Sztajer: Pochwała żurawia
Przylatują wczesnym marcem, czasami jeszcze w lutym; lądują na zamarzniętych po zimowemu bagnach; wysoki, przenikliwy klangor wznosi się triumfalną nutą nad rzadkimi śniegami odchodzącej zimy. Ten przeszywający aż do głębi dźwięk przybywa zawsze w samą porę, w blade i chłodne nie-wiadomo-co, kiedy prawdziwa zima odeszła, a wiosna jeszcze nie przyszła; żurawi śpiew wypełnia tę dziwną porę nadzieją i siłą – tu będą nowe gniazda; na bagnach i na pstrych łąkach urodzą się małe, nakrapiane żurawie, a kiedy prężnie staną już na dwóch swoich nogach, pierwszym krajobrazem, który ujrzą, będzie nasycona torfem i wodą polska ziemia, rozciągająca się płowym, bagiennym łukiem aż po horyzont, aż po styk z Litwą, gdzie indziej Ukrainą lub Białorusią.
Przylot żurawi, ich rytualny taniec i mistyczny klangor są czymś więcej niż ciekawostka przyrodnicza z kilku co najmniej powodów. Nie bez racji bowiem ludzie, nawet ci z wielkich aglomeracji, przebijający się przez sznury samochodów i gąszcze budynków, unoszą głowy i przystają, kiedy widzą – i słyszą, bo bez głośnego anonsowania obyć się nie może – idealnie wymierzony klucz żurawi, sunący pod chmurami, zmierzający ku swoim bagiennym domostwom, ku kryjówkom na rozlewiskach i w okołojeziornych gąszczach. Z całą świadomością, że żurawie nie są atrakcją przeznaczona tylko i wyłącznie dla Polaków (a są nawet narody, które odnoszą się do nich z dużo większa estymą, budując quasi kult żurawiowy – przykładem są Japończycy), pozwolę sobie teraz zrobić małe pars pro toto. Oto przeczekują listopadowe deszcze i styczniowe mrozy w ciepłych krajach, brodząc w przejrzystych zatokach; migrują do raju – jednak tylko po to, żeby przetrwać. To zaś, co najważniejsze, czyli gody i gniazdowanie, pierwsze loty młodych i pierwsze zaloty – chcą przeżyć tutaj. To, że wrócą, jest pewne jak dwa razy dwa; co by się nie działo, marzec zawsze rozbrzmiewa powitalna pieśnią tych wielkich, szaroburych ptaków, których aksamitne skrzydła suną szeroko pod rzadkimi chmurami przedwiośnia, by zniżyć lot nad rodzinnym starorzeczem, torfowiskiem, dzikim jeziorem. Długa i niebezpieczna podróż – na co potrzeba w ptasiej ekonomii? – tylko po to, żeby gniazdować nad Biebrzą lub Bugiem; żeby młode poznały smak Suwalszczyzny czy Mazur, nie – egzotycznych, ciepłych, bosko śpiewających lagun. Kiedy się widzi te klucze, osiadające na coraz to bardziej zapuszczonym Polesiu, trzepoczące skrzydłami nad chatami o zapadłych dachach, nad martwymi domami, chciałoby się zapytać: a wy, Polacy? Kiedy wrócicie do siebie? Kiedy lotem żurawia zakołujecie nad rodzinnym domem, kiedy pokażecie dzieciom rozłożystość Wawelu, wysokiego Zygmunta, przysadzistość grodzisk czerwińskich? Za te powroty właśnie, uporczywe i nieomal irracjonalne, Polacy lubią także bociany, wyglądając ich co roku jak lepszego losu – swojskie, czarno – białe, rozklekotane, zawadiackie boćki, uwielbiane i wyczekiwane.
Tej swojskości brakuje żurawiom, majestatycznym i płochliwym zarazem. Boćki mają gładkie, twarde pióra – żurawie noszą ozdobny wachlarz na ogonie i kryją swoje surowe piękno przed intruzami. Trudno jest dojrzeć ekstatyczny taniec godowy żurawia – dużo łatwiej usłyszeć dźwięki, które wydaja wtedy samiec i samica, szeroko rozkładając skrzydła i machając nimi, skacząc przy tym na ugiętych nogach. Nie to jest jednak w tokach żurawi najbardziej zdumiewające – tutaj w konkury mogłyby iść głuszce, cietrzewie … Wszystkie gatunki (z homo sapiens, niestety, włącznie – a przynajmniej nader często się to dzieje) stroją się i sposobią do godów, dając z siebie wszystko, czym obdarzyła je hojna natura; pyszne ogony, wielkie poroże, chwytający za serce śpiew; gruby portfel, szarmanckie maniery, szczelne makijaże i ujmujące uśmiechy. Wszystko to przestaje być potrzebne po odbytych godach; niczym niepotrzebne rekwizyty wspaniałości te przepadają i więdną, jedna po drugiej. Żurawie, nie dość, że parują się na całe życie, to swój piękny taniec i śpiew miłosny, oznaczający dla Poleszuków, Pomorzan, Mazurów – początek wiosny, wykonują przed połączeniem … oraz po, co nieczęsto spotyka się u innych zwierząt i zbyt rzadko u ludzi.
Klangor. Tu można by zapisać całe strony, bo wysoki, nieco tajemniczy, trochę może przerażający dźwięk nie jest tematem świeżym dla kultury. Niechże jednak, w tej krótkiej "Pochwale.." wolno mi będzie rzucić tylko analityczne, szybkie spojrzenie: co jest w klangorze, że się go tak boimy, kochamy go; że nas napawa nadzieją i lękiem? Otóż w tym jednym dźwięku udało się żurawiowi połączyć ekspresję dwóch namiętności pozornie przeciwstawnych: triumf i tęsknotę. Klangor jest tęskny; otwiera nam przed oczami przestrzenie, o których nie myślimy w codziennej pracy i pośpiechu, a których pragniemy najbardziej na świecie; napełnia serce słodkim smutkiem i grozą. Ale jest też triumfalny – idzie wysoko w górę, szybuje nad bagniskami i oznacza, że jest wiosna, jest lato, jest młode, nowe życie; nadeszła pora obfitości, pora słońca i pogody, pora owocowania i błogiego spożywania owoców pod znajomym niebem. To połączenie wychodzi naprzeciw najgłębiej ukrytej naturze człowieka w stanie takim, w jakim znajduje się on tu, w swojej kruchości i śmiertelności – chce triumfować i chce tęsknić; chce być zwycięzcą, ale wszystkich zwycięstw świata będzie jeszcze za mało dla jego nieśmiertelnej duszy, ukrytej pod maską maszkary nagrobnej. Triumf to zapowiedź przyszłych, innych już zwycięstw, tęsknota dotyka transcendencji.
Opowiadał kiedyś pewien myśliwy, że był świadkiem sceny, która pokazała jeszcze inną cnotę żurawia: heroiczną waleczność, wielkie męstwo. Na malutkiego, ledwo opierzonego pisklaka żurawiego ruszał dzik – stworzenie wielkie, przysadziste i uzbrojone w parę szabli, przy którym ptak, choćby i najbardziej zadziorny, nie ma szans. Żuraw nie natarł na odyńca wściekle, jakby wiedząc, że nie tu leży jego szansa. Spokojnie, mierząc kroki, ruszył frontalnie przeciwko niemu, rozkładając swoje skrzydła na całą ich rozpiętość. Wyprostowany, majestatyczny i idący naprzeciw dzikiemu zwierzowi bez najmniejszego wahania – zrobił wrażenie tak duże, że odyniec wycofał się jak niepyszny.
Zechciejmy spojrzeć w górę, kiedy usłyszymy charakterystyczny krzyk nad miastem. Nawet chłopi, stworzenia dogłębnie praktyczne, ludzie spracowani i pragmatyczni, na obrazie Chełmońskiego zadzierali konopne głowy do góry, patrząc na klucz tych wspaniałych ptaków. Byli smutni, bo w powietrzu snuły się dymy kartoflisk, a żurawie odlatywały na południe. Teraz mamy szansę zobaczyć, jak wracają – jak to dzieje się co roku, jak się działo i jak się dziać będzie aż póki tęskny klangor nie przyspieszy ostatecznego zstąpienia w nasze ziemskie domostwa Transcendencji.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Publicystyka, Społeczeństwo