banner ad

Ból ziemi. Medytacje nad obrazem El Greco „Ekstaza świętego Franciszka”

| 13 lipca 2014 | 0 Komentarzy

El_Greco_Ekstaza_św._Franciszka.jpegA Franciszek, a właściwie ten ktoś, kto pozował do obrazu El Greco? Cóż… Tak nie wygląda zwycięzca. To jest jedyny pewnik. Kimkolwiek jest, już dawno przegrał i nie ma czego szukać na ziemi. Równie dobrze może go nie być. Możliwe, że mógłby się w ogóle nie narodzić. Nikomu nie jest potrzebny. Postać, na której El Greco wzorował św. Franciszka, musiała zostać wywleczona przez niego z jakiegoś ciemnego zaułku, do którego nikt o zdrowych zmysłach nie zagląda. Nie zdziwiłbym się, gdyby znalazł ją w zakładzie dla obłąkanych albo w przytułku dla bezdomnych – pisze Artur Żak

Kiedy wpatruję się w postać św. Franciszka, coś w głębi szepce, że kto nie schylił ucha ku ziemi, żeby usłyszeć jej ból, ten nie podniesie oczu ku Niebu, żeby dostrzec promień nadziei. I wtedy nie będzie to spojrzenie zdobywcy, ale człowieka przegranego, którego wzrok obleczony będzie w smutek ciszy, która niewidocznie otula niczym mgła, przenika i wsiąk w duszę. Ból ziemi uczy pokory. Cisza otwiera na niebo.

A Franciszek, a właściwie ten ktoś, kto pozował do obrazu El Greco? Cóż… Tak nie wygląda zwycięzca. To jest jedyny pewnik. Kimkolwiek jest, już dawno przegrał i nie ma czego szukać na ziemi. Równie dobrze może go nie być. Możliwe, że mógłby się w ogóle nie narodzić. Nikomu nie jest potrzebny. Postać, na której El Greco wzorował św. Franciszka, musiała zostać wywleczona przez niego z jakiegoś ciemnego zaułku, do którego nikt o zdrowych zmysłach nie zagląda. Nie zdziwiłbym się, gdyby znalazł ją w zakładzie dla obłąkanych albo w przytułku dla bezdomnych.

Kim byli jego rodzice? Dlaczego znalazł się poza nawiasem? Najprawdopodobniej urodził się w jakiejś zatęchłej norze Toledo i już od kołyski wtłoczyli w jego myśli, że człowiek ma tyle możliwości wyboru, ile sobie wywalczy, czyli coś w granicach zera. Wyjaśnili mu, że tylko w bajkach zawsze jest jakieś wyjście, i kto w nie wierzy, nie zasługujecie na nic więcej niż żarcie psiego gówna. Człowiek robi to, co musi, żeby przeżyć. Nic więcej i nic mniej. Ten ktoś, kto pozował, urodził się jeszcze biedniejszy niż przysłowiowa mysz kościelna, bo mysz zawsze mogła coś uszczknąć ze stołu proboszcza, a on dostawał tylko w twarz, gdy odważył się powiedzieć, że chce mu się jeść.

Nie zdziwiłbym się, gdyby pewnego dnia, ojciec wyrzucił go z domu na ulicę, bo każda kolejna gęba do wykarmienia, to tylko balast, którego najlepiej się pozbyć. Kiedy zatrzymał się w drzwiach, jego matka odwróciła wzrok, a inni odetchnęli z ulgą. Wtedy zrozumiał, że jest sam, że nie miał, nie ma i nigdy nie będzie miał nikogo.

A św. Franciszek? W ostatnim okresie życia wegetował samotnie w stanie fizycznego i psychicznego wycieńczenia. Ale to nic. Dodatkowo poddany był ciężkim duchowym próbom. Towarzyszyły mu cierpienia związane ze stygmatami, które otrzymał w eremie w Alwerni.

A Chrystus? Samotnie przybity do krzyża, wyszydzony, odrzucony przez niemal wszystkich?

Chrystus dał nam zbawienie, św. Franciszek odnowił Kościół, a ten ktoś… Czy coś po nim zostało?

A ja? Gdzie jest mój pradziad? Nie ma po nim fizycznego śladu. Jest tylko kamień, na którym siedział, drzewo, które dawało mu cień, strumień, w którym moczył nogi, pole, które orał. I jeszcze zostałem po nim ja sam, ale jeśli nie usiądę na kamieniu, na którym on siedział, nie położę się pod drzewem, pod którym on odpoczywał, nie napiję się wody ze strumienia i nie pobłogosławię ziemi, którą on orał, równie dobrze mogę być prawnukiem kogokolwiek. Równie dobrze może mnie nie być. Zyskam świętą niepamięć, ale stracę ciągłość.

Wiatr porywa słowa, myśli i czas.  Komu potrzebna jest ciągłość człowieka? Kiedyś człowiek żył w opowieści o swoich przodkach, a dziś burzy pomniki, bo zasłaniają mu widok. Dlaczego El Greco wyciągnął kogoś bez przeszłości i przyszłości? Kogoś, kto jest tylko na chwilę na ziemi i nie zostawi po sobie żadnego śladu? Czy w tym ukrywa się świętość? W życiu, które jest po to, żeby być i zniknąć? Życiu, które od chwili narodzin naznaczone jest bólem grzechu pierworodnego, grzechu, który paraliżuje całe nasze jestestwo. Zastygamy w nim i zanurzamy się w bagno bezsensu. Ziemia brudzi również. Jeszcze bardziej, gdy tonie w deszczu i zamienia się w błoto. Brud ziemi można jednak zmyć dzięki wodzie i mydłu. A grzech? Ten niewyznany; ten, który odbiera zdolność widzenia siebie i świata, takim jakim stworzył je Bóg. Grzech, który przysłania cały świat i sam staje się światem. Który sprawia, że dusza krzyczy, a jej krzyk więdnie w gardle. Który oblepia nasze stopy i wciąga w bagno bezsensu. Który wdziera się w usta i tamuje oddech.

Zostaje ból. Ból bycia człowiekiem. Nie ma od niego ucieczki. Kto próbuje, ten ostatecznie traci zmysły w alkoholu, używkach, namiętnościach, nijakości.

Ktoś powiedział, że pokora to stawanie przed obliczem Boga w prawdzie o sobie, jako dziecku stworzonym z Miłości do miłości. Droga do pokory wiedzie przez upadek dla świata. Dopiero, kiedy człowiek pada bez czucia na ziemię, kiedy jego ciało wstrząsają kaskady łez, dopiero wtedy jego stare „ja” zaczyna znikać, a rodzi się „ja” gotowe przyjąć prawdę o sobie i otaczającym świecie.

Na dnie czas dłuży się przeraźliwie, a właściwie zatrzymuje się. Człowiek żyje, bo żyje: ale on sam i wszystko wkoło jest nijakie. Czas budzi się dla niego dopiero wtedy, kiedy poczuje, że jest absolutnie sam, Kiedy spadasz, nie ma niczego, czego możesz się uchwycić. Jest pustka i pełna samotność. Jest też wyciągnięta dłoń Boga, ale nie ma w niej tej nachalności i bezwzględności, jaka drzemie w nicości, dlatego nie traktujemy poważnie tej wyciągniętej dłoni.

Większość ludzi nie odważa się zejść na samo dno, gdyż wydaje im się, że już nie powstaną i fundamentu dla swojego życia upatrują w szczeblach drabiny. Dlatego zawzięcie walczą zawieszeni gdzieś pomiędzy niebem a dnem i łudzą się, że uda im się wypłynąć na powierzchnię. Ta iluzja niszczy najlepsze chwile życia. Ograbia z sił i na koniec wypluwa zmielonego i nijakiego, choć dla świata i otoczenia może on paradować jako zwycięzca.

Dlaczego wybieramy życie na szczeblach w zawieszeniu, zamiast odważyć się i poszukać swojego prawdziwego ja i prawdziwego powołania?

Gdyby rośliny odrzuciły poranną rosę, bo przez nią są mokre i doszły do wniosku, ze pobieranie soli mineralnych z ziemi jest nazbyt uciążliwe i wymaga zbyt wiele wysiłku, czy miałyby szansę zachwycić nas zielenią swoich barw? Roślinom do życia potrzebna jest woda, słońce i zawarte w ziemi substancje. Czerpią z nich automatycznie bez konieczności zastanawia się, co jest im niezbędne do szczęścia i pełnej realizacji.

Gdyby ptaki nie rozłożyły skrzydeł, żeby polecieć i nazbierać ziarna na pokarm, patyków na gniazda, co wtedy? Ludzie nawet nie zatrzymują się, żeby zastanowić się, co jest ich rosą, patykiem, ziarnem, solami mineralnymi. Wydaje im się, że jak zarabiają i zbudowali jakie takie schronienie, to już w pełni zrealizowali siebie. Człowiek, w odróżnieniu od zwierząt i roślin, jest powołany, aby zarządzać otaczającym go światem. Musi zadać sobie pytanie o posiadane dary i sposób, w jaki może tymi darami zarządzać. Oznacza to, że nie dość, że musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest moją rosą, moim ziarnem, patykiem, ale również w jaki sposób mogę optymalnie tym zarządzać i co uzyskać.

Tak naprawdę, w tej całej zabawie, która zwie się życiem chodzi o to, żeby dostrzegać rzeczy oczywiste i być sobą lub chociaż aspirować do bycia sobą. Już w słowie aspirować kryje się istota naszej drogi: człowiek jest tym, który chce w pełni odnaleźć siebie, żeby móc optymalnie wnosić siebie do świata i zmieniać ten świat.

Artur Żak

Za: Rebelya.pl

 

Kategoria: Religia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *