Domański: Sojusz ekstremów — dlaczego i jak?
W tekście „Dlaczego nie Lenin? — pokusa sojuszu ekstremów”[1], opublikowanym kilka dni temu na portalu „Myśl Konserwatywna”, Bartosz Mariański wskazuje na istnienie trudnej do zignorowania przepaści pomiędzy światami ideowymi rewolucyjnej lewicy i tradycjonalistycznej prawicy. Podobieństw w sposobie myślenia można szukać głównie w zakresie „programu negatywnego”, tj. kontestacji kapitalistyczno-demoliberalnego status quo — pierwsze różnice pojawiają się jednak obok nich już w zakresie tego, z jakich konkretnie względów prowadzona jest jego krytyka, a do niemal zupełnego rozdźwięku dochodzi z przedstawianiem „programu pozytywnego”, a więc wizji świata, jaki miałby się wyłonić po hipotetycznym zwycięstwie nad Systemem. W większości spraw — może poza podejściem do relacji polityki i moralności, co stanowi jednak temat na oddzielny tekst — nie sposób nie zgodzić się z treścią artykułu. Lewica, także ta antyliberalna, ma w sobie istotne cechy będące z perspektywy tradycjonalizmu cechami absolutnie nie do zaakceptowania.
Niniejsza polemika nie będzie zatem skupiona na „przeciąganiu liny” poprzez uwypuklanie pozytywnych elementów światopoglądu niektórych nurtów lewicy. Nie dlatego, aby one nie istniały, gdyż sama prawica może zaczerpnąć od myślicieli takich, jak Debord, Marcuse, Barber czy nawet Marks choćby bardziej pogłębioną krytykę świata liberalno-kapitalistycznego — ale dlatego, iż, czego uzasadnienia próba zostanie podjęta, przy przyjęciu odpowiedniej perspektywy stosunek ideowych zbieżności i rozbieżności przestaje jawić się jako kwestia najważniejsza dla stwierdzenia, czy jakaś forma sojuszu ekstremów jest możliwa.
Gdzie jest wróg?
Jak stwierdził Carl Schmitt, „polityczność można zrozumieć tylko przez antagonizm, przez odniesienie się go do realnej możliwości i jednoczenia się ludzi według różnicy między przyjacielem i wrogiem, niezależnie od tego, jak oceniać będziemy polityczność z punktu widzenia religii, moralności, norm estetycznych czy ekonomii”[2]. Każde działanie polityczne powinno być poprzedzone jednoznacznym zdefiniowaniem wroga i zakotwiczone w logice antagonizmu — to stwierdzenie wbrew obecnemu dyskursowi hegemonicznemu nie należy do sfery wąskiego „ekstremizmu”, lecz do samej istoty polityczności, co rozumieją zarówno tzw. prawicowi, jak i tzw. lewicowi (np. Chantal Mouffe) kontynuatorzy myśli Schmitta.
Fundamentalną rzeczą, bez dokonania której każdy nieliberalny nurt polityczny skazany jest w obecnych realiach na stanie w miejscu, jest zdefiniowanie liberalizmu jako głównego wroga i uczynienie z owego antagonizmu punktu odniesienia dla wszelkich działań politycznych i metapolitycznych. Liberalizm („pierwsza teoria polityczna” w ujęciu Aleksandra Dugina), po wyeliminowaniu drugiej i trzeciej teorii politycznej, pozostał na placu boju jako jedyna ideologia hegemoniczna Zachodu w epoce późnej nowoczesności. Jego tryumf ma miejsce na wszystkich płaszczyznach — ustrojowej (demokracja reprezentatywna, de facto technokratyczna oligarchia Nowej Klasy), społecznej (postmodernistyczny progresywizm, mylnie nazywany przez dużą część prawicy „marksizmem kulturowym”), ekonomicznej (globalny kapitalizm) i geopolitycznej (atlantyzm).
Możliwe byłoby tutaj podawanie argumentów za tym, iż liberalizm jest większym zagrożeniem dla wartości, których pragną bronić tradycjonaliści, niż radykalna lewica. Spośród tych mogących być uznane za rdzeń tradycyjnego społeczeństwa, a więc wspólnotowości, hierarchii i sakralności, ta ostatnia zakwestionowała hierarchię i sakralność, pozostawiła natomiast — choć już niestety nie w organicznej, lecz w mechanicznej formie — wspólnotowość. Liberalizm zakwestionował wszystkie trzy, jako, że każda z nich jest nie do pogodzenia ze stanowiącym jego fundament indywidualizmem. Co jeszcze ważniejsze, w praktyce okazał się być bardziej nawet efektywny, niż komunizm, w realizacji celów, które z nim dzielił — destrukcji tradycyjnych struktur społecznych i tożsamości kulturowych, podporządkowania wszystkiego sferze ekonomicznej czy dokończenia dzieła desakralizacji rzeczywistości. Globalny rynek dokonał największych spustoszeń w historii — udało mu się to dlatego, że wdarł się bezpośrednio w dusze, przekształcając je w sposób bardziej podstępny i bardziej skuteczny, niż społeczni inżynierowie tych systemów, których totalitaryzm był jawny. Julius Evola, choć ogromnej części jego analiz w innych kwestiach nie można odmówić celności, popełnił błąd utożsamiając nowoczesną burżuazję z tradycyjnym stanem trzecim, a nowoczesny proletariat z tradycyjnym stanem czwartym i uznając komunizm za najbardziej zaawansowane stadium procesu inwolucji. Wynikające z tego założenia tezy zweryfikowała zresztą historia.
Co do powyższych zagadnień można wprawdzie dyskutować. Tak naprawdę to nie one stanowią jednak najważniejszą przyczynę, dla której sposób widzenia ideoprzestrzeni przez prawicę wymaga przeorientowania. Jakkolwiek w okresie zimnej wojny uzasadniona i mimo wszystko najsłuszniejsza była symetryczna krytyka amerykańskiego liberalizmu i sowieckiego komunizmu, tak w obecnych realiach historycznych „antykomunizm”, wciąż brany na sztandary przez dużą część prawicy, jest zjawiskiem podobnym do „antyfaszyzmu” na lewicy — stanowi wyraz myślenia kategoriami równie anachronicznymi w obliczu historycznego wyczerpania się tak drugiej, jak i trzeciej teorii politycznej. Liberalizm stanowi ideologiczne centrum współczesnego świata, wszystkie nurty antyliberalne zaś — jego peryferia. W gruncie rzeczy powinno to wystarczyć do takiej, a nie innej identyfikacji wroga — nawet, jeśli na poziomie metahistorycznym uznawać liberalizm za nie bardziej od niektórych z nich obcy własnym ideom.
Powrót polityczności
Zgodnie ze słowami wspomnianego wcześniej Schmitta, nie ma polityki liberalnej — jest tylko liberalna krytyka polityki. Liberałowi fundamentalnie obca jest istota polityczności. Pragnie on wyeliminować ją na rzecz technokratycznego zarządzania, w którym antagonizm zastąpiony zostałby przez postpolityczne manipulowanie przesuwakami w służbie ekonomii. Jak pisała Chantal Mouffe: „Twierdząc, że antagonistyczny model polityki oraz podział na lewicę i prawicę stał się zbędny, a jednocześnie wychwalając „konsensus centrum” między centroprawicą i centrolewicą, tak zwane radykalne centrum upowszechniało technokratyczną formę polityki, w której nie było miejsca na konfrontację między partiami, a jedynie na neutralne zarządzanie sprawami publicznymi”[3]. „There is no alternative” — w słowach Margaret Thatcher mieści się liberalna idea „końca historii” (Fukuyama), warunkiem realizacji której jest neutralizacja sfery politycznej.
Podobny stan, jak wskazywał już Juan Donoso Cortés, nie może jednak trwać wiecznie. Liberałowie, czy tego chcą, czy nie chcą, będą musieli zmierzyć się z powrotem polityczności. W uznaniu liberalizmu za ideologiczny fundament status quo, wspólnej identyfikacji go jako głównego wroga i przyjęciu schmittiańskiej logiki politycznej należy upatrywać potencjalnego punktu wyjścia dla idei antyliberalnego sojuszu ekstremów, którego dziejową misją byłoby zakończenie końca historii — sojuszu usytuowanego ponad prawicą i lewicą, a naprzeciwko centrum.
Dla pokonania wskazanych we wstępie przeszkód, które utrudniają realizację tej idei, konieczne jest przyjęcie takiej architektury osi oporu, dzięki której rzeczywiście znaczące różnice tymczasowo mogłyby zejść na plan dalszy. Godnego uwagi wzorca dostarcza w tym zakresie Aleksander Dugin w manifeście Globalnego Sojuszu Rewolucyjnego[4]. Jakkolwiek nie trzeba, a w opinii piszącego te słowa również nie należy zgadzać się z całą jego treścią, warto dokonać jej selektywnej recepcji.
Koncepcja sojuszu ekstremów nie powinna być oparta na idei syntezy antyliberalnych kierunków myśli politycznej, ani tym bardziej oznaczać prostego poparcia przez tradycjonalistów antyliberalnej lewicy jako „mniejszego zła”, co mogłaby sugerować treść artykułu, na który niniejszy tekst jest odpowiedzią. Powinna natomiast zakładać możliwość pozostania wszystkich stron sojuszu przy oryginalnych tożsamościach ideowych. To, z jakich powodów kto występuje przeciwko Systemowi i co proponuje w zamian, ma znaczenie drugorzędne — w tym aspekcie liczy się zbieżne zdefiniowanie wroga i prowadzenie działań wymierzonych w reprezentowaną przez niego formację hegemoniczną. „Islam dla muzułmanów, chrześcijaństwo dla chrześcijan, socjalizm dla socjalistów, ekologia dla obrońców środowiska, fundamentalizm dla fundamentalistów, naród dla nacjonalistów, anarchia dla anarchistów i tak dalej — to powinna być droga projektowania przyszłości”[5].
Tradycjonalistyczny (czy, dla nacjonalistów, nacjonalistyczny etc.) segment frontu antyliberalnego powinien wciąż działać przede wszystkim w kierunku wzmocnienia samego siebie. Dalej idąca współpraca mogłaby mieć charakter sytuacyjny, w zależności od danego przypadku — nie da się ukryć, iż w niektórych mogłaby nawet zaszkodzić. Dla sojuszu i wszystkich jego stron i tak lepiej będzie, jeśli będą maszerowały osobno, a jedynie uderzały w jednym kierunku. Tym, co łączyłoby je, byłby wspólny wróg i mit polityczny — mit Antyliberalnego Przełomu[6]. Historia pokazuje, że wspólnota wroga potrafi być nawet silniejsza, niż wspólnota celu. Jak wskazywał zaś Georges Sorel, wyłącznie mit może stanowić rzeczywistą siłę napędową dla pragnących zmieniać bieg dziejów. Z praktycznego punktu widzenia jest wart więcej, niż wszystkie dyskusje o ideologicznych niuansach prowadzone przez wciśniętych w garnitury mieszczańskich inteligentów. Zgodnie ze słowami Ernsta Cassirera, „świat mitów ma charakter dramatyczny — jest światem działań, sił i ścierających się potęg”[7]. Pierwszy cel frontu antyliberalnego — powrót polityczności po okresie postpolityki — zrealizowany zostałby już w trakcie walki o Antyliberalny Przełom.
Co dalej?
Sojusz ekstremów niczego nie obiecuje. Nie rozsnuwa przed swoimi zwolennikami jasnej wizji „lepszej przyszłości” ani tym bardziej „raju na ziemi”, choć mogą to z różnych względów czynić poszczególne jego części składowe. Jego cel jest głęboko zakotwiczony w schmittiańskim rozumieniu polityczności — jest nim likwidacja światowej hegemonii ideologii liberalnej, a co za tym idzie, umożliwienie powstania społeczeństw „wrogów społeczeństwa otwartego” (Popper). Przy przyjęciu takiej perspektywy stosunek ideowych zbieżności i rozbieżności tworzących go grup ideologicznych spada na plan dalszy.
Autor tekstu „Dlaczego nie Lenin?” słusznie wskazuje na niebezpieczeństwo, iż wspieranie wszelkich sił odśrodkowych wobec liberalnego status quo może prowadzić „tylko do większej anarchii i zniszczenia”[8]. Jest wysoce prawdopodobne, że w późniejszym czasie tak dramatyczna próba zmiany biegu dziejów mogłaby zaowocować między innymi ogólnym chaosem i wieloma nieprzewidzianymi na początku zdarzeniami. Zgodnie z jedną z „zasad historii”, o których pisał Theodore Kaczynski, „jeżeli dokonuje się zmiany wystarczająco dużej by zmienić długoterminowy trend, to konsekwencje dla społeczeństwa jako całości nie mogą być zawczasu przewidziane”[9].
Czy nawet i ta perspektywa nie jawi się jednak lepiej, niż perspektywa kontynuacji obecnego kursu historii, zwieńczona horyzontem mieniącym się twarzami Fukuyamy, Kurzweila, Schwaba, Harariego, Negarestaniego, Haraway i im podobnych? Schizma bytu, o której pisał Joseph de Maistre, zaszła tak daleko, że nie pozostało już praktycznie nic, co warte byłoby obrony. Współcześnie bardziej, niż kiedykolwiek stają się aktualne niektóre myśli niemieckich rewolucyjnych konserwatystów okresu międzywojennego. „Pragniemy chaosu, aby go okiełznać”; „Wysadzimy Europę w powietrze, Scytów nazwiemy przyjaciółmi i z Tatarami wypijemy bruderszaft.” — to niektóre cytaty jednego z nich, Friedricha Georga Jüngera. Jego brat, Ernst, rysował przed swoimi czytelnikami obraz Anarchy, który „chce aby ostateczna pożoga ogarnęła świat, by wreszcie ponad zgliszczami mógł powiać mroźny podmuch Nieznanego”. Armin Mohler charakteryzował „modelowego” reprezentanta rewolucyjnego konserwatyzmu z tamtego okresu w następujący sposób: „Z jednej strony jest on anarchiczny, ponieważ stary, spetryfikowany porządek rozpada się, i dlatego afirmuje on zniszczenie jako jedyną drogę do nowego wzrostu (…) ale drugą stroną medalu jest «pruski» porządek, szukający więzi i domagający się formy, gdyż zniszczenie nie może być celem samym w sobie”[10].
Nadzwyczajna sytuacja, jakiej jesteśmy świadkami, nakłada na nas obowiązek poszukiwania nadzwyczajnych metod działania i dróg wyjścia z niej — stąd też należy otworzyć się na idee takie, jak sojusz ekstremów, różne formy politycznego akceleracjonizmu etc. Przyszłości nie da się zaprojektować na kartce papieru — należy jednak zadbać, aby w miejsce końca historii nadeszła przyszłość, którą — jak pisze autor manifestu Globalnego Sojuszu Rewolucyjnego — „ludzkość sama sobie wybierze, i którą swobodnie ukształtuje swoimi własnymi rękami. Ukształtuje siebie, tylko z udziałem samej siebie, i tylko dla siebie”[11]. Aby stało się to możliwe, wszyscy ci, którym zależy na rzeczywistej przemianie status quo, powinni stanąć naprzeciwko liberalizmu — nie zaś po jego lewej czy prawej stronie.
Piotr Domański
Powyższy tekst stanowi odpowiedź na artykuł B. Mariańskiego zatytułowany: Dlaczego nie Lenin? – pokusa sojuszu ekstremów: https://myslkonserwatywna.pl/marianski-dlaczego-nie-lenin-pokusa-sojuszu-ekstremow/
[1] B. Mariański, Dlaczego nie Lenin? — pokusa sojuszu ekstremów, https://myslkonserwatywna.pl/marianski-dlaczego-nie…/
[2] C. Schmitt, Pojęcie polityczności, w: tenże, Teologia polityczna i inne pisma
[3] C. Mouffe, W obronie lewicowego populizmu
[4] A. Dugin, Globalny Sojusz Rewolucyjny: Manifest, https://xportal.pl/?p=1268
[5] Tamże.
[6] Określenie „Antyliberalny Przełom” zaczerpnąłem od Ronalda Laseckiego (https://xportal.pl/?p=30081). Zdaję sobie sprawę, iż oryginalnie występowało w nieco innym znaczeniu i kontekście.
[7] E. Cassirer, Esej o człowieku — wstęp do filozofii kultury
[8] B. Mariański, dz. cyt.
[9] T. Kaczynski, Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość, https://pl.anarchistlibraries.net/…/ted-kaczynski…
[10] Cyt. za Tomaszem Gabisiem: http://www.tomaszgabis.pl/2011/10/11/friedrich-georg-junger/
[11] A. Dugin, dz. cyt.
Kategoria: Inni autorzy, Publicystyka
Bardzo ciekawy artykuł sam w sobie, niezależnie od charakteru polemiki z tekstem p. Mariańskiego.