Danek: Peer Gynt, czyli dlaczego nie warto „odkrywać siebie”
W latach siedemdziesiątych XIX wieku Edvard Grieg napisał muzykę do dramatu Henrika Ibsena „Peer Gynt”. Muzyka do sztuki przeżyła samą sztukę i wciąż pozostaje najpopularniejszym dziełem norweskiego kompozytora. Powstała jako dodatek do tekstu Ibsena, który w przeciwieństwie do niej nie jest dziś utworem powszechnie znanym. A szkoda, bo z naszego punktu widzenia ma wybitnie aktualną tematykę i przesłanie. Ibsen ukazuje w nim twarz inną od tych, do jakich przyzwyczaili nas historycy literatury. Nie eksploatuje ulubionych tematów dziewiętnastowiecznej powieści mieszczańskiej (przewartościowanie małżeństwa, rodziny, konwenansów); nie występuje jako naturalista ani literacki prekursor nietzscheanizmu.
„Peer Gynt” to opowieść o egoizmie. Ale nie takim jawnym i cynicznym, jaki wszyscy lubimy potępiać, dając tym samym do zrozumienia, że nie mamy z nim nic wspólnego. Nie, to książka o egoizmie modnym i sugestywnym, z ładnym wytłumaczeniem, który miliony ludzi, zwłaszcza młodych, chłoną dzisiaj, mlaskając, z popkultury i przekazów medialnych jako właściwą receptę na życie.
A tytułowy bohater ma w życiu jeden cel: „być sobą”; nie dać sobie niczego narzucać; zawsze zachowywać swobodę wyboru; w nic nie angażować się tak, żeby nie móc się w każdej chwili wycofać; nie godzić się na nic, co by go ograniczało; nie wchodzić w żadne trwałe układy. Krótko mówiąc, jest durniem. Pewnego dnia pod wpływem impulsu zakochuje się w dziewczynie z modlitewnikiem w dłoniach. I oto los zsyła mu podarunek: ta dziewczyna, Solwejga, też się w nim zakochuje, chociaż ani na to nie zasługuje, ani nie jest tego wart. Ale kiedy mają już razem zamieszkać, w ostatniej chwili przed przekroczeniem progu wspólnej chaty Peera Gynta ogarnia strach na myśl o całym życiu, które spędzi w tych ścianach. Spłoszony perspektywą straconej na zawsze wolności, ucieka, mówiąc narzeczonej, że niedługo wróci.
Przez następne kilkadziesiąt lat Peer Gynt rozbija się po całym świecie, szukając swojego prawdziwego „ja”. Próbuje wszystkiego. Robi, co chce – i nie ma z tego nic. Zostaje handlarzem niewolników, dostawcą pogańskich bożków dla misjonarzy niechrześcijańskich religii, fałszywym prorokiem kultu, w który sam nie wierzy. Próbuje uwieść marokańską księżniczkę – bezskutecznie, bo ona odpłaca mu takim samym wyrachowaniem i materializmem. Postanawia sprzedawać broń Turkom tłumiącym niepodległościowe powstanie w Grecji, ale lukratywny interes natychmiast pali na panewce (a właściwie z hukiem wylatuje w powietrze). Zapamiętane z dzieciństwa wersety Ewangelii wyrzuca ze swoich myśli albo interpretuje je opacznie, w duchu wygodnickim.
Niezrażony kolejnymi próbami, trafia w końcu do miejsca, gdzie żyją ludzie, którzy mogą w pełni być sobą. To dom dla obłąkanych w Kairze. Jego pensjonariusze nie uznają w niczym dyktatu zewnętrznego świata, przełamali wszelkie ograniczenia, kierują się wyłącznie własnym widzimisię, osiągnęli doskonałą wolność. Mogą być, kim chcą. Jeden utrzymuje, że jest kałamarzem, inny podaje się za dawno zmarłego faraona. I wszyscy twardo domagają się od otoczenia, by uznało ich prawo do swobodnie wykreowanej tożsamości.
Po kilku dekadach (czterdziestu latach? pięćdziesięciu?) Peer Gynt z siwym włosem na skroni powraca do ojczystej Norwegii, ścigany przez widma i zmory – dorobek swego życia. Dopiero wtedy udaje mu się spojrzeć w prawdzie na własne dzieje: na historię człowieka, który szukał siebie po całym świecie i nie znalazł nic. Zamiast zaprzeć się samego siebie, rozdać się innym, chciał zawsze „być sobą”, czyli zachować siebie w całości tylko dla siebie – i właśnie dlatego został z pustymi rękami.
Tak, goniony przez śmierć i diabła, Peer Gynt trafia do chaty, gdzie wciąż czeka na niego jego narzeczona. A Solwejga nie mówi nic o swoich cierpieniach, o samotności, o tylu zmarnowanych latach – tylko bierze go w ramiona, śpiewając z radości, że w końcu do niej wrócił. I to jest chyba najgorsze oskarżenie, które tnie żywe mięso serca jak nóż. Więcej, ona mu dziękuje. Za to, że przez swoją ucieczkę i nieobecność zamienił całe jej życie w jedną wielką pieśń miłości, nadając mu sens, którego jego życie nie miało. Bo żeby naprawdę być, trzeba być dla innych.
Jeżeli zatem chcecie nosić ziemską koronę, pamiętajcie, że rzemieślnik, który dobrze wykonuje swoje obowiązki jest bardziej godny szacunku od króla, który źle wykonuje swoje. I pamiętajcie, każdego dnia pamiętajcie, jak bardzo nie zasługujecie na miłość, którą jesteście darzeni – przez Boga i przez ludzi. A wtedy oprócz ziemskiej korony macie jeszcze szansę na niebieską.
Adam Danek
Kategoria: Uncategorized
Chyba najlepszy komentarz do tego dziwnego artykułu, nie wiem czym rzekomo jest "odkrywanie", ale poznanie siebie jest zupełnie klasycznym wezwaniem:
Obrazek chyba się nie wkleił:
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/a5/Roman-mosaic-know-thyself.jpg