Zanim napisała to Montgomery. „Maryla z Zielonego Wzgórza”
Oprócz mniej lub bardziej udanych ekranizacji najlepszej książki Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza” zauważyłam książkę, która opowiada dzieje rodzeństwa Cuthbertów, zanim pojawiła się u nich Ania. Przeczytałam szybko. Zamysł książki bardzo dobry, realizacja na -4/ +3.
„Maryla z Zielonego Wzgórza” opowiada dzieje tego domu od młodości Maryli do chwili, gdy zapada decyzja o przyjęciu Ani. Okazuje się, że matka Maryli i Mateusza zmarła przy martwym porodzie, poroniła zresztą przed laty już kilkoro dzieci, ojciec zmarł na suchoty. Nieśmiały Mateusz porzucił amory w momencie, gdy został upokorzony przez Joannę Andrews. Maryla – wiadomo, odrzuciła Jana Blythe. Świadkami tych wszystkich zdarzeń są sąsiedzi, krewni i znajomi, z których część pojawi się potem u Montgomery bezpośrednio lub pośrednio. Ale te charaktery już nie są tak wyraźne jak w oryginale.
Książkę warto przeczytać, bo jest dobrze pomyślana, ciekawie jest odkryć, co spowodowało, że potem dział się tak a tak. McCoy potrafi oddać przyrodę kanadyjską w stylu Montgomery, drobiazgowo, malarsko! Nie jest jednak ona dziełem mistrzyni. Nużące są wtręty politycznie poprawne i kilka wątków mocno naciąganych. Ciotka Izzy jest przedmiotem podziwu, bo była „taka silna”, że aż zerwała zaręczyny i teraz żyje w wolnym związku (z Murzynem), Maryla walczy o równouprawnienie (czasem są to prawdziwe manifesty polityczne), a wszyscy prezbiterianie jednomyślnie potępiają niewolnictwo. Koncówka książki przypomina powieść produkcyjną… Montgomery była też bardzo duchowa, a tu scena erotyczna na łonie przyrody, między Marylą a Janem. Nie, nie jest to kiczem, ale jednak Montgomery się takimi rzeczami nie zajmowała. Była bardzo delikatna. Więc czy koniecznie trzeba wyprzedzać epokę? A z drugiej strony, piękny wątek prolife, bo wielebny pastor Patterson mówiąc o poronionych dzieciach, twierdzi, że Pan Bóg widzi nawet najmniejsze serce, nawet to niewidoczne. McCoy nie potrafi też naśladować niezrównanego humoru Lucy Maud. Udało się jej kilka scen, ale swojej mistrzyni nie dorównała np. w scenie, gdy Małgorzata Linde twierdzi, że pszczoła ukąsiła ją w tyłek… Jakieś to wysilone. Może też i dlatego, że książka nie jest taka pogodna jak „Ania”. Jako że Maryla i Mateusz – co nie jest tajemnicą – mają za sobą trudne, purytańskie dzieciństwo, sporo w książce śmierci, zawodu i rozstań. Tym przyjemniej będzie teraz przejść do „Ani z Zielonego Wzgórza”.
Aleksandra Solarewicz
S. MacCoy, „Maryla z Zielonego Wzgórza”, tłum. H. Kulczycka-Tonderska, Warszawa 2020
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Recenzje
Ocena 4-???
Za wysoka -na to co tu przedstawiono !
NA PEWNO nie przeczytam!!!