„Czarna Hańcza” – powieść na upały
Przeglądam bratnie serwisy i znajduję tam głównie lekturę o przesłaniu apokaliptycznym. Ej, proszę Koleżeństwa! Temperatury tego lata były wysokie, a i wrzesień bywa gorący, więc zalecam schłodzić głowy.
Wszystko zaczyna się leniwym popołudniem nad stawem. Kajak tkwi nieruchomo u wybrzeża. Wanda marzy o wyprawie w nieznane i zwierza się Tadziowi. Po krótkiej i treściwej dyskusji następuje ulubiona chwila wszystkich włóczęgów:
– Chcesz?
– Naturalnie, jedziemy!
I wyruszyli. „Czarna Hańcza” Wandy Miłaszewskiej (1894-1944) to reportażowy opis włóczęgi dwojga młodych kajakiem „Bóbr”, na przełomie lat 20 i 30. XX wieku. Szlak „Bobra”, w skrócie, przebiegał: Augustów, Sucha Rzeczka, Tobołowo, Maćkowa Ruda, Okołok, Jezioro Paniewo, Augustów (do książki załączona jest mapka).
Opis podróży wyda się współczesnym egzotyczny, biorąc pod uwagę dziką przyrodę i odludne zakątki, przez które przedzierają się Wanda z Tadziem. To jeszcze epoka, gdy włóczykij musi być samowystarczalny. Od właściwego planu zależy być albo nie być. Jeśli trafia się możliwość, kupuje się mleko od chłopa, jagody od baby, a nocleguje w ubogiej chacie. Ludzie spotykani na szlaku przypatrują się włóczęgom lekko nieufnie, ale dzielą się z nimi tym, co mają. Turysta, który dobrowolnie skazuje się na katorgę w wiecznej wilgoci i skwarze jest dla nich zjawiskiem. Podróżnicy poznają rodziny, ich radości i kłopoty, wiarę i obyczaje, jak i to pożegnanie starego gospodarza z ziemią: „Kiedy po raz ostatni zajechał wozem tutaj, aby u siebie umrzeć, musiał ogarnąć wzrokiem zielony stok, spływający ku rzece”. Patrzą, słuchają, nie przerywając rozmówcom. Słuchają ludzi, rzeki, lasu. Stąd i ta książka.
Głosu udziela się ludziom, ale i kajakowi („Kim jestem? Kto mię rodzi? Jeżeli kto ciekawy, bardzo proszę: uczciwy kajak z warsztatów Klubu Wojskowego w Grodnie, pochodzenie swojego nie powinien się wstydzić”), rzece, która gawędzi o czasach starożytnych kniaziów, „zawsze dzika, swobodna, biegnie na wskroś łąk i borów, śpiewając o Wszechmocy Boskiej, która światło oddziela od ciemności”. Sporo w opisach poezji: „Wieczór z wolna zapada. Powietrze staje się jakieś liliowe, przesiąknięte ciszą i ciepłem”, której towarzyszą czarno-białe fotografie Jana Bułhaka. Widać na nich zwalone pnie, kręgi na czarnej wodzie, leśny zmrok i wąskie przesmyki między jeziorami. I dopiero to zestawienie pozwala wyobrazić sobie, jak wyglądały brzegi Czarnej Hańczy w czasach powstawania książki. Niemalże tak, jak puszcza opisywana w „Panu Tadeuszu”.
Nie braknie w opowieści humoru, z jakim kajakarze traktują siebie samych, złośliwość przedmiotów martwych, szarpanie się z mokrym ładunkiem po ciemku i na koniec sytuację łapserdaka: „Bo też wyglądamy zabawnie! Boże miłosierny – te stroje! Ten krzywo zapięty sweter. Ta marynarka Tadziowa, jak psu z gardła wyjęta – i te nogi! Te bose nogi! Nie ma co, wyglądamy jak prawdziwe „łaziki”… (…) Cichnę, bo sąsiad z lewej strony wyraźnie zezuje ku nam. Właściciel garnituru jak z igły – nieufnym wzrokiem bada tę parę ogorzałych, brudnych, obdartych istot, szepczących ze sobą nieustannie…”. Bieg do pociągu, liczenie groszy na bilet i konfrontacja włóczykijów z przedstawicielem cywilizacji. Następnie wyczekiwanie na litościwego konduktora i dyskusja nad zasadnością dopłaty. Znam te hece z perspektywy piechura oraz rowerzysty. Wiele się zmieniło w zakresie turystycznej infrastruktury, ale z satysfakcją stwierdzam, że to się nie zmieniło!
Aleksandra Solarewicz
W. Miłaszewska, „Czarna Hańcza. Powieść”, ilustr. J. Bułhak, Poznań 1931
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Recenzje