Sztajer: Początek Wielkiego Sezonu
Pierwszy wieczór Sezonu (Sezonu takiego, jak w Schulzowskiej „Nocy Wielkiego Sezonu”, tzn. bez dookreśleń; nie jest to po prostu „sezon wakacji” czy „sezon wyprzedaży”; jego bezprzydawkowość oznacza, że jest to czas samodefiniujący się w swoim gatunku, doskonale rozpoznawalny dla jego odbiorcy).
Pełno tutaj proustowskich magdalenek: pierwszy raz zapach wiosennego ogniska niesiony wiatrem z czyjegoś ogrodu, pierwszy słono – słodki posmak krwi i potu, kiedy się rozetnie wargę po wielu kilometrach przejechanych na rowerze, pierwsza noc nad Bugiem, pierwsza opalenizna.
Sezon – frenetyczny, prześcigający się z samym sobą czas energii przyrody, całonocnie śpiewających ptaków, kipiących nocą rzek, zmęczenia mięśni, przysypiania w wysokich trawach. Żywiczny zapach sosen i przyciężkawy, ale świeży zapach bagienny; przyjemny i bąbelkowy ból po pierwszych ukąszeniach komarów. Neurotyczne, płochliwe zające szaraki w żółtych polach rzepaku i sylwetki szybujących wysoko orłów.
Czytanie po nocach pewnej grubej, bardzo starej książki terapeutycznej. W towarzystwie zazwyczaj nie przyznaję się, że traktuję ją do końca poważnie – ale chyba tak jest. Śmiertelnie poważnie przyznaję się, że jest kompresem na zmęczony lub przyćmiony umysł. „Koń jest to bydlę rżące, a zarazem forma mojej myśli, która wypełnia mój intelekt” – czytam więc. Albo też: „Metafizyka wskazuje na taki konieczny czynnik, którego negacja byłaby zarazem negacją samej rzeczywistości danej nam do wyjaśnienia”.
„Danej nam do wyjaśnienia”! Nie znam bardziej optymistycznych słów, a przynajmniej równych tym; takich, których optymizm nie byłby tanią sztuczką.
Stoję do pasa w wodzie, dookoła mnie, za mną, przede mną i po obu moich stronach skrzenie i pluskanie, jakby jakieś elektryczne drobinki przeskakiwały po tafli. Z płynącej równolegle do tego staro rzecznego cieku rzeki Bug dochodzi wściekłe, zanoszące się żabie crescendo. Jest ciemno, ale ciemność ma różne odcienie; o dziwo, dziś woda jest bardziej szarawa niż ciemna; ukwiecone, karłowate drzewka zczerniały w braku sierpowatego księżyca osłoniętego chmurami, a najbardziej ciemne jest niebo, podnoszące się słupem nad Ukrainą i wdzierające się, wpełzające przepastnym brzuchem w polski Wołyń.
Zanurzam się więc (jednak bez głowy, jeszcze za wcześnie na to; raz przełamany lęk głębokości każe zawsze dokonywać inicjacji stopniowo i powoli) – zimno, i krew krąży w żyłach naraz bardzo szybko, żabi skrzek wyostrza się. Dalej; dywan łąki jest gładki, a woda ścieka po szyi, plecach i kolanach, a chmury odsłaniają księżyc cienki jak anemiczna krwinka.
Sezon to czas rozrachunku z sobą samą. Świeża, nowa i zdziwiona, ujrzana jakby po raz pierwszy twarz – jak bardzo zmieniła się od tego samego dnia zeszłego Sezonu. Znów, po raz pierwszy od długiego czasu, od przeciągających się i czerstwych chłodem zimowych dni, mam twarz pełną piegów i oczy bardziej zielone niż niebieskie – zgadza się, ale kim jestem? Ile zmieniło się przez trzysta sześćdziesiąt pięć okrągłych, skończonych i przepadłych ostatecznie dni? Szepczę pod nosem całą litanię; nie wolno za bardzo przywiązywać się do osadzonych w świadomości wizerunków własnych – zmienią się, zawsze się zmieniają, i człowiek sprzed iluś Sezonów zawsze sam dla samego siebie wyda się komedią.
Nawet ci, którzy nie wierzą w koniec historii w sensie fukuyamowskim, zazwyczaj naiwnie wierzą, że dobiegła końca ich własna historia, i są już ukończeni, gotowi, z uformowanym na zawsze charakterem i duszą. I zawsze jest to w takim samym stopniu złudne.
Jeszcze jedno – nie należy spodziewać się po nowym Sezonie niczego, a zwłaszcza tych słodkości i wzruszeń, które wydzielał Sezon poprzedni.
Czekać i czytać dobrą, zaprzyjaźnioną i wytartą książkę („byt, rzecz, jedno, odrębność – coś; prawda, dobro, piękno”) – a Sezon spełni się sam.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Społeczeństwo