„Historia polityczna Polski – nowe spojrzenie” już w przedsprzedaży!
Najnowsza publikacja wydawnictwa 3DOM już do nabycia w przedsprzedaży.
Przedmowa Grzegorza Brauna:
Nareszcie! Jest zgrabna książka, którą śmiało polecić można (i stanowczo należy) każdemu, kto chce w parę godzin przyswoić historię Polski w jednej pigułce – wolną zarówno od demo-liberalnego załgania, jak i hurra-patriotycznej złudy. Kto szuka skutecznej odtrutki na kłamstwa postępackiej propagandy (do dziś dominujące w szkolnym i akademickim wykładzie) czy soli trzeźwiącej z rocznicowych omamów (którymi wciąż tak chętnie egzaltują się plemienni patrioci) – znajdzie skuteczne antidotum w pasjonującym wykładzie Radosława Patlewicza. Proponowane przezeń „nowe spojrzenie” (zawarty w podtytule anons, zaiste najlepszy, bo w pełni adekwatny do oferowanej zawartości) po przyswojeniu przez Sz. Czytelnika zadziała niczym szkła korekcyjne – niwelujące przynajmniej w części tę chroniczną wadę wzroku, jakiej nabawiliśmy się przez lata wypaczania narodowej optyki przez monopol edukacyjny systemu kołłątajowsko-stalinowskiego. Bez rytualnego samobiczowania (w duchu pedagogiki wstydu) i bez samo-ubóstwienia (w duchu trybalistycznego tryumfalizmu), Patlewicz systematycznie odrabia za nas tak długo i tak fatalnie zaniedbane lekcje z dziejów ojczystych. Na coś takiego od dawna czekałem!
Po wielokroć znajdując się w prawdziwym kłopocie, wobec prostego pytania o konkretną lekturę, jaką podsunąłbym rodakowi, który chce wykonać przynajmniej pierwszy krok na drodze ewakuacyjnej z „matrixa” post-peerelowskiej polityki historycznej – miałem niezmiennie ten sam problem ze wskazaniem jednego tytułu na dobry początek. Regularnie występując z przydługą listą lektur zalecanych – na dodatek nie zawsze druków zwartych, bo to co najciekawsze często pozostaje rozsiane w przyczynkach częstokroć nie wznawianych od dziesiątków lat, a nawet stuleci (sic) – mogłem obserwować wzbierające rozczarowanie słuchacza, który choćby chciał, to przecież nie przeprowadzi się na stałe do jakiejś biblioteki. Wszak większość z nas, mając nawet szczerą i nieprzymuszoną wolę samokształcenia, nawet okładając się stosami źródłowych publikacji, w toku niekończących się kwerend i indywidualnych studiów szczegółowych (nawet gdybyśmy wszyscy mieli na nie czas i rutynę warsztatową) i tak nie zdoła przeprowadzić na własną rękę finalnej rewizji dziejów ojczystych. Nie jeden raz musiałem więc gęsto tłumaczyć się z tych zaległości (niewyłącznie własnych przecież) – i wyjaśniać, że taka poręczna, a treściwa, poprawna warsztatowo, a jednocześnie „niepoprawna” ideowo książka jeszcze nie zosta- ła napisana. Otóż niniejszym Patlewicz wybawia mnie z kłopotu.
Owszem, nie brak przecież w polskiej historiografii ujęć „reakcyjnych” w najlepszym tego słowa znaczeniu – korzystnie odbiegających od postępackiej normy, wyznaczanej przez przesądy kolektywistyczne (propagowane zwłaszcza przez loże z lewa), mity republikańskie (propagowane przez loże z prawa), legendy insurekcyjne i haggady judeo-idealistyczne (obowiązkowo propagowane przez loże wszelakie). Problem w tym, że najciekawsi (bo najbardziej ciekawscy) z naszych „rewizjonistów” zostali wyeliminowani z głównego nurtu akademickiego, najczęściej wprost zepchnięci do piekła antysemitów, przez co ich przekaz został trwale wyeliminowany z „poważnej” historiografii i publicystyki – czego dobrym przykładem dorobek Kazimierza Mariana Morawskiego czy Jędrzeja Giertycha. Mało kto z patentowanych akademików ryzykuje dziś bodaj tylko umieszczenie ich nazwisk w swoich bibliografiach, bo wszak loże nigdy nie wybaczają prób łamania uzurpowanego przez nie monopolu na wykładanie Polakom sensu (czy bezsensu) ich dziejów. Z drugiej strony nawet giganci, najwspanialsi, niestrudzeni kustosze narodowej pamięci miewali poważne trudności z zachowaniem trzeźwego osądu – zwłaszcza w konfrontacji z okrzepłymi mitami, które mimo ewidentnych felerów konserwowano „ku pokrzepieniu serc”. W końcu sam Feliks Koneczny wmurował jedną z okazalszych cegieł do kapliczki fałszywego kultu Kościuszki. I ostatecznie nie tylko pogrobowcy jawnej bolszewii, ale nawet poczciwi katolicy (i to nie tylko ci ze szczętem zmodernizowani) popadają wprost w histerię, kiedy się im dziś proponuje rozstanie z ewidentnie trucicielskimi legendami, np. „złotego wieku” Jagiellonów czy „oświeceniowych reform” stanisławowskich, już o „wielkich projektach” Bolesława Chrobrego czy Kazimierza Wielkiego nie mówiąc – na próby rzeczowej weryfikacji tych legend polski patriota reaguje jak dziecko, któremu ktoś zabiera ulubionego misia-przytulankę.
Patlewicz szczęśliwie już wyrósł z bajek i nie ciągnie Sz. Czytelnika do dziecinnego pokoju – w panteonie naszych łże-bohaterów dokonuje drastycznych przewartościowań bez skrupułów, niczym metodyczny asenizator w narodowej „stajni Augiasza”. A nie jest to bynajmniej „obalanie mitów” dla perwersyjnej przyjemności, ani dekonstrukcja dla sportu, czy Boże broń, publicystyczna chuliganeria, sado-masochistyczne „szarganie świętości”, które zostawia odbiorcę, z poczuciem, że z całej narodowej historii nic zgoła nie da się ocalić. W żadnym wypadku – historiozofia Patlewicza jest przede wszystkim pozytywna, a więc plasuje się na antypodach nihilizmu, anarchizmu czy imposybilizmu. Bo przecież w tym marszu na skróty, przez meandry naszej historii, nie gubi zasadniczego punktu odniesienia i właściwej perspektywy. A to jest ni mniej, ni więcej: perspektywy Kościoła katolickiego – jako generatora cywilizacji, której reguł i dorobku stali się nasi pra-pradziadowie niegodnymi i niedoskonałymi z pewnością, ale jednak pełnoprawnymi depozytariuszami w roku 966.
Ta daleka od wszelkich pretensji książka nie jest efektem prywatnego objawienia, nie epatuje Sz. Czytelnika wieszczym uniesieniem, nie obfituje w polemiczne tyrady – autor po prostu inkorporuje do głównego nurtu historiografii to, co dawno już zapisane, dowodnie stwierdzone, ale przez jedynie słuszny wykład szkolny i akademicki uparcie ignorowane. Bo przecież Patlewicz prochu nie wymyśla; w ogóle niczego nie wymyśla, tylko bez kompleksów i pełnymi garściami czerpie z dorobku polskiej (i nie tylko polskiej) historiografii; notuje fakty – zapomniane, nieznane, albo też znane doskonale, lecz rozumiane opacznie, notorycznie manipulowane lub przemilczane. Rzecz oczywista, Patlewicz nie jest ani pierwszym eksplorerem terra incognita, ani samotnym szermierzem prawdy, ani jedynym sprawiedliwym w postępackiej Sodomie, czy w jaskini zbójców (i.e. polit-poprawnych rozbójników intelektualnych). Wkracza na pole minowe nieźle oznaczone już przez poprzedników – zawdzięcza im ogrom rewelacyjnego materiału, który poddaje oryginalnej selekcji. Sporządza na nasz użytek rzeczowy raport – z jedenastu wieków cywilizowanej polskiej państwowości wyciąga na światło dzienne to, co najżywsze – zapewne najbardziej nieoczekiwane dla Sz. Czytelnika, bo najmniej zgodne z potocznymi wyobrażeniami i mitotwórczymi narracjami.
Rzecz czyta się wyśmienicie m.in. dzięki temu, że na tło szerokiej syntezy rzucane są konkretne kazusy, źródłowo potwierdzone przypadki. Popularny charakter publikacji nie oznacza, że mamy tu do czynienia z „brykiem” – z zasady wtórnym co do meritum, byle jakim w formie. W tym przypadku już sama systematyzacja materiału, wyważenie proporcji wykładu – to praca, która musi imponować każdemu, kto kiedykolwiek podejmował próbę syntetycznego ujęcia tak przeogromnego materiału. Ale przecież właśnie w swej dezynwolturze graniczącej z bezczelnością (któż porywa się na wielkie syntezy przed trzydziestką?), jest prawdziwym pionierem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Radosław Patlewicz ze swym „nowym spojrzeniem” na „Historię polityczną Polski” dołącza do nowej polskiej szkoły historycznej, której filarów próżno szukać w stalinowskich kołchozach dla profesorów w rodzaju Polskiej Akademii Nauk, czy na wydziałach uniwersyteckich, gdzie poprawność polityczna jest głównym wymaganym standardem. Zresztą pamięć przeszłości to sprawa zbyt ważna, by zostawiać ją utytułowanym akademikom i utytłanym politykom, specjalistom od prowadzenia „polityki historycznej” (co w praktyce znaczy: dostosowywania propagandowej wersji przeszłości do aktualnych mądrości etapu). Tego nowego otwarcia w polskiej historiografii dokonują więc raczej magistranci-pasjonaci i lustratorzy-amatorzy, lekceważeni blogerzy z prowincji i niedotowani wydawcy w rodzaju nieocenionego „3DOM” (czytaj: „Fridom :-)), któremu zawdzięczamy niniejszy tom.
Wielkie złudzenia historyczne, starannie pielęgnowane przez specjalistów od „strategicznego zarządzania percepcją”, są jednym z narzędzi nowoczesnej wojny. Jeśli mamy wyjść z niej cało – trzeba najpierw wyjść ze stanu arystotelesowskiej „hamartii” (tj. fatalnego w skutkach błędnego rozpoznania i fałszywej oceny własnej sytuacji – wg „Poetyki” Stagiryty). Innymi słowy – czas najwyższy zacząć orientować się, co nas właściwie trafiło. W procesie odzyskiwania narodowej świadomości – właściwego rozeznania, co było ożywczym źródłem, a co trupim jadem w naszych dziejach – ta właśnie książka Radosława Patlewicza będzie nieocenioną pomocą.
Zapraszamy tu: http://www.3dom.pro/pokaz/98/przedsprzedaz_radoslaw_patlewicz_historia_polityczna_polski_nowe_spojrzenie.html
Kategoria: Wiadomości