Goetel: Lata pod okupacją (cz. 2)
ZADUSZKI 1939
Wojska niemieckie weszły do Warszawy wraz z jesiennym chłodem i mrokiem. Z dwu plag, ta druga, atmosferyczna, była bardziej bodaj dotkliwa od pierwszej. Pozbawione okien mieszkania, dziury w murach i sufitach, chwiejne podłogi, wypalone czy puste piwnice, nieczynna sieć gazowa, wodociągowa i elektryczna, nasunęły troski, powiększające zasęp bezradnej godziny. Były to jedyne dni, kiedy Warszawę owładnął smutek. Bliskość umarłych, leżących tuż, tuż w nie uprzątniętych wciąż mogiłkach ulicznych, powiększała przygnębienie.
Wojska niemieckie, choć postawą świetne, wyposażone i wyćwiczone z pozoru dumne jak rzymskie legiony, weszły do miasta podniecone i niespokojne, jak gdyby wciąż jeszcze spodziewały się z jego strony jakiejś niespodzianki, sprzecznej z tym co dyktował „der deutsche Wirklichkeitssinn”. „Zbrodniczym obłąkańcem” nazywał przecież Stefana Starzyńskiego Führer, tłumacząc swym żołnierzom pod Warszawą dlaczego muszą się dalej bić, mimo że wojna „faktycznie” skończyła się 17 września. Pożar Warszawy, widziany z okopów niemieckich, musiał wywołać wrażenie zupełnej zagłady. A tu trzeba było jeszcze dzień czy dwa czekać nim padł rozkaz wejścia do miasta na wątpliwy odpoczynek. Ludzi w mieście było jeszcze sporo, na ulicach stały nieuprzątnięte barykady.
Doprawdy, kto widział ów wmarsz dokonany zresztą ukradkiem, bez zewnętrznych manifestacji tryumfu, musiał stwierdzić ze zdziwieniem, że bardziej wylękli byli wówczas Niemcy. Herrenvolk miał oczy chwiejne, prestige swój ratował niepotrzebnym pośpiechem i krzykiem. Warszawa bez sprzeciwu schodziła z drogi zwycięzcom. Czy Niemcy odgadywali może, że jednym z czynników spokoju ludności zdruzgotanego miasta była pogarda, wcale nie zachwiana doznaną klęską i tym bardziej przeto niezrozumiała?
Zdarzyło się że w parterze domu przy ul. Pierackiego, gdzie mieszkałem, był lokal jakiejś instytucji, opuszczony i pusty. Pewnej nocy zakwaterował się tam oddział saperów niemieckich. Wszedł do kwatery przez okna, wystawił straże i dopiero wówczas napełnił dom pogróżkami i hałasem. Wyręczając wystraszonego dozorcę, musiałem użyć wiele perswazji by wytłumaczyć dowódcy oddziału ze żołnierze niemieccy mogą tu spać spokojnie bo przecież miasto się poddało i jest niezdolne do walki.
Uspokoił się, żołnierze jego podczas postoju starali się w niejednym dopomóc mieszkańcom. W rozmowach wyrażali jednomyślnie przekonanie, że wojna nie potrwa długo.
Manierę śmieszną i teatralną w swej pozie zdobywców okazywali oficerowie niemieccy, którzy, zakwaterowali się w mieście i wylegli na ulice. Raz po raz jakaś grupa zwycięzców stawała do fotografii na gruzach zwalonego domu. Pospólstwo wojskowe wybierało ku temu ruinę pierwszą z brzega. Co bardziej świadomi pozowali się na tle spalonego Zamku, sejmu, pod kolumnadą ministerstwa rolnictwa lub teatru Wielkiego.
Nadjechał wreszcie i sam „Hitler Triumphans”. Wezwał on do Warszawy przedstawicieli i dziennikarzy wielu państw, aby przekonali się naocznie jak wyglądać będzie świat, gdy mu się przeciwstawi. Potem zarządził wielką paradę wojsk w al. Ujazdowskich, przemianowanych od tej chwili na al. Zwycięzców.
Za swoim wodzem przybiegło Gestapo i dało pierwszy popis swej sprawności zamykając szczelnie ulice którymi przejeżdżał Hitler. Na trasie al. Ujazdowskich zabroniono mieszkańcom podchodzić do okien.
Wowczas to zbójecka łapa gestapowców, lornetujących pilnie kamienice przy szlaku, dosięgła literata warszawskiego, neofitę i gorliwego katolika, Rafała Blütha, który zza firanki okna w Alejach odważył się spojrzeć na zwycięskie bóstwo.
Represji zbiorowych obław ulicznych masowych aresztów jeszcze wówczas nie było. Gestapo montowało dopiero swój morderczy aparat w świeżo zajętym gmachu ministerstwa oświecenia. Al. Szucha, gdzie mieścił się gmach, nazwano dla harmonii chyba z al. Zwycięzców ul. Policyjną. Graniczący z obu ulicami gmach kasyna wojskowego miano z czasem zamienić na kasyno gry. Suma pogardy, okazała w tych rekwizycjach, miała dopełnić upokorzenia sprawionego celowym zburzeniem Zamku i sejmu, teatru Wiekiego, ministerstwa spraw wojskowych.
U progu pierwszej zimy po stracie niepodległości, Warszawa głucho i niemo przyjmowała obelżywe zarządzenia. Przywarła i skostniała w przeszłość swą burzliwą patrzała jak w mit, po którym pozostały romantyczne i rozrzewniające ruiny ale przecież tylko ruiny. Nie ma oznak protestu w ówczesnym życiu Warszawy. Nie ma nawet oburzenia i gniewu, gdy sporo bezmyślnych kobiet spośród Polek i Żydówek spaceruje po ulicach pod rękę z oficerami niemieckimi, popisując się znajomością języka niemieckiego.
Rozterka wewnętrzna i roztargnienie cechuje krótki epizod powrześniowy. Myśli i postępki warszawiaków błądzą po omacku. Niekiedy wstrząśnie nimi wieść o egzekucjach dokonywanych w Poznańskim i na Pomorzu. Oburzą się, usłyszawszy, że profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego uwięziono i wysłano do obozu. Myśl o walce i odwecie jeszcze śpi. Wojownicze i zawzięte miasto nie wie co począć jak gdyby utraciło cały swój wewnętrzny żar porwawszy się do obrony we wrześniu.
W podziemnej sali kawiarni Klub, gdzie w jednej z lóż zasiada stale Stefan Jaracz, ni to rezydent ni to coś w rodzaju gospodarza spotykam płk. Zygmunta Hempla, jednego z dawnych przyjaciół. Stary, choć nie firmowy piłsudczyk, odbył kampanię w Warszawie. Raniony w cytadeli, stracił jedno oko. Zaliczony do inwalidów, poleguje jeszcze w szpitalu Ujazdowskim. Patrząc na jego zdeformowaną i wyschłą twarz, mam wrażenie iż natknąłem się na jakieś widmo z dawnych lat.
– Co myślisz robić? – pytam.
– Wyczekam wprzód, czy mi ocalą to drugie oko czy nie.
– Łazić już możesz?
– Jak widzisz. Wymknąłem się dziś pierwszy raz. Czyś ty widział tę boczną ścianę gmachu ministerstwa spraw wojskowych zwróconą ku al. Ujazdowskim? Zauważyłeś, że stała się podobna do jakiegoś tragicznego pomnika czy monumentu?
Tak, zauważyłem już tę ścianę. Zarys jej frontu, wyraźny i prosty, przypominał jakby fragment świątyni antycznej. Przez okna jej górne lała się szerokim strumieniem woda zerwanej sieci wodociągowej. Wczesne zimno zmroziło kaskadę i rozwiesiło ją na murze jak marmurową girlandę.
– Tak, – mówię, – ta ściana ma patos szczególnie tragiczny. Chciałeś z pewnością powiedzieć, że niedaleko od niej mieściło się okno pokoju, w którym siadywał po nocach Piłsudski.
Skinął głową. Myśl nasza biegła wstecz. Nie przeczuwałem, że ten połatany inwalida, to w bliskiej przyszłości „Łukasz”, jeden z najbardziej aktywnych i odważnych ludzi w podziemnych organizacjach piłsudczyków.
Czarna jesień 1939 nie sprzyjała jeszcze nawiązaniu zerwanych nici z wczorajszym dniem. Przejmujący chłód stłaczał ludzi do domowego kąta, gdzie wstawione okno i wyszperany skądś opał zezwalał na zbiorowe posiady i nie kończące się rozmowy o przeszłości.
W dzień zaduszny Warszawa pierwszy raz drgnęła i zamanifestowała że ją ożywia jednak wspólne uczucie. Na grobach rozrzuconych po mieście zabłysły światła. Całe orszaki ludzi opuściły domy aby sprawować tradycyjny obchód, który w tak szczególnych okolicznościach nabrał potężnego wyrazu. Świeczki i lampki ustawione na grobach ujawniły nagle nie tylko większe cmentarze na skwerach, lecz i mogiłki zapomniane w zaułkach, podwórzach wśród ruin. W mroku nieoświetlonych ulic mury nikły. Całe miasto wyglądało wówczas jak jeden cmentarz.
Modły odprawiano, klęcząc wprost na bruku. Nie każdy zaginiony w bitwie warszawskiej został odnaleziony przez bliskich. Nie każdy ich miał. Przeważały mogiły bezimienne, z prostym krzyżykiem. Niekiedy wisiał na nim hełm żelazny lub prosta, żołnierska czapka. Świec, tak cennych wówczas dla każdego i tak trudnych do zdobycia, starczyło jednak dla każdej mogiły.
Kto widział Zaduszki warszawskie 1939, nie zapomni ich nigdy. Potęga mistycznych uczuć polskich przemówiła wówczas z przejmującą siłą.
Ferdynand Goetel
Wiadomości [05.03.1950] Londyn Rok 5, Nr 10 (205)
Kategoria: Historia, Inni autorzy, klasyki