banner ad

Danek: Wallace Stevens – elitaryzm na amerykańskiej ziemi

| 16 grudnia 2022 | 0 Komentarzy

Popularny (zwłaszcza wśród ludzi, którzy lubią się nawzajem zapewniać, że myślą niezależnie) stereotyp głosi, iż istotą powołania artystycznego jest nowatorstwo, a co za tym idzie, uprawianie prawdziwej twórczości polega na przeciwstawianiu się dotychczasowym tradycjom. Jakiż to niemiłosierny banał, a wiara w niego wynika chyba głównie z nieświadomego – lub świadomego – przerzucania logiki myślenia technicznego na grunt sztuk(i). Dzieje poezji czy malarstwa ujawniają, jak bardzo prawdziwa sztuka karmi się świadomością dziedzictwa, poczuciem więzi z tradycją. Albowiem tylko utrzymując tę więź, sztuka zachowuje zdolność do wypełniania swojej właściwej funkcji: potrafi otwierać ludziom furtki do wyższych światów. Dobrze widać to na przykładzie poezji Stanów Zjednoczonych – kraju i społeczeństwa, które według rozpowszechnionego mniemania wyrosły bez tradycji, jako nowy projekt, „umowa społeczna” o charakterze podobnym do biznesowego kontraktu.

Dlatego właśnie w dorobku takich amerykańskich poetów, jak Carl Sandburg (1878-1967), Vachel Lindsay (1879-1931) czy William Carlos Williams (1883-1963) tkwi coś, co czyni ich wiersze pod jakimś względem nieprzekonującymi. Nie zmierzam do tego, by odmawiać im talentu literackiego, a gdzieżby; ba – chciałbym umieć tak pisać poezje, jak któryś z nich. Problem w tym, że ich twórczość rozwinęła się bez korzeni, na gołej ziemi. Są to rzeczywiście poeci „demokratyczni”, jak się ich czasem określa; demokratyczni we właściwym sensie tego słowa, czyli pozbawieni tradycji, z której mogliby czerpać ożywcze elementy, tak jak roślina sięga wzwyż, ku Słońcu, bo pije wody gruntu.

Jeżeli poezja unosi jak wicher, to pamiętajmy, że wicher nigdy nie wieje z punktu, gdzie stoimy – zawsze wieje z daleka. Malarski portret najlepiej wyraża osobowość przedstawionej na nim postaci, gdy w tle za jej sylwetką otwierają się odległe horyzonty, nieraz wiele horyzontów, sięgających coraz bardziej w dal.

Nie wydaje się, by obojętność wobec przeszłości należało uznać za typową cechę amerykańskiej literatury czy też amerykańskiego ducha w ogóle. Mimowolnie od razu przychodzi mi tu na myśl współczesny wymienionym poetom Howard Philips Lovecraft (1890-1937), jeden z najbardziej popularnych na świecie pisarzy amerykańskich. Pisałem o nim szerzej osobno. Lovecraft mógł być – i rzeczywiście był – tylko twórcą literatury klasy B. Ale miał mocne poczucie zakorzenienia w tradycji i ono bije z jego twórczości.

Jednak Lovecraft pisał prozą, a mieliśmy tu mówić o poetach. Amerykańskim poetą o mocnym zmyśle dziedzictwa dawnej cywilizacji z pewnością był Henry Wadsworth Longfellow (1807-1882). Ale on należy właściwie jeszcze do okresu wcześniejszego, poprzedzającego epokę poezji nowoczesnej. Czy nadejście nowych rodzajów poetyki przecięło więzi łączące literatów z tradycją? Nie – ani w Ameryce, ani nigdzie indziej. W kręgu poezji amerykańskiej kierunek odmienny od wspomnianych wcześniej poetów „demokratycznych” reprezentowali Ezra Pound, Thomas Stearns Eliot, Robinson Jeffers czy Wallace Stevens – jak pisze Robert Stiller, „twórcy dużo bardziej wyrafinowani, o szerszych horyzontach, a przede wszystkim bardziej intelektualni” (1). Z wymienionych najbardziej znani na świecie są dwaj pierwsi – nie tylko z wierszy. Eliot ma swoje miejsce w galerii sławnych pisarzy XX wieku będących głosicielami, a może nawet i teoretykami konserwatyzmu (także politycznego); Pound związał się ze sprawą faszyzmu (włoskiego) i Mussoliniego, za co los w końcu nie oszczędził mu dotkliwych prześladowań. Dyskusja nad tym, czy faszyzm miał charakter nowoczesny, czy antynowoczesny zapewne nie zostanie nigdy jednoznacznie rozstrzygnięta, ale wystarczy sięgnąć po poezje chińskie Pounda lub jego teksty poświęcone taoizmowi, by przekonać się, jak mocno ich autor zanurzył się z czasem w – nazwijmy to – światopoglądzie tradycjonalistycznym. W nie mniejszym stopniu dotyczy to również Jeffersa, na co w Polsce zwrócił uwagę Czesław Miłosz.

Pozwolę sobie na dygresję. Miłosz, odkąd pamiętam znienawidzony przez bardziej prostacką część polskiej prawicy (chyba głównie dlatego, że sam nie cierpiał endecji i jej wizji świata), okazuje się zdumiewająco kompetentnym przewodnikiem w kwestii pisarzy-tradycjonalistów. Zastanawiałem się kiedyś na własny użytek, czy w Polsce mieliśmy w ogóle jakichkolwiek autorów, których można by uznać za eksponentów tradycjonalizmu we właściwym sensie. We Włoszech Julius Evola (1898-1974), Silvano Panunzio (1918-2010), Primo Siena (ur. 1927) i Claudio Mutti (ur. 1946); w Szwajcarii – Carl Gustav Jung (1875-1961), Frithjof Schuon (1907-1998) i Titus Burckhardt (1908-1984); w Rumunii – Mircea Eliade (1907-1986); w Niemczech – Ludwig Klages (1872-1956) i Leo Frobenius (1873-1938); w Anglii – Ananda Coomaraswamy (1877-1947) i Martin Lings (1909-2005); we Francji cała plejada nazwisk – René Guéon (1886-1951), Georges Dumézil (1898-1986), Henry Corbin (1903-1978), Louis Cattiaux (1904-1953), Raymond Abellio (1907-1986), Georges Vallin (1921-1983)… Nawet na Węgrzech już przed wojną miała miejsce recepcja evolianizmu. A w Polsce? Czyżby nikt?

Po namyśle doszedłem do wniosku, że w Polsce był tylko jeden autor reprezentujący tradycjonalizm: Stanisław Vincenz (1888-1971) – ponieważ w swoim największym dziele, trylogii „Na wysokiej połoninie”, odmalował szczegółowo społeczeństwo archaiczne, żyjące całkowicie rzeczywistością Mitu, jak Hindusi według Eliadego, nawet w zetknięciu ze światem nowoczesnym podtrzymujące przednowoczesny sposób życia, pozostające w przedhistorycznym bezczasie. I uczynił to już przed wojną, bo pierwsza część cyklu, „Prawda starowieku”, ukazała się w Warszawie w 1938 r. Zastanawiając się nad tymi sprawami, nie znałem jeszcze tekstów Miłosza poświęconych Vincenzowi. Kiedy w końcu się na nie natknąłem, przekonałem się, że nasz noblista doszedł wcześniej do tego samego wniosku, co ja. W naszej literaturze to również on dostrzegł i podniósł (pro)tradycjonalistyczną orientację myśli rosyjskiego filozofa Lwa Szestowa (1866-1938).

Poetów-tradycjonalistów, pozostających w opozycji do epoki nowoczesnej i jej idei, Miłosz wskazał dwóch: Kawafisa i Jeffersa. Taka ocena pierwszego z nich nikogo zapewne nie zaskakuje. Konstantinos Kawafis (1863-1933) tylko ciałem i – chciałoby się powiedzieć – wskutek przypadku historii mieszkał w Aleksandrii egipskiej. Duchem przebywał cały czas w monarchii Ptolemeuszy. Jego poezja to wielka „medytacja nad przeszłością cywilizacji helleńskiej”; opowiada „o osobach i zdarzeniach z różnych epok wschodniej części Morza Śródziemnego, Azji Mniejszej i Bizancjum” (2). Robinsona Jeffersa (1887-1962) określa Miłosz mianem „poganina, naturalistycznego stoika” (3). O podstawach jego światopoglądu mówi zaś następująco: „Są to 1) odrzucenie chrześcijaństwa, 2) odrzucenie tzw. laickiego humanizmu i idei Postępu. Oczywiście padnie tu pytanie, co zostaje. Tylko ‘Deus sive Natura’ Spinozy i Fatum.” (4).

I wreszcie – Wallace Stevens (1879-1955), koneser muzyki klasycznej, rzadkich gatunków herbat, które sprowadzał z Cejlonu, i antyków, którymi otoczył się w swoim domu w Connecticut. Pełna ironii i paradoksów twórczość Stevensa, owiewana czasem tchnieniem Niemiec, a czasem włoskiego Mezzogiorno, ujawnia czytelnikowi bardzo mocne poczucie tradycji; pławi się w dziedzictwie Europy, którego elementami są i sztuki wyzwolone, i mitologia, i opera buffo, i obserwacja nieba. Z poszczególnych wierszy wychylają się cienie Platona, Arystotelesa, Akwinaty, Kartezjusza, rozmyślnie wywoływane przez autora. Poeta prowadzi czytelnika poprzez epoki, ku Palestynie – „Dominium krwi i grobu” – a kiedy indziej tam, gdzie stał „tron Plantagenetów”. Nad tą stricte nowoczesną poezją rzymscy bogowie, Saturn, Jowisz, Febus, unoszą się w sąsiedztwie chrześcijańskich serafinów, ale i tellurycznego satyra można napotkać na jej ścieżkach. Stevens nie wydaje się kontemplować w świecie porządku jako istniejącego i danego, raczej stara się go odnaleźć. Może dlatego istotne miejsce w jego dziele zajmuje „Ulisses, symbol szukających”.

Julia Hartwig zaliczyła Stevensa – obok Pounda i Eliota – do elitarnego, a nawet arystokratycznego kierunku w poezji Stanów Zjednoczonych. Wiemy, że wpływ wywarł na niego poznany podczas studiów konserwatywny myśliciel George Santayana (1863-1952). Santayana był filozofem-poetą, Stevens poetą-filozofem.” – napisał Jarosław Marek Rymkiewicz (5). Tuż przed śmiercią Stevens nawrócił się na katolicyzm. Jakoś to do niego pasuje.

Krzepiąca jest świadomość, że ponad Oceanem dobiegają nas głosy, które znamy i rozumiemy, że gdzieś na amerykańskiej ziemi, tak często przedstawianej nam i przedstawiającej się jako wykarczowana z korzeni, na Europejczyka czeka duchowe Rivendell czy Turów Róg, daleki gościnny dom ze starymi znakami wspólnego rodowodu.

 

Adam Danek      

 

1. Robert Stiller, Wstęp, [w:] Vachel Lindsay, Wiersze wybrane, Warszawa 1979, s. 5.

2. Czesław Miłosz, Punkt widzenia, czyli o tak zwanej drugiej Awangardzie, [w:] tenże, Zaczynając od moich ulic, Wrocław 1990, s. 142.

3. Tamże, s. 141.

4. Czesław Miłosz, Jeffers: próba ujawnienia, [w:] tenże, Zaczynając od moich…, s. 273-274.

5. Jarosław Marek Rymkiewicz, Wstęp, [w:] Wallace Stevens, Wiersze, Warszawa 1969, s. 5.

Kategoria: Adam Danek, Kultura, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *