„Arcyksiążę Rudolf”
Odstrzelony czy zastrzelony – temat życia, a właściwie śmierci arcyksięcia Rudolfa Habsburga został przewałkowany dokumentnie przez pisarzy i pismaków wszystkich pokoleń. Niczego nowego do tej historii nie wnosi film w reżyserii Roberta Dornhelma. Tyle że bohaterem został uczyniony człowiek, który zapragnął podłożyć dynamit pod swój własny tron.
Arcyksiążę Rudolf dożywa swych nieszczęśliwych lat na dworze starzejącego się i oderwanego od rzeczywistości ojca. Koniec wieku. Poczucie schyłku świata. Młody następca tronu nie chce służyć w armii, nie widzi się jako władca – kontynuator polityki ojca. Żale swe topi w alkoholu i ramionach kolejnych kobiet, głównie prostytutek. Wiernie towarzyszą mu w poczynaniach kuzyn Wilhelm, następca tronu Cesarstwa Niemieckiego i cała zgraja nowoczesnych myślicieli, zwanych liberałami, a de facto komuszków.
Rudolf jest bardzo nowoczesny, bo sympatyzuje z masonami i woli iść na polowanie aniżeli na Mszę. Chciałby w swym państwie zaprowadzić politykę równości i zaopiekować się mniejszościami (które jak z tego wynika, miały się w imperium Habsburgów wyjątkowo źle). Zaś szczyt nowoczesności to łamanie przysięgi małżeńskiej i zarażenie żony chorobą weneryczną. Stefania Belgijska jest niezbyt inteligentna, zbyt skromna, płaczliwa. Małżeństwo to zostało zorganizowane przez Franciszka Józefa, więc miał młody prawo pójść za głosem serca. Zresztą, mama, cudna Sissi, popiera ten zew wolności…
Franciszek Józef nie wychodzi z pałacu. Rudolf zaś wychodzi do ludu. Reżyser wprowadza rzewny wątek samotnych wypadów arcyksięcia do żydowskiej części Pragi, karmienia ubogich, romansu z piękną piekarzówną Sarą (swoją drogą, "kocham cię jak nikogo innego" główny bohater wypowiada w tym filmie dziesiątki razy do rozmaitych kobiet) i płomiennej deklaracji o prawie do kształcenia nie tylko katolików, ale i żydów oraz muzułmanów, jakby żywcem wziętej z parlamentu UE. Jest wrażliwy na biedę (swoją drogą, wiedzie życie kosztowne, jak na takiego idealistę), ale mocno naiwny. Sądzi bowiem – i to wygarnia mu w końcu światły Węgier – że będzie miał "równość", a jednocześnie zachowa koronę. Rudolf przewiduje też wybuch Wielkiej Wojny, której chce za wszelką cenę uniknąć, marzy o pokoju i jedności europejskiej. No, powiem szczerze, z rozmów wynika, że Rudolf Habsburg był prekursorem powstania Unii Europejskiej.
Czas monarchii się kończy. Znakomicie podkreślono to za pomocą zestawienia herbu Habsburgów z tonami "Requiem" Mozarta w tle. Monarchia zresztą to instytucja służąca uciskowi. Nie bez powodu widzi Rudolf demonstrację poparcia dla nowego cesarza niemieckiego, obok transprentu "Niech żyje cesarz!", hasła: "Jude raus!". I tak wygląda tło polityczne. A jest jeszcze tło dyskretne, a mianowicie współna sypialnia z Marią Vetserą. Osóbka ta została mocno upiększona, fizycznie i duchowo. To nie klocowaty dzieciak o dość przeciętnej urodzie, jakiego widzimy na zdjęciach w sepii, tylko smukła nifma. Ba, osoba zdecydowanie mówiąca: "Ja nie wyjdę za mąż, pragnę być niezależna!". Przeciwieństwo biednej, skromnej Stefanii, która w noc poślubną, wchodząc do sypialni, płacze i trzęsie się ze strachu.
I tak można dalej. Najlepszy w tym filmie jest chyba pogrzeb, z zachowaniem prastarego ceremoniału Habsburgów ("Kto tam? Cesarz – Nie znamy takiego! – Kto tam? Rudolf, biedny grzesznik. To proszę wejść"). Rudolf może być uznany za postać interesującą, gdyż w filmie przypisano mu plany i aspiracje kolejnego – jak potem się okazało – cesarza Karola Habsburga. To Karol, w najgorszej zawierusze, objął opieką lud i dążył do zakończenia wojny, nawet kosztem emancypacji narodów wchodzących w skład Imperium. Skoro "Kronprinz Rudolf" już za nami, to kiedy film o Karolu?
Aleksandra Solarewicz
"Kronprinz Rudolf", reż. Robert Dornhelm, wyk. Max von Thun (arcyksiążę Rudolf), Vittoria Puccini (Maria Vetsera) i in. Austria – Niemcy – Włochy 2006
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Recenzje