Sztajer: Reportaż z Kresów: pogranicze polsko – białoruskie
Więc znów pogranicze. Ciągle doń powracam, bo nie ma Kresów bez granic – tych nieokreślonych i zatartych pomiędzy etnosami i kulturami, a ostatnio („ostatnio”! – przez ostatnie siedemdziesiąt z górą lat, ale czym to jest przy parusetletnim polskim władaniu nad Grodami Czerwińskimi? Podolem?) – między narodami. Nieustannie przyciąga mnie ku granicom jakaś magnetyczna siła; to pewnie kwestia jej nęcącej nieprzekraczalności i tajemnicy; to fetysz podziałów, które, „nieuchronne jak śmierć” (mistrz Wańkowicz) rozpłyną się kiedyś, wyostrzając zmysły i wzywając do podróży dłuższej niż samo życie.
Ale wschodnie granice nie wszystkie są jednakowe. Jest zielona, świeża i europejska, krótka granica, za którą siedzą nie bardzo nas lubiący Litwini; jest granica polsko – ukraińska, jakby wyrąbana toporem albo siekierą, stojąca na Bugu, który jak wielki schizofrenik miotający się od ściany do ściany nie może poradzić sobie z krętym nurtem, kiedy indziej zaś poznaczona zasiekami i bramkami stojącymi w polu, zatopiona w chłodnym milczeniu mgieł, poznaczona wyludnionymi wioskami i ruinami dworów i cerkwi.
Jest wreszcie jeszcze inna, miękka i łagodna, prawie niedostrzegalna, że – zdaje się – można ją pominąć, nie zauważyć, nagle omyłko znaleźć się po drugiej stronie, ale tam będzie tak samo jak tu, i linia graniczna zdaje się niemalże nienaturalna i niepotrzebna, w jakimś sensie skandaliczna; ten skandal ukrywa w pełnej dyskrecji ciszy. Biegnie rzeką Bug, w tych okolicach już coraz szerzej i śmielej rozlaną, to znów złotymi polami, strzelającymi w górę drżącymi, sprężystymi łodygami dziewanny; meandruje z małą rzeczką Świsłoczą, która biegnie jakiś czas pomiędzy dwoma państwami, by potem, przedarłszy się przez wschodni kraj – ale tego już nie zobaczymy – wpaść w szerokie nurty Niemna.
Granica z Białorusią to Białoruś sama, wcielona w ten podłużny pas ziemi; nosi on niemal wszystkie cechy charakterystyczne tego moczarnego kraju, którego tak namiętnie wypiera się i Europa, i świat ruski – i to jest właśnie nieszczęście Białorusi, nieustannie balansującej pomiędzy Zachodem a Wschodem – a przecież tym jest jej trudniej, że jej tożsamość jest w nieustannej fluktuacji, wciąż określająca się, przebierająca niepewnie w swojej przeszłości, raz w duchu rewizjonistycznym, za chwilę zaś łapczywie rzucając się na wszelki ślady dawnej niezależności.
W tym roku zjeżdżam z północy, z Suwalszczyzny, na południe, na Wołyń – tak, żeby nieustannie szorować o granicę. Żeby nie tracić z oczu Białorusi. A Białoruś to ciągnące się w nieskończoność pola, rozlewające się falami po Sokólszczyźnie; na polach zbite grupy powykręcanych sosen, i gęste lasy na horyzoncie tak dalekim, że są tylko niebieską smugą majaczącą pod chmurami. W tych lasach siedzą wilki i niedźwiedzie. Skąd się, na przykład, wzięła nazwa wsi Wołyńce? Nie od wołów przecież, tylko od „wołków”, czyli wilków. Bobra Wielka? Wiadomo! Lasy pełne zwierzyny, od zawsze przyciągające myśliwych, w tym tych najznamienitszych. Krynki, do których dzisiaj zmierzam, swoje powstanie zawdzięczają zmęczeniu w podróży przez puszczę Władysława Jagiełły, Litwina na polskim tronie, który, nie mogąc się nadziwić obfitości zwierząt w tym myśliwskim raju, chciał mieć tu osadę.
A więc pola i lasy. Zaścianki – pełno wiosek, zagubionych w polach, z wybrukowanymi ulicami, a w nich – podłużne chałupy połączone z zabudowaniami gospodarskimi w jednym ciągu, sady sprawiające wrażenie starożytnych z powodu swojej cichości i małych, stareńkich jabłonek uginających się pod ciężarem papierówek. Ogromne podwórka, na tych podwórkach wystawka z urządzeń gospodarskich. Stare drzewa, drewniane domy. Z rzadka starcy na zydlach przed domami; siedzą czasem po dwoje czy troje, spod kwiecistych chust bądź kaszkietów żywo wodząc oczyma za przejezdnymi. Na płotach wiszą dywany, niemal jak z satyry o tym, jak to jest w Rosji – że musi być dywan, i to taki suty, z perskim wzorkiem – faktycznie są, i dla nikogo nie jest to tutaj obiektem do żartów, a ja cieszę się podwójnie – śmieję się po cichu z dosłowności tych będących symbolem wschodu poczciwych tkanin, a jednocześnie śmieję się do nich – bo zwyczajnie mi się podobają. Przy całej swojej karykaturalności ocierającej się o kicz trafiają w mój gust – bo i cóż, on taki właśnie jest widocznie – przaśny, wschodni, niewyrobiony.
Koniuszki nad Biebrzą: w drzwiach bielonej chaty dwaj starzy mężczyźni, w sfatygowanych spodniach od garnituru i białych koszulach, każdy posiadający po jednym zębie w ustach, siedzą i palą … palą papierosy, ale chciałoby się napisać: machorkę, żeby lepiej pasowało do anachroniczności tego obrazka, jakby żywcem wyjętego z reymontowskiej powieści.
Krowy, wszędzie krowy. Na mineralnych wzgórzach pokrytych miękką trawą leżą, stoją i pasą się duże, ciepłe krasule, z beleczkami u szyi, żeby nie przeskakiwały przez niskie, druciane ogrodzenie, delikatnie przecinające dziesiątkami siateczek wzgórza. Rynienki, studnie, wiadra. Głazy i kamyki, rozrzucone po polach. Z nieba żar – Sokólszczyzna. Złoto zbóż, ciemna zieleń lasów i błękit rozpostarty nad tą senną krainą – cała Białoruś.
Nie sposób poznać, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna – nawet słupy graniczne zdają się zapadać w ziemię, niewidoczne i nieważne. Białoruś … co w niej jest, że zdaje się być cała zamknięta w jednej dzikiej, powykręcanej gruszy polnej, siejącej przejrzałe ulęgałki na miedzę? Że zdaje się być zamknięta w starym wiatraku na wzgórzu, dziś rozebranym ze śmigieł? Co w niej jest, że jednocześnie rozlewa się, jakby nie miała końca, cicha i spolegliwa, po chłopsku uparta w swoim biegu pól po horyzont? Rano Białoruś wyrzuca nagle świetlistą kulę z białej zapaski; Polska chwyta ją bardzo białymi, pańskimi dłońmi i umieszcza nad nieskończonością żytnich łanów i słoneczników. Granica na chwilę rozpływa się i zdaje się być fatamorganą.
Na Sokólszczyźnie można napotkać dwa typy wsi. Są więc ulicówki, wybrukowane kocimi łbami, gdzie chaty stoją jedna za drugą, szczytami do drogi przecinającą sioło wzdłuż. Chaty są krępe i bardzo długie – mają część mieszkalną, z firankami w oknach i kolorowymi okiennicami. Dalej, w przedłużeniu budynku, są pomieszczenia gospodarcze – uchylone drzwiczki objawiają składy pełne starych, drewnianych narzędzi; gdzieniegdzie jest jeszcze kurnik bądź nawet obora. Do takiego podłużnego budynku przylega długi spłachetek ziemi, a na nim ogródek i sad, w głębi sadu krowa albo koza. Wzdłuż chaty zydel, na zydlu najczęściej ona i on – przysadzista kobieta w chustce i spalony na węgiel, opięty w koszulę, która dawno przestała być biała, ćmiący papierosa dziadek.
To wsie chłopskie, jak Harkawicze albo Knyszewicze. Wsie, w których jeszcze czasem „howory się po swojomu”, a na przybysza podejrzliwie patrzą krępe „ruskie baby”, rozparte na przyzbach. Harkawicze to malutka ulicówka wpośrodku pól; przy każdej długiej chacie stoi strażnica słupa z bocianim gniazdem; kiedy stanie się na drodze na początku wsi, widać ją na przestrzał – rząd drewnianych domów z wychylającymi się nad ulicę girlandami starych jabłoni , a po prawej i po lewej – nieskończony areał pożółkłych pól, pofalowanych i pociętych szutrami, z pióropuszami ciemnych sosen na wzgórkach. W tej wsi urodził się Sergiusz Prytycki, komunista i dywersant, członek Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. W 1923 roku w sądzie w Wilnie postrzelił „kabla”, który „wsypał” działalność nielegalnego w Drugiej Rzeczpospolitej zrzeszenia.
Działo się kiedyś w tych wioskach i miasteczkach; ludzkie serca, spokojne wtedy, gdy czas jest spokojny, błyskawicznie zajmują się ogniem, jeśli tylko ktoś dostarczy paliwa, jeśli pojawi się niewygoda i niezadowolenie, a jakiś głos podszepnie rozwiązanie pociągające prostotą i oczywistością – serce staje w ogniu i mało jest zbrodni, od których taki człowiek się powstrzyma. Kiedy mowa o stosunkach społecznych albo etnicznych (te ostatnie nie miały tak tragicznego wydźwięku jak na Ukrainie, ale były w nierozerwalny sposób związane z klasowością), tak naprawdę tylko jednego można być pewnym – w tej dziedzinie nic nie jest proste ani jasne. Bo jest to dziedzina, myślę sobie, wpatrując się w zapuszczony budynek z izbą pamięci Prytyckiego, gdzie u najgłębszych podstaw legło rozumienie pojęcia sprawiedliwości. Trzeba mianowicie ustalić, co się komu słusznie należy, a z tym są same trudności. Na należność, z większym czy mniejszym trudem można się zawsze umówić, ale owa należność, definiowana w relacji do tego, który na nią zasługuje, każe definiować siebie, swoją tożsamość. Jako x muszę dokonać y, żeby otrzymać z. Czy bunty, rewolucje i dywersje wynikały z niezadowolenia ze szczupłości otrzymywanej należności? Ze zbyt rozbudowanych roszczeń dotyczących obowiązków do wykonania? Czy krew przelewano, nie mogąc przystać na y i z? Tak się najczęściej uważa i tak to na pierwszy rzut oka wygląda. Ale ja sądzę, że u podstaw tego wszystkiego, u podstaw przelewanej krwi, społecznych zmagań, tumultów i rewolucji, plasowała się raczej niezgoda na definiowanie w określony sposób własnej tożsamości. Nie chcę już dłużej być x, albo: nie chcę, by tak a tak odbierano mnie jako x – a. Nie jestem twoim bratem, bądź: nie jestem twoim panem, czy też: nie jestem twoim sługą. Nie patrz, nie patrz tak na mnie. Nie wiesz, kto jestem. Może sam tego nie wiem? Czego chcę dla siebie? Czego dla swojej społeczności?
Z jakiegoś wewnętrznego pęknięcia, które wprowadza zamęt w najgłębszej sferze tożsamości, bierze się podatność na wszelkie agitacje. A wtedy pogranicza stają w ogniu.
Nie było jednak wielu precedensów, które w drastyczny i stały sposób definiowałyby negatywnie stosunki etnosów polskiego i białoruskiego w takim stopniu, jak to na przykład miało miejsce na południu, przy granicy z obecną Ukrainą. Chłopska Białoruś i pańska Polska nie zawsze znajdowały wspólny język – kulturowo, politycznie, społecznie przede wszystkim –można poczytać o tym u polskiego Białorusina piszącego dość wiernie i bez manipulacji po Polsku o naszym pograniczu, Sokrata Janowicza. Z jego prozy przebijają przede wszystkim tony „tutejszości”, tak charakterystyczne dla autochtonów. Wykształcony, świadomy i uzbrojony we wszelakie narzędzia do egzegezy swojej białoruskości – jest jednak przede wszystkim „stąd”. I jest to zrozumiałe; też chcę być „stąd”, kiedy patrzę na rozrzucone po polach jak dziecięce klocki sokólskie wioski.
Wracając do typów wsi – była wieś chłopska, są też jednak zaścianki. Zaścianki w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu – w Zubrzycy siedzą Zubrzyccy, w Usnarzu Usnarscy, w Szczęsnowiczach – Szczęsnowicze. Szlachta zagrodowa, od wieków zasiedziała na swoich małych gospodarkach, wciąż tu jest. Przez takie wsie nie biegnie jedna ulica – drogi rozgałęziają się; miejsca siedzib znać po plamach starych drzew, rozsianych na dużej powierzchni. Gospodarstwa są znacznie oddalone od siebie, a pomieszczenia gospodarcze stoją każdy w innym budynku – najczęściej mamy drewniany domek, koniecznie z gankiem, pomalowany i wypacykowany z każdej strony, ogromną stodołę, komórkę na drzewo i tak dalej. W pewnym oddaleniu, w wybrzuszeniu ziemi widać drzwiczki – to zewnętrzna piwniczka. W chłopskich wsiach niekiedy wisi na domu ogłoszenie: „sprzedam”. W zaściankach domów się nie sprzedaje.
***
Jestem znów w Krynkach. Jest noc.
Od sześciokątnego rynku odchodzą nitki ulic, wszystkie biegną w dół, a potem linia gruntu znów wznosi się łagodnie i okala kieszonkowe miasteczko wzgórzami. Lisie Góry – tak pieszczotliwie, choć nie geograficznie, nazywa się te łagodne, porośnięte sinymi lasami wzniesienia. Z perspektywy rynku wydają się przecież być górami!
Domy są drewniane, przy domu – ogródek. Jest ciemno, więc uwalnia się zapach malw i maciejki, na środku pustych uliczek prężą się koty, na gniazdach drzemią bociany.
Gwiazdy widać dobrze, bo o tej porze niewiele jest światła w miasteczku. Powietrze pachnie bardzo delikatnie – mieszaniną mgły, wody i łąki. Niektóre domy, murowane, połączone w przysadziste szeregowce, pamiętają czasy przedwojenne – półuchylone drzwi i stare okna przywodzą na myśl lata dwudzieste. Obok odchodzi ulica z gumnami – szereg drewnianych, trójkątnych pomieszczeń piwnicznych ze spadzistymi dachami ciągnie się w stronę dawnej dzielnicy fabrycznej. W chłodzie odpoczywają rozgrzane w dzień grube mury synagogi chasydów ze Słonimia.
Jak zawsze, chodzę po Krynkach nocą, nie mogę się od tego powstrzymać. Nie wiem, jak nazwać tę dziwną tkliwość, zawieszoną w powietrzu. Powietrze się porusza – dmucha lekki wiatr – poruszają się malwy przy płocie. W jednym z małych, pobielanych domków zapala się światło, prześwieca przez zielono – niebieskie, witrażowe okienko ganku; za chwilę gaśnie. Krótko szczeka pies.
Nagle rozumiem tkliwość ludowych piosenek. W takich miejscach, w takim usposobieniu do rzeczywistości, drążącej serce spragnione własnego miejsca, musi być ta zastanawiająca tendencja do diminutyzowania rzeczywistości: słońce to w chłopskich przyśpiewkach z tych okolic „słonyczko”; nie ma „konia”, a jest „konyczek”, dziewczęta to „Kasieńka” lub „Maryś”, chłopak – „Waniczeniek”. Znane, domowe, bliskie – grzeje człowieka jak ściana pieca w zimie. Czy na pewno?
Jest w tych zdrobnieniach drugie dno – smutny, chłopski dystans. Nie przywiązuj się ani do „słonyczka”, ani do „konyczka”; „Kasieńka” i „Waniczek” – i rzeczy, i ludzie mają mniej czasu, niż wydaje się komuś sytemu normalnością, młodością, względnym dostatkiem.
Z doświadczenia wiem, że Krynki to dla mnie tylko kilka dni w roku. Trzeba stąd wyjechać, a życie w ogólności składa się z serii takich wyjazdów, każdy zaliczany ze ściśniętym sercem. Dlaczego? Bo suma tych dni stale się zmniejsza, każdy rok z niej odejmuje. Krynki – tych dawnych już nie ma. Przeminęło nad nimi kilka słońc, w tym słońce najczarniejsze, osmalone dymami Treblinki. Za pięćdziesiąt lat nie będzie takich Krynek, jakie są dziś – jakie będą, nie wiadomo. Pewne jest to: żadna rzecz nie jest na zawsze.
Staję na przecięciu ulic; po jednej stronie długi ciąg dróg zamyka podświetlony kościół, po drugiej – cerkiew. Synagogi stoją w ciemności. Mam wszystko, a czegoś jest mi brak.
Te dwa odczucia – kruchości i braku, są najbardziej odczuwalne wtedy, kiedy jestem tu, gdzie chcę być zawsze; gdzie nie mogę być już szcześliwsza – na granicy Polski i Białorusi.
Szczęście nie istnieje. Jego perłą w koronie jest niekompletność i niepokój. Z brakującego komponentu wynika jego intensywność. Gdyby było inaczej, wszyscy byliby zadowolonymi ateistami.
***
Aleja Szkolna ciągnie się daleko poza szkołę, wpada w ogródki ocienione ogromnymi lipami, domy całe obrosłe dzikim winem – prawdziwa Grodzieńszczyzna, jak z opisów Orzeszkowej. Kończy się asfalt i zaczyna polna droga, biegnie przez łąkę, ale taką prawdziwą, nie uładzoną – stopy grzęzną w nierówności terenu, spotykają osty i haki. Poskręcane, karłowate drzewka owocowe opierają się wiatrom. Przez tę łąkę uciekają przede mną dwie sarny, choć uciekają jakby od niechcenia – przystają, patrzą, a kiedy widzą, że się zbliżam, oddalają się o kolejne kilka kroków.
Droga wpada w puszczę – ogromne, wyciągnięte w górę sosny, graby i jesiony jakby powiększone w stosunku do normalnych. Rano straszono apokaliptyczną burzą, ale dopiero teraz, pod wieczór, zrywa się wiatr i niebo zaciąga się ciemnymi chmurami. Wydają się być srebrzyste; ich substancja wisi nad czubkami wspinających się po wzgórzu drzew. Przez chwilę biegnie przede mną chudy lis; dostrzega moją obecność i czmycha w gęsty las, u swojej nasady, przy ziemi, ciemny – jaśniejszy na górze, tam, gdzie rozcapierzone ramiona sosen rozrzedzają się i strzelają w niebo.
Idę coraz szybciej, bo jakoś dobrze idzie się ta ubitą drogą, chociaż robi się coraz ciemniej i ciemniej. Jest cisza – jak przed burzą. Wiatr zrywa się i ustaje, a wtedy zalega ciężkie, brzemienne milczenie – może będzie ten zapowiadany grad, szkwał, huragan.
Tablica – jak zgrzyt noża po szkle. Tam Białoruś, nie wolno iść dalej. Dziwne. To znaczy – jasne, Białoruś, ale przecież Białoruś jest tu tak naturalna, jak zapach węgla drzewnego; tak już od dawna obecna, jak chłopska piosenka niosąca się po polu. Polska czy Białoruś – co tutaj właściwie za różnica? Nie zatrzymuję się, właściwie się nie zastanawiając, bo i wiatr się nie zatrzymał, długimi podmuchami ciągnie do przodu. Wymijam tablicę tak, jak stoję, bez paszportu, bez dokumentów, w tym, co mam na sobie – w zielonej sukience i sandałach. Droga wznosi się bardzo wyraźnie w górę, za grzbietem widać niebo prawie czarne. Bór jest gęsty, zbity, stanowi niemal jednolitą ścianę, coś w nim szumi i trzeszczy. Szybko, jeszcze szybciej, już nie widzę za sobą tablicy. Widzę swoje wyraźne ślady na ubitej, piaszczystej drodze, a oprócz moich śladów nie ma żadnych innych, są tylko tropy leśnej zwierzyny i szerokie odbicia kół samochodów pograniczników. Niedobrze.
Tam Białoruś, ja znów jestem w polskiej zonie, twarzą na zachód. Może mi się zresztą tylko zdawało, ta cała wyprawa; za dużo lektury Piaseckiego, który rozpisuje się o urokach kontrabandy, co przez zieloną granicę nosi do Związku Radzieckiego towary.
Bardzo przyjemnie iść, kiedy wiatr dmucha w twarz, bawi się włosami, plącze sukienkę. Chciałabym, naturalnie i tak, jak gdyby była to najzwyklejsza rzecz na świecie, pójść kiedyś do Grodna albo do Odelska.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo