nim mówię, był najgłośniejszy i najwyraźniejszy z całej dziesiątki.
Andrzej Duda wciąż myśli, że jak nic nie będzie robił to znów się uda. I ma rację. Zadowolił wszystkich, czyli nikogo, nie mówiąc nic, choć mówił, według niektórych, dłużej niż reszta kandydatów. Jak to możliwe? To proste, wystarczy kupić ludzi socjalem i powtarzać komunały, które żadnej znaczącej grupie nie grożą, a reszcie nic nie mówią. Voila!
Małgorzata Kidawa-Błońska nie była sobą. Lapsusy językowe kandydatki PO można policzyć na palcach tylko jednej ręki. Sufler tym razem nie mógł jej wspomagać, a mimo to coś tam z siebie wykrztusiła – zakładam, że sporo ćwiczyła przed programem. Jednego tylko nie zdążyła wykuć przed ta paradebatą: co ma myśleć o związkach jednopłciowych. Nie wiem jak środowiska LGBT wybaczą jej brak odpowiedzi na pytanie o związki homoseksualne.
Władysław Kosiniak-Kamysz wypadł jak zwykle, czyli nijak. Oberwał od Dudy wypomnieniem podniesienia wieku emerytalnego i uśmiechnął się niewyraźnie parę razy. Cały PSL! Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek i … byle do następnych wyborów dotrwać na państwowym garnuszku.
Robert Biedroń też niczym nie zaskoczył negatywnie. Pozytywnie zaskoczył natomiast tym, że nie spędził całej długiej minuty wywijając tematem związków homoseksualnych. Mało tego, on nie użył nawet słowa „homoseksualizm”, odpowiadając na pytanie o związki osób tej samej płci. On nazwał to: „tą drugą sprawą”. Sprytne, nieprawdaż? I pozytywne, może sam zaczął się już tego wstydzić?
Szymon Hołownia ani nie rozpłakał się tym razem nad Konstytucją, ani nie kazał Kościołowi wrócić na odpowiednio dalekie miejsce w szeregu. Był, jak zawsze, niewyraźny i do przesady demagogiczny. „Idźcie ze mną, nie za mną”… żałosne. Może po tym jak już wygra wybory, chociażby tylko we własnych sennych marzeniach, nazwie się nie Pierwszym Obywatelem, ale Drugim? Może już nie będzie głową państwa, ale dajmy na to, nogą? Doprawdy, nie wiem tego, ale sam Hołownia też chyba nie wie. I niech tak pozostanie.
Stanisław Żółtek był naturalny i mówił wprost. Niektóre internety typowały go jako zwycięzcę debaty, której nie było. Aż tak pozytywnie bym się o jego występie nie wypowiedział, ale z pewnością pokazał, że rozsądek stoi po jego stronie. Jeśli nawet nie zostanie prezydentem, co należy poważnie brać pod uwagę, to może chociaż jednym z doradców?
Mirosław Piotrowski opuszczony przez Radio Maryja, to kandydat niewyraźny, choć o poglądach, na ile je znam, dość poprawnych. Niestety nie umiał ich zaprezentować nawet w sposób tak niewystarczający, jak to zrobili pozostali. Po całej nie-debacie wiemy przynajmniej na kogo ostatnio głosowali Piotrowscy.
Marek Jakubiak, to, jak sam o sobie powiedział, człowiek spełniony. Idąc tym tropem, poradziłbym mu, żeby nie łapał kolejnej sroki za ogon, żeby mu się nie przelało. Będzie według mnie lepszym właścicielem browaru niż prezydentem, premierem, posłem, burmistrzem czy sołtysem.
A Krzysztof Bosak? Zrobił to, co umie najlepiej – wypowiedział się konkretnie, zrozumiale i sensownie. Wypowiedzi Bosaka są treściwe, ale nieznośnie wręcz podporządkowane demokratycznej poprawności. Ani śladu w nich tego antydemokratycznego sentymentu, który dało się znaleźć w wypowiedziach Grzegorza Brauna z czasów, kiedy to on startował w wyborach prezydenckich. Miał rację profesor Bartyzel, mówiąc że „Konfederacja stoczyła się do poziomu zwykłego, demoliberalnego partyjniactwa”. Ale czy czegoś innego można było się spodziewać? Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one, mówi ludowa mądrość. Lub jeśli ktoś woli coś od Brauna: wolelibyśmy grać w brydża, ale skoro na stole jest tylko Piotruś… gramy w Piotrusia. Także i Bosak załapał się na tę partyjkę i przynajmniej to należy mu zapisać in plus, że idzie mu ona lepiej niż tym, którzy twierdzą, że ten Piotruś to jest to, co tygryski (nomen omen) lubią najbardziej.
Debata, która była serią monologów, nie miała zwycięzcy, ale też nie miała przegranych. Była nijaka. Nudna, prosta, bezsensowna. Ale była – żeby nie mówiono, że PiS coś komuś ogranicza. Można odfajkować kolejną demokratyczną procedurę i cieszyć się ze wspaniale demokratycznej kampanii wyborczej.
Karol Kilijanek
Kategoria: Karol Kilijanek, Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo