banner ad

Sztajer: Tacy jesteśmy cz.3

| 12 czerwca 2019 | 0 Komentarzy

Znowu trzeci maj prowokuje mnie do skreślenia kilku refleksji pod tym samym co zwykle tytułem, i wszystko jest niemal takie samo, jak w inne dni kalendarza, które szczycą się mianem świąt państwowych. Ten sam patriotyczno – religijny korowód przesuwa się przed moimi i rodaków oczyma; korowód, w którym prawem kaduka obok duchownych przeróżnych konfesji, przedstawicieli wszystkich stanów od chłopów po królów, żołnierzy w mundurach skrwawionych na piersiach i spiżowych mężów stanu paradują także masoni, rewolucjoniści, spiskowcy i okultyści, i nie brak też mętów spod najciemniejszej gwiazdy, ideowych prostytutek, typów o charakterach szmat. Bo tacy właśnie jesteśmy, spleceni w tym totentanzu nad rozpościerającą się wciąż od okrojonego wschodu do nienaturalnie wydłużonego zachodu Polską, nadludzkim wysiłkiem i nadludzką miłością, a czasem z obrzydzeniem, ciągnący własnymi rękoma, na których naprężają się żyły to państwo, które nie ma tutaj prawa bytu, wciśnięte między ponure potęgi. Tacy jesteśmy i tacy będziemy; chyba, żebyśmy przestali kiedyś istnieć, czego nie można przecież wykluczyć, i ktoś kiedyś może mimochodem wspomni: „Tam była Atlantyda, tam państwo Samona, a tu była kiedyś Polska”.

          W Woli Uhruskiej nad Bugiem przypada dziś święto podwójne – święto historycznej konstytucji oraz rocznica uhonorowania pomnikiem 10. Lotnej Brygady AK „Nadbużanka”, zatem w kościele, czyli wciąż jeszcze kulturowym centrum miejscowości, mamy cały narodowo – patriotyczny sztafaż: pryszczatych nastolatków z przydługimi rękami w poczcie sztandarowym i złotowłose dziewczynki z jakiegoś powodu deklamujące wierszyki o powstaniu, zagarniturzone władze gminne, Maryję, Jana Pawła II, rewolucjonistę Kościuszkę, przechrzczonego w celach matrymonialnych Naczelnika, „Polskie Kwiaty” i „Musimy siać, choć wiatr porywa ziarno”. Polsko – patriotyczny blender potrafi wszystko w krótkim czasie wmiksować w swoje pobożne i ojczyźniane tryby, bo tego właśnie potrzebujemy, sentymentalnie ściskając jedną ręką ryngraf z Matką Boską, a drugą wyciągając gdzieś po jakąś nowość, którą podyktowało nam nasze pragnienie wolności i jej głód, kiedy ją przez własne lenistwo i bezmyślność tracimy. W trybach owego biało – czerwonego młyna wyjdzie, że ksiądz Popiełuszko zasiądzie obok dziewiętnastowiecznego biskupa – masona,  spiskowcy listopadowi przejdą się pod rękę ze stańczykami, narodowiec wychyli kieliszek wódki razem z kosmopolitycznym Sarmatą. Nie przepuścimy nikomu – w końcu każdego przerobimy na nasze, wkomponowując go do pobożnego obrazka w kapliczce przy drodze.

          Ceną tej rozczulającej adaptacji jest, oczywiście, zupełne pomieszanie – parafialne matrony pełne dobrych intencji organizują akademie, na których na okoliczność powstania śpiewają pieśni legionowe, a ikoną konstytucji staje się nie wiedzieć czemu prymas Wyszyński z Wojtyłą, który przecież musi być absolutnie wszędzie, jak pieczątka, jak certyfikat tego bogoojczyźnianego snu o tym, że nie znikniemy, że będziemy tu dziś i jeszcze jutro, i po każdym jutrze przyjdzie kolejne, co by się nie działo, bo mamy Maryję za Matkę i Królową.

          Sama ulegam tej ambiwalencji. Ta cząstka mojego serca, która należy do tradycyjnego katolicyzmu, odrobinę cierpnie, gdy przedstawiciel władz gminy czyta w kościele swoje administracyjno – serdeczne tak zwane dwa zdania, wierni nagradzają tę wątpliwej piękności mowę falą oklasków. Ale już za chwilę, kiedy rwącym się, ale przecież mocnym głosem przemawia ostatni żyjący żołnierz „Nadbużanki”, klaszczę jak inni, i wstaję, a w oczętach mam niebezpieczne szklanki. „Mieliśmy honor walczyć” – tak mówi ten mocno już posunięty w latach mężczyzna w odprasowanym mundurze (tak!, myślę sobie, to właśnie odróżnia ludzi od bydląt – imperatyw obrony wspólnej sprawy aż po śmierć, i poczytanie sobie tego za honor, żadne tam libertariańskie „ja nie będę umierać za kraj, który mi każę płacić takie wysokie podatki”) – „i proszę, żebyście trwali przy tym pomniku, kiedy przyjdzie mi odejść na wieczną wartę”.

          Nie ma wówczas w kościele człowieka, który by nie klaskał zapamiętale, i zapominam na chwilę o marszczących brwi na te praktyki tradycjonalistach.

          Dalej, jakaś pobożna niewiasta deklamuje do mikrofonu przyciężką mówkę  historyczno – dydaktyczną, o tym, że „konstytucja trzeciego maja to kulminacja myśli oświeceniowej, produkt najoświeceńszych umysłów epoki”. No tak, myślę sobie, i z tego dokładnie powodu katolik nie powinien zbliżać się do tego na krok; myśl oświeceniowa to w swojej istocie zbiór przekonań najbardziej chyba sprzecznych ze wszystkim, co kiedykolwiek głosił rzymski katolicyzm i jeden z kamieni milowych początku końca sukcesu społeczno – kulturowego Kościoła w Europie, ale przecież … No właśnie, przecież myśmy to już oswoili, przebrali to za Matkę Boską i naszego papieża, i mówię to bez cienia złośliwości czy ironii, a tylko z czułością; i tak ładnie wyglądają biało – czerwone flagi w powodzi bzu; tutaj, gdzie po drugiej stronie rzeki, na Ukrainie, pieją koguty bażantów, i tam – nie ma flag…

          Tak samo z Kościuszką – niby antyklerykał, rewolucjonista, ateista; z drugiej strony – to on właśnie dał chłopu do ręki broń, czyli uszlachcił go; uszlachcił go możliwością krwi, którą może teraz przelać. Konserwatysta, prawdziwy i ortodoksyjny, skrzywi się zapewne na wspomnienie tego aktu: chłopska rzecz robić na roli i czapkować panu, a szlachecka – walczyć. Może.

          A jednak dzięki Kościuszce nie muszę się przed „skimi” i „ckimi” wstydzić, że to ich przodkowie ginęli za Najjaśniejszą, podczas gdy moi wybierali pędraki z ziemi, zapijając wódką z karczmy. I nie musiał się wstydzić mój „Renek” Szaliłow, kiedy z kolegami szli przez wieś, i zaczepieni przez jakiegoś chłopka – roztropka, że to „same pany” tak biegają po lesie i Ruskich niepokoją, zamiast wszystko w spokoju zostawić, odpalili, że tak właśnie: pan kowal, pan krawiec i pan pastuch – tacy panowie. A więc moi dziadkowie to panowie chłopi, i to właśnie ostatecznie z powodu zrywu kościuszkowskiego.

          Może istotą polskości jest uwikłanie w sprzeczność. Być może, gdyby ona znikła, a za projektowanie historii wzięliby się spece od tak zwanej polityki realnej, która znana jest z tego, że nigdy nawet nie miała szans wziąć sterów w swoje ręce, pierwszy podmuch zmiótłby nas bezpowrotnie. I to nie z powodu nieudolności politycznej – ot, zabrakłoby tego czynnika, który leży u podstaw ontologicznie rozumianej polskości. Bo czym ona jest? Wschód i zachód jednocześnie; słowiańska krew, europejskie aspiracje i maniery; rzymski katolicyzm i wolnościowy nihilizm wpisany w politykę. Dialektyka polskości – poruszajmy się dalej po tej cienkiej linii rozpiętej pomiędzy, zawsze pomiędzy jednym a drugim; tak, jak robiliśmy to do tej pory – a może wówczas przetrwamy.

          Po mszy organista intonuje „Polskie kwiaty”, lud podchwytuje na multum głosów. Każdy stoi wyprostowany jak trzcina, i jest to oczywiste; oczywiste dla każdego, łącznie (a może przede wszystkim) z tymi, którzy nie wiedzą, że należy się podźwignąć na Te Deum czy Veni Creator Spiritus.

          Na zewnątrz zbiera się na burzę, w powietrzu już wyczuwalny jest zapach deszczu. Zielone łąki intensywnieją w oczekiwaniu wody; po drugiej stronie ostatniej dzikiej rzeki Europy, na podmywanej przez wodę skarpie, na przemian zielenieje i czernieje Ukraina. Nisko nad miedzami kwilą skowronki, wysoko nawołują się drapieżniki. W Polsce zawsze jest przed jakąś burzą, to normalne, każdy już się przyzwyczaił. Burza przejdzie, trawa wstanie, piękne chwasty znów wyciągną swoje różnokolorowe głowy do słońca, ktoś zaintonuje „Polskie kwiaty”.  Chyba, że stracimy tę kruchą homeostazę; zatracimy zdolność do cierpliwego przerabiania wszystkiego na nasze, święte, polskie, chłopskie i odrobinę infantylne, ale tak stare, że aż mądre.

          Żeby nie uneurotycznić się od tych wzruszeń, który czają się dziś na każdym rogu, wieczorem słucham niezobowiązującej elektronicznej muzyczki, a nazwa jej gatunku sugeruje, że powstała w oparach zielonego dymu. Muszę wybierać pomiędzy zawartością większej butelki (ale woltaż mniejszy), a małpeczką czy też, jak mówi się w innych regionach, szczeniaczkiem (ale mocniejsze!). Ostatecznie wybieram mniej, a konkretniej, i odpływam w niemyślenie. Jak Słowacki – mam tu beztęsknotę, bo patrzę właśnie na świeże łąki nadbużne i nigdzie się stąd nie wybieram, i bezmyślenie.

          Zawartość buteleczki przyjemnym strumieniem spływa do kieliszka, późne popołudnie przesila się ku wieczorowi. Czy to najlepszy sposób na ten dzień? Nie wiem, ale tacy właśnie chyba jesteśmy – odrobinę byle jacy, tęskniący za beztęsknotą i za be zmyśleniem, jak wieszcz, tyle, że mniej lirycznie.

          Państwa i naszej wspólnej ojczyzny zdrowie!

 

Agnieszka Sztajer

 

 

 

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Myśl, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *