Józef Siemiradzki: o przygotowaniach do wyjazdu, podróży przez Niemcy, Strasburgu i Paryżu cz.1
Było to na początku roku 1882. Prasa Warszawska, rozentuzjazmowana odczytami Rogozińskiego, wygłaszała na wyścigi sążniste tyrady na temat podtrzymania honoru imienia polskiego, zachęcając dobroduszny ludek Warszawski do ofiar na rzecz organizującej się wyprawy polskiej do środkowej Afryki; ludek cisnął się do redakcyj, składając swój grosz wdowi, a pisma rzucały z wyżyn Olimpu pioruny wymowy na tych nielicznych opozycyjonistów, którzy się sceptycznie na cel wyprawy, jeszcze sceptyczniej zaś na związek takowej z szafowaniem grosza publicznego zapatrywali, przewidując proroczym duchem nieszczęśliwe losy tej słynnej w dziejach naszej narodowej próżności i lekkomyślności ekspedycyi.
Cisnął się stary i młody, obywatel i rzemieślnik, ba, kobiety nawet, zapisać swe imiona na liście czynnych uczestników wyprawy—jak gdyby to była jakaś „partie de plaisir" po Włoszech lub Szwajcaryi. Idąc za prądem ogólnym, mając przytem wolną i nieprzymuszoną wolę pobujania czas jakiś po krainach zamorskich, ruszyłem i ja także do redakcyi jednego z pism najbardziej za Rogozińskim gardłujących, chcąc języka co do bliższych szczegółów zasięgnąć. Proszę o pokazanie mi listy uczestników wyprawy,—pokazują mi ze trzydzieści nazwisk na ski, wicz, man …, po których przeczytaniu jestem równie mądry jak przedtem; pytam więc, czy to ma być wyprawa naukowa?
— A jakże, panie, bardzo naukowa, jezior jakichś mają szukać w Gwinei.
— „A któż jest pan X." np. pytam, wskazując na chybił trafił jakieś nazwisko mniej więcej w środku listy.
— A… to konduktor od tramwajów…
— „A pan Y? pytam znowu.
— Majster stolarski.
— „A. pan Z?
— Syn obywatelski z Kociej Wólki.
— „No, a gdzież uczeni członkowie ekspedycyi?
— Jeszcze ich nie ma, ale będą z pewnością, — ot Nordenskjold może pojedzie, Marsh, albo inny kto, a zresztą pan Rogoziński przecież w marynarce służy, dużo po Europie podróżował i do samego Neapolu nawet okrętem jeździł, to i w środkowej Afryce da sobie z murzynami radę. Zresztą Stanley i oficerem nie był, tylko reporterem prostym, a jednak….
— „Aha…. rozumiem."
Niebardzo zbudowany powyższą rozmową, ostygłem cokolwiek w zapale moim do poznania ojczyzny prawdziwych murzynów i ruszyłem po radę na punkt zbiorowy przyrodników Warszawskich, do zacnego kustosza gabinetu zoologicznego Zastałem tam już Sztolcmana, z którym od niejakiego czasu bliższą zawarłem był znajomość. Zwierzyłem się p. Taczanowskiemu z moich afrykańskich projektów; aż się zaperzył poczciwy kustosz i zapytał mię wprost bez ogródki, czy chcę, żeby mnie razem z całą ekspedycyą dyabli wzięli?
— To jest, właściwie mówiąc, tak dalece moje zamiłowanie do nauki nie sięga, ale ot, przyznam się panu, chciałbym się przewietrzyć trochę.
— No, to jedź pan do południowej Ameryki ze Sztolcmanem! z pewnością lepiej na tem wyjdziesz.
Spojrzałem na Sztolcmana, chętnie na propozyeyę przystał, ja również, a w kilka dni potem pędziłem do Dorpatu, porobić potrzebne kroki celem uzyskania paszportu i poczynienia niezbędnych przygotowań do podróży.
Pierwszego Maja, uściskawszy po raz ostatni wszystkich mi blizkich, opuściłem Warszawę, zajechałem do Rygi po paszport, a 4-go o 2-ej po południu przebywałem granicę Pruską w Eydkunach. Urzędnicy celni bardzo grzeczni, wbrew opinii Litwosa, któremu pary całych butów nawet puścić bez cła nie chcieli.
O 6-ej wjeżdżamy przez silnie ufortyfikowaną bramę na dworzec kolei w Królewcu, z którego z poza osłony wałów i koszar tylko szczyty wieżyc miejskich i wierzchołki masztów stojących w porcie okrętów widać.
Po zachodzie słońca jesteśmy w Elblągu. Widok z żelaznego mostu prześliczny: Wisła usiana tratwami, na których jak świętojańskie robaczki świecą rozniecone ognie. Noc zapada, idę więc spać, i gdyby nie wsiadający niekiedy pasażerowie, byłbym cały czas do Berlina przespał.
Zrana stajemy w stolicy wysokich furażerek i pikielhauby. Każę się zawieść ze Szlązkiego banhofu na Potsdamski i podziwiam w przejeździe miasto dziwnie ciężkie, niezgrabne, nieestetyczne, pomimo kolei nadpowietrznej i telefonów przedstawiające się bardzo niepokaźnie; kobiety, które spotykałem na ulicach, były tak szalenie brzydkie, i tak nieestetycznie ubrane, że boję się brać je za prawdziwy typ płci pięknej w niemieckiej stolicy, nie chcąc Berlińskim pięknościom ubliżać.
O 9-ej rano pośpiesznym pociągiem odjeżdżam do Frankfurtu nad Menem. Okolica nudna, monotonna—jak na Pomorzu tak i za Berlinem po obu stronach drogi widnieją tylko starannie uprawne równiny piasczyste i szeregi drzew chroniących je od zimnych wiatrów północy. Zjawia się konduktor, zbierający podpisy na obiad mający nas czekać w Sangershausen. W miarę jak się zbliżamy do tego miasteczka krajobraz się urozmaica, okolica górzysta; przelatujemy przez kilka tuneli; po bokach drogi widnieją kopalnie węgla kamiennego, łomy piaskowca a ponad tem wszystkiem zielenią się dębowe i bukowe lasy, upstrzone ciemnemi plamami borów jodłowych. W Sangershausen zatrzymujemy się na obiad — table d'hote doskonały i tani, co rzadko, szczególniej na kolejach w parze chodzi. Przed nami ładne miasteczko, kryte czerwoną dachówką, z paru spiczastemi wieżyczkami—na tle pięknego krajobrazu. Okolica coraz więcej górzysta, coraz częstsze tunele. W Bebra widzę po raz pierwszy w środkowej Europie gaj modrzewiowy—cenne to drzewo sadzą tutaj z wielkiem powodzeniem.
Dalej aż do Frankfurtu znowuż równina. Wieczorem jestem we Frankfurcie, i nie zatrzymując się, dalej ruszam do Strasburga. Przybywam o 3-ej w nocy—na banhofie cicho, pusto, ani tragarzy, ani dorożek nie widać nigdzie,—widocznie spokojni burgerzy po nocy nigdy nie jeżdżą.
Znajduję wreszcie jakiegoś chrapiącego francuza tragarza, który moje manatki zabiera na ręczny wózek i idziemy razem szukać mieszkania. Na ulicach pusto najzupełniej —ani stróżów nocnych i policyjantów, czyli jak ich tu nazywają polipów nie ma—nawet bursze gdzieś jakby pod ziemię się zapadli. Po długiem kołataniu do jakiegoś hotelu wpuszczają nas, winduję się na czwarte piętro jedynie po to, ażeby się od zaspanego gospodarza dowiedzieć, że nie ma wolnego numeru. Poszukiwania trwają dalej,—wreszcie znajduję się w hotelu Paryzkim, najszykowniejszym ze wszystkich w Strasburgu. Po wspaniałych marmurowych schodach wprowadzam się do czystego, eleganckiego numeru i po czterodniowej podróży smaczno zasypiam do rana.
Nazajutrz wyruszyłem dla odszukania młodego geologa D-ra Steinmanna, z którym od niejakiego czasu utrzymywałem listowne stosunki—zastałem go przy pracy nad bogatą kolekcyą Skamielin z Boliwii i Peru nadesłanych mu przez rozmaite muzea i osoby prywatne. Przyjął mię serdecznie bardzo i ofiarował mi się za cicerona przy obejrzeniu bogatych zbiorów Akademii Strasburskiej—podziwiam w muzeum geologicznem całkowite szkielety jelenia kopalnego (Cereus megaceros), niedźwiedzia jaskiniowego, olbrzymich ptaków nowo-zelandzkich, i jaszczurów potwornych— Archaegosaurus, Ichtyosaurus, Ptero dactylus ect. Dalej zwiedziliśmy instytut petrograficzny prof. Cohena—jeden z najbogatszych i najlepiej urządzonych w Europie. Z kolei rzeczy idziemy do zoologicznego gabinetu, słynnego ze wspaniałej kolekcyi koziorożców i antylop, oraz ptaków z Madagaskaru, Afryki i Indyj wschodnich. Profesor zoologii, niejaki Woehler, świeżo przybyły z Japonii gdzie był przez długi czas profesorem w Tokio był tyle uprzejmym, że mi swój zbiór japońskich osobliwości pokazał,— najwięcej mi zaimponowały kolosalne miecze z długą rękojeścią, sztylety i broń palna bardzo misternej roboty, ale też bardzo pierwotnego systemu i olbrzymiego kalibru.
Z oględzin akademii wyniosłem w ogóle wrażenie, że rząd pruski przerabiając uniwersytet Strasburski na niemiecki, postarał się zaopatrzyć go w najlepsze siły naukowe Niemiec i uposażył nadzwyczaj sowicie— tak iż dzisiaj należy on do najznakomitszych uniwersytetów niemieckich; alzatczycy jednak stronią od nienawistnej im kultury i jeżdżą po rozum do Francyi.
Samo miasto niewielkie, ulice nadzwyczaj wązkie i kręte jak labirynt, na nich mnóstwo wojska: oto całkowite wrażenie, jakie się ze Strasburga wynosi. Gdyby nie katedra, owo cacko gotyckiej architektury, w której szkody zrządzone w 1870 r., już zupełnie załatano, nicby do widzenia w mieście nie było. Jako obrazek obyczajowy wspomnę jeszcze największą piwiarnię, t. zw. taverne alsacienne, w której można spotkać cały uczony świat tutejszy przy kuflu i fajce, razem z robotnikami w niebieskich bluzach i żołnierzami, zalecającymi się do ładnych ząbków posługujących dziewcząt. Jest to olbrzymia halla, o szklanym dachu, oświetlona jedną wiszącą u stropu olbrzymią lampą, – w której zawsze pośród kłębów dymu fajczanego paręset osób zastać można. Oprócz piwa, nawiasem mówiąc, znakomitego,—nic tu nie dostanie.
Lud w Alzacyi rosły, przystojny—dziewczęta hoże, zgrabne—szpecą się tylko olbrzymiemi czarnemi kokardami, podobnemi do skrzydeł nietoperza, które na głowach noszą.
Z wojny pozostały tylko szczątki zielonych wałów, oraz parę ułamków granat i parę kul armatnich w murach starożytnych domostw. Brak dorożek i ruchu na ulicach daje się uczuć; dorożkarze Strasburscy tak dalece konie swoje szanują, że w nocy, z obawy nabawienia kataru kulawych tych pegazów, nie jeżdżą wcale, a we dnie w razie deszczu kładą im nauszniki płócienne, żeby broń Boże nie ogłuchły. Jest wprawdzie jedna linija tramwajów, ale te kursują raz na godzinę, a czasem rzadziej jeszcze.
10-go wyjeżdżam ze Strasburga zapłaciwszy bardzo słony rachunek w eleganckim hotelu i pędzę do Paryża. W miarę posuwania się ku granicy krajobraz się urozmaica; przejeżdżamy kilka tuneli, z których jeden trwa całych 5 minut—jesteśmy w Wogezach; przed oczyma naszemi migają strome urwiska czerwonego piaskowca, porosłe dębowym i bukowym lasem lub winnicami. Po drodze mijamy znane z 1870 roku forteczki: Verdun, St. Die, Chalon i t. d.—wszędzie winnice lub lasy bukowe. W Avricourt przebywamy granicę i pociąg pędzi dalej pośrod uprawnych pól i winnic, wzdłuż brzegów Marny przez Nancy i Epernay. W Nancy częstują nas prawdziwym szampanem na kufle.
W wagonie mam za jedynych towarzyszy podróży jakiegoś mocno pękatego rudego anglika i jego suchą małżonkę o sterczących naprzód jak u wiewiórki dwóch zębach przednich. Pomimo iż umieją oboje po francuzku, akurat tyle co ja po angielsku, t. j. nic, prowadzimy jednak rozmowę na migi, z której dowiaduję się, że anglik jest turystą i wraca z wojażu po Szwajcaryi. Gdym mu wytłomaczył, dokąd jadę, robi bardzo zadowoloną minę, mówi coś po angielsku do swojej lady, która się mile uśmiecha i powtarzają oboje kiwając przyjaźnie głowami: oui, oui, na co ja również głową kiwając i starając się mile uśmiechnąć, odpowiadam yess, yess…
Ale otóż i Paryż—pod osłoną wysokich murów, z po za których nic nie widać, wjeżdżamy w środek miasta; żegnam moich angielskich towarzyszy podróży i wypadam łapać dorożkę, lecz wstrzymują mię w zapędach celnicy, biorący mię po raz trzeci już od wyjazdu z Warszawy w swoją opiekę: —powiadam im, że jadę z zagranicy, że u mnie Prusacy nawet nic do oclenia nie znaleźli, a francuzi już moje manatki przetrzęśli w Avricourt—nic to nie pomaga —rewidują mię bardzo sumiennie, a nie znalazłszy wśród moich rupieci ani tytoniu, ani wanilii, ani cukru, ani innych towarów kolonialnych, obłożonych wysokiem cłem ochronnem , dają mi nareszcie spokój. Za kratą celną spotkałem czekającego na mnie Sztolcmana i razem ruszamy do hotelu.
Wyglądam z okien fjakra, podziwiając wspaniałe bulwary i gmachy stolicy świata, oraz tłumy rodowitych paryżanek, które mnie bynajmniej nie zachwyciły. Toalety są arcydziełem sztuki, poczynając od watowanych gorsów, przyprawnych warkoczy, malowanych oczu etc… dodajmy wiele szyku i elegancyi—a wrażenie będzie kompletne—pięknemi nazwać ich stanowczo nie można—co za porównanie do Hiszpanek!
Tyle już u nas pisano o Paryżu, tyle romansów paryzkich każdy z nas pochłonął, że waham się w ogóle czy coś o tem mieście mam pisać. Obyczajowych obrazków dostarczają powieści Zoli w sposób aż nadto jaskrawy, chociaż ściśle prawdziwy,—opis zaś gmachów, muzeów, pomników, sklepów i teatrów znaleść można w nieodstępującym żadnego podróżnika po Europie Baedekerze i to daleko bardziej wyczerpujący, niż ja bym go podać był w stanie—ale ot, język mię swędzi i muszę się z czytelnikami podzielić niektóremi wrażeniami, zaczerpniętemi w znacznej części w miejscach, mniej przez naszych turystów zwiedzanych.
Wsiadłszy w pobliżu Luwru na malutki parowiec, dostaję się za małą opłatą dwóch sous do Jardin des Plantes. Chociaż to dzień powszedni i godzina wczesna, gapiów w ogrodzie zoologicznym niebrak, szczególniej przy słoniu, papugach, małpach i krokodylach; jakiś młody artysta szkicuje poważną postać Marabuta; uzbrojony w potężne okulary członek ambasady japońskiej przygląda się niewinnym zabawom pantery, jakaś rodzina żydków litewskich toczy wrzaskliwą rozmowę po rosyjsku, przypatrując się pociesznym skokom małp.
W zwierzyńcu urządzonym z wielkim smakiem zwraca uwagę bogaty zbiór antylop z Senegalu i para rzadkich po muzeach nawet lwów perskich (leo googratensis), ofiarowanych przez nadwornego lekarza szacha perskiego pana Tholozan, tego samego, co szachowi w Warszawie w wytartym francuzkim mundurku towarzyszył.
W botanicznej części ogrodu zwraca powszechną uwagę olbrzymi cedr Libanu u wejścia do t. zw. labiryntu, sadzony w epoce założenia ogrodu, t. j. w pierwszej połowie zeszłego stulecia własnoręcznie przez słynnego botanika Bernarda de Jussieu. Olbrzym ten, stojący na wzgórzu, konarami swemi ocienia znaczną przestrzeń, usianą jego dziećmi młodemi cedrami.
W muzeach Jardin des Plantes nieprzebrane skarby. W muzeum paleontologii i anatomii porównawczej obok całkowitych szkieletów rzadkich zwierząt dyluwijalnych odlewy gipsowe i preparaty injekowane oraz naturalnej wielkości modele z papier mache, wykonane na miejscu; bogaty zbiór czaszek i typów ludzkich, szczególniej z Sudanu, Indyj i Peruwii. W muzeum mineralogicznem na wstępie uderza nas olbrzymi, bo przeszło 2 stopy średnicy mający kryształ górny z góry św. Bernarda—dar Napoleona, czyli jak głosi ówczesna etykieta, “du general Buonaparte". Wyliczyć wszystkich osobliwości niepodobna—dość będzie dla specyjalistów nadmienić, że w galeryjach wyższych mieszczą się typy zwierząt dyluwijalnych Cuviera, jak megatherium, mylodon, obok mnóstwa wykopalisk z bardzo bogatych w kości jaskiń południowej Francyi.
Wracam tą samą drogą — wysiadam koło Luwru i ruszam przez park Tuilleryjski do placu Zgody. Tuillerie spalone w roku 1871 dotychczas nie zostało odrestaurowane, front tylko ocalał, a przez wybite szyby smutnie przeświecają nagie, spalone mury z resztkami gzymsów, fresków i złoceń.
Z kolei wsiadam do tramwaju i udaję się na drugi koniec pól Elizejskich, do ogrodu aklimatyzacyjnego. Zwierzyniec tu mniej bogaty, niż w Jardin des Plantes, lecz ślicznie urządzony; — nie chcę się spierać o to, o ile jest możliwem aklimatyzowanie zwierząt dzikich w ogólności — to jednak pewna, że ogród zoologiczny w ten sposób urządzony, może mieć powodzenie nawet gdzieindziej, w Warszawie chociażby. Hodowla na wielką skalę poprawnych rass zwierząt domowych i drobiu mającego ogromny odbyt — wygodne urządzenie alei spacerowych prześliczne akwaryum z roślinami podzwrotnikowemi, malutkie tramwaje spacerowe, przejażdżka na słoniu, wielblądzie i strusiu za małą opłatą, zwabiają tu tłumy publiczności, której główną massę stanowią bony z dziećmi i comrne de raison, asystujący im piechury, huzarzy i kirysyjerzy. Niewidziałem w życiu bardziej niezgrabnych wojaków, jak francuzcy: pomimo najzgrabniejszego munduru, najszerszych i najczerwieńszych pantalonów- chłop z Owernii lub Normandyi niczem się od swoich wiejskich współbraci nie różni.
Pozostało mi do zwiedzenia muzeum szkoły górniczej—do którego też wybrałem się wkrótce raz jeden i drugi. Cóż to za przepych! co za bogactwo zbiorów i porządek wzorowy. Na wstępie zaraz uderza nas na schodach prześliczne cacko—skała z najczystszego grafitu sybirskiego, ozdobiona popiersiem Jermaka i kilku bardzo ładnemi i gustownemi rzeźbami, wykonanemi podobno w kopalni samej; u wejścia wprost drzwi widnieje olbrzymi dyament surowy z Przylądka Dobrej Nadziei, mający blizko cala średnicy, w dużej bryle konglomeratu jakiegoś wrosły; — zbiór cały mineralogiczny rzadkiej piękności, w znacznej części składa się z kolekcyj twórcy mineralogii i krystalografii, Justusa Rene Hauy; zbiory geologiczne piękne, uboższe jednak niż w Jarcken des Plantes. Piętro dolne zajmują modele maszyn górniczych, szybów, przekroje kopalń i t. p. przybory.
Szukam po całem mieście specyjalnych dzieł geologicznych i pocieszam się myślą, że nie my jedni pod tym względem grzeszymy. Podręcznik geologii najświeższy z roku 1874 nie wiele wart, a powszechnie używany w szkołach ś. p Beaudant, jest i u nas w przekładzie również ś. p. Łabęckiego oddawna znanym, tem się jednak Francuzi od nas różnią, że wszystkie lepsze rzeczy z języków obcych przetłomaczyli. Dopiero w tym roku ruch się jakiś na tem polu objawiać zaczął, rozpoczęto druk geologii Lapparent'a i konchyliologii Fischera.
Od opisu wystaw różnego rodzaju, panoram wojennych, na których więcej Prusaków zabitych naliczyć można, niż ich w ciągu całej kampanii padło, teatrów, szansonetek, kawiarni i cyrków, czytelników uwolnię, odsyłając ich w tym względzie do bardziej kompetentnych przedstawicieli naszego high life’u.
Józef Siemiradzki
fragment książki pt. Z Warszawy do równika. Wspomnienia z podróży po Ameryce południowej
Kategoria: klasyki
Dziekuje za ten fragment. Zachecil mnie do zdobycia i przeczytania calej ksiazki.
Dziekuje za ten fragment. Zachecil mnie do zdobycia i przeczytania calej ksiazki.