„Casus” Jerzego Urbana
(suplement do Krótkiej uwagi o stanie wojennym)
Wszyscy chyba się zgodzą, że najbardziej znienawidzoną figurą stanu wojennego był rzecznik prasowy reżimu Jerzy Urban. Znienawidzoną – to też gwoli prawdzie trzeba powiedzieć – również i za niewątpliwie błyskotliwą inteligencję, tak jaskrawo kontrastującą z bydlęcą tępotą niezliczonych „trepów” komunistycznych, co sprawiało, że był autentycznie groźnym wrogiem, potrafiącym celnie nokautować i bezbłędnie wyszydzić wszystkie głupstwa po „naszej stronie”. Prawdziwy mistrz propagandy, to nie ulega wątpliwości. Ale nie o laudację tu przecież chodzi, tylko o argument na rzecz falsyfikacji tezy o „recydywie komunizmu” w stanie wojennym. Właśnie bowiem casus Urbana dowodzi tezy przeciwnej: o samounicestwieniu utopii komunistycznej rękoma autorów grudniowego puczu.
Weźmy pod uwagę najsłynniejsze – i to, które najbardziej rozwścieczało – zdanie wypowiedziane przez Urbana: rząd się wyżywi. Czy to jest zdanie, które mógłby wypowiedzieć prawdziwy komunista? Absolutnie nie. Komunista powiedziałby tak (zresztą mówili to przed Urbanem wielokrotnie): „Towarzysze i obywatele: mamy przejściowe trudności z aprowizacją, których przyczyną jest sabotaż sił kontrrewolucyjnych. Ale Partia myśli bez wytchnienia o tym, jak przezwyciężyć te problemy i na pewno je rozwiąże. Znikną one zupełnie, gdy zbudujemy socjalizm, a potem nastanie powszechna szczęśliwość w bezklasowym społeczeństwie komunistycznym, kiedy każdy będzie miał wszystko, czego tylko zapragnie”.
Mikołaj Bierdiajew napisał kiedyś, że komunizm jest niczym innym, jak obietnicą przemiany kamieni w chleb. Fałszywą i niemożliwą do spełnienia oczywiście, ale realność systemu komunistycznego (nie komunizmu!, bo ten „jest” ontologicznym zero) zasadzała się wyłącznie na możliwości wzbudzania i podtrzymywania wiary w tę cudowną metamorfozę. Cyniczna à outrance i ostentacyjnie deklaracja Urbana była niczym innym, jak jednoznacznym, oficjalnym odwołaniem tej obietnicy. Mówiąc, że rząd się wyżywi, w związku z czym (domyślnie) w d…e ma to, czy wyżywi się naród, oświadczał zarazem, że wizja komunistycznego raju na ziemi jest bzdurą i rząd nie ma najmniejszego zamiaru robić cokolwiek, aby ją urzeczywistnić. W takim razie nawet słowo socjalizm, którego junta „broni jak niepodległości” (skądinąd sam ten slogan jest ideologicznie „heretycki” i „rewizjonistyczny”, bo wynika z niego, że wartością prymarną jest „niepodległość”, cokolwiek by to miało znaczyć, natomiast „socjalizm” jest do niej jedynie porównawczo odnoszony) zmienia zasadniczo swoje znaczenie. Nie jest to już rewolucyjny etap transformacji stosunków własnościowych na drodze do całkowitego zniesienia własności prywatnej, rodziny oraz „obumarcia” religii i państwa, czyli komunizmu), lecz zwykła petryfikacja istniejącego stanu rzeczy, tj. polityczno-ekonomicznej hegemonii partyjnej nomenklatury i jej klienteli.
To właśnie dopiero w stanie wojennym Urban miał okazję dać upust tym swoim przekonaniom, już nie jako poglądowi prywatnemu (przez komunistę jeszcze wierzącego – Gomułkę był przecież sekowany), lecz jako nowej „ideologii państwowej”. Ten cynizm ma zatem zupełnie inną proweniencję niż ideologia komunistyczna, jest poniekąd zjawiskiem ponadczasowym. W gruncie rzeczy, pojmowanie polityki przez Urbana stanowi najbardziej zwulgaryzowaną postać poglądu głoszonego już przez starożytnych sofistów: Trazymacha i Kaliklesa, dramaturgicznie wyeksplikowanego przez Szekspira w bajce Meneniusza Agrypy o buncie członków ciała przeciwko żołądkowi (Koriolan), a w wyrafinowanej naukowo postaci podanego przez współczesnych „makiawelian”, tj. realistów politycznych, takich jak Gaetano Mosca, Vilfredo Pareto i Roberto Michels. W koniecznym tu skrócie pogląd ów przedstawia się tak. Podstawowym faktem społecznym i politycznym w historii wszystkich społeczeństw jest podział na panującą i korzystającą z renty władzymniejszość („klasę polityczną”) oraz na rządzoną przez nią, a żądną posiadanych przez elitę przywilejów i bogactw większość. Kontroli elity nad większością i utrzymaniu jej w ryzach nic tak nie służy, jak „formuła polityczna”, czyli zasada legitymizacji jej władzy, usprawiedliwiająca to, dlaczego jedni (i nieliczni) mają rządzić, a drudzy (i liczni) mają być posłuszni rozkazom rządzących. Formuła ta posiada jednak wartość dopóty tylko zarówno klasa polityczna, jak rządzeni, w nią wierzą; kiedy wiara ta wygasa, może, a nawet powinna być odrzucona jak zużyty łachman i zastąpiona nową, przydatniejszą, przeciwnym razie bowiem panująca dotąd klasa znajdzie się na „cmentarzysku arystokracyj”. Kiedy nikt w nią nie będzie już wierzył i kiedy rządzeni zaczną się buntować, domagając się władzy bądź przynajmniej udziału w niej oraz dostępu do dóbr zarezerwowanych dla elity, pierwszą rzeczą, którą broniąca swego panowania klasa polityczna winna uczynić jest skartaczowanie tłumu. Lecz jeśli to nie pomoże (bądź gdy jest na to już za późno) i kiedy „lud” z jeszcze większą mocą będzie szturmować bramy „senatu”, należy ostrożnie i niezbyt szeroko uchylić drzwi i wpuścić przez nie do środka tych, którzy są „językami w gębie plebsu” (Koriolan), którzy najgłośniej gardłują o wolności i prawach ludu, o równości i sprawiedliwości, a wówczas można być pewnym, że nikt tak krzepko jak oni nie będzie bronił reszcie dostępu do środka. Z części starej i z przybyszów powstanie nowa elita, która zacznie opowiadać swoją narrację o wielkim triumfie sprawiedliwości i koniecznym w związku z tym końcu historii, narrację spełniającą odtąd funkcję nowej „formuły politycznej”. Oto cała historia PRL od 13 grudnia do Okrągłego Stołu. Naturalnie, ci co pozostaną na zewnątrz, będą zawiedzeni i rozgoryczeni, zaczną więc snuć swoją narrację o „wielkiej zdradzie”, pojawią się wśród nich nowe „języki w gębach plebsu”, i tak – jak powiada Michels – „ta okrutna i monotonna gra będzie się toczyć bez końca”.
Nie mam pojęcia czy Urban – tym bardziej zaś jego wojskowo-bezpieczniaccy mocodawcy – czytywali „makiawelian”, jestem jednak pewien, że to był ich stan świadomości. Jedyną autentyczną pasją ideologiczną Urbana był libertyński antyklerykalizm, ten jednak przecież miał rodowód oświeceniowy, a nie komunistyczny: to Wolteriańskie écrasez l’infâme! Musiał go zresztą nieco powściągać właśnie dopóki rządziłajunta, dla której frontalny atak na Kościół był nie na rękę; w pełni mógł dać mu upust dopiero po „nastaniu wolności”. Mógł natomiast zainicjować „otwarcie” w innym sensie: to za jego rządów w telewizji zaczęto puszczać „różowe serie”, słusznie zakładając, że seksualni hedoniści są wygodniejsi do rządzenia nimi. I tak oto Jerzy Urban okazuje się tym, który ścielił drogę nowej lewicy, tej, której twarzami są dzisiaj Palikot, Biedroń i „Anna Grodzka”, do czego zresztą się przyznaje, nie szczędząc natomiast słów pogardy anachronicznym aparatczykom SLD-owskim.
prof. Jacek Bartyzel
Kategoria: Historia, Inni autorzy, Publicystyka, Społeczeństwo